Artykuły

...all systems ready... #1
Feanor 22.03.2002 19:13 2892 czytelników 0 komentarzy
11
...all systems ready...
...cd not required...
...background leagues: Argentina, Portugal, Sweden...
...destination point: Santa Cruz de Tenerife...
...Flesze...
“Czy ma pan jakiekolwiek doświadczenie trenerskie?” „Wywodzi się pan z Polski? Jakie jest pana zdanie na temat konserwatywnego kursu waszego papieża?” „Co pan sądzi o szansach naszego klubu na utrzymanie w Primera Division?” „Kto jest pańskim piłkarskim idolem?” „Na czym polegał konflikt Pepe Mela z prezesem Perezem?”
Żebym to ja wiedział.
4 sierpnia 2001, godzina 15.30, konferencja prasowa w sali konferencyjnej kompleksu Heliodoro Rodriguez Lopez. Od kilku już godzin mieszkańcy Santa Cruz de Tenerife zamiast zarabiać na turystach rozmawiają o sensacyjnych zmianach w C.D. Tenerife, ich ukochanym klubie piłkarskim. Jeszcze miesiąc temu świętowano tam z trenerem Pepe Melem powrót do Primera Division, a dziś Pepe Mela w klubie już nie ma. Jest za to jakiś nieznany bliżej Polak posiadający tajemnicze koneksje z prezesem Jose Javierem Perezem. Nie będzie łatwo, pomyślałem przyjmując ofertę pracy.
Moje wątpliwości powiększył prezes. Przyjął mnie w jednym ze swoich prywatnych hoteli i otwarcie zapowiedział że rozumie słabość swego klubu i interesuje go jedynie utrzymanie w pierwszej lidze. Stałem się podejrzliwy, bo sytuacja Tenerife nie wyglądała tak źle – ponad 20-tysięczny stadion, solidni gracze w pierwszym składzie, 10 milionów funtów przeznaczonych na wzmocnienie drużyny... Ponieważ jednak z własnym pracodawcą kłócić się nie wypada, przytaknąłem gorliwie, w duchu przysięgając sobie że powalczę o start w pucharze UEFA. Następnie udałem się na pierwszy trening.
Na stadionie powitał mnie mój asystent, Francisco Ariestarau, który zapoznał mnie ze sztabem szkoleniowym. Sztabem... Okazało się że prócz Ariestarau drużynę trenuje jeszcze tylko jeden człowiek, Carlos Otxoa, wywiad Tenerife również sprowadzał się tylko do osoby Marcosa Very... Westchnąłem, sięgnąłem po komórkę i zacząłem montować moją „legię zaciężną”, jak nazwała ją później Marca. Chcąc wyrwać wyspiarzy z zakorzenionych tu schematów, postawiłem na cudzoziemców. Tydzień później do Santa Cruz przyjechali: Maurizio Guido, Luigi Ballestra i Paolo Baffoni z Włoch oraz Władimir Dremow z białoruskiego Nemana Grodno. Równie egzotyczni byli wywiadowcy: Johnny Hansen i Hans Jorritsma z Danii, Wail Sulaiman z Kuwejtu i Spencer Field z Australii. Ten ostatni miał zaledwie 30 lat, w przyszłości widziałem dla niego miejsce wśród trenerów Tenerife.
Potem przyszła pora na moich kopaczy.
Najpierw obejrzałem sobie parady moich „ostatnich instancji”. Tenerife miało dwóch bramkarzy, z których jednego od razu spisałem na straty. 29-letni Ibrahim Jorge Cruz wyglądał tak, jakby to Cruz nie było nazwiskiem ale przydomkiem – bo wyglądał jakby właśnie zdjęli go z krzyża. Po bardzo długiej katordze. Nawet moje strzały przełamywały mu ręce, a to jest już bardzo zły znak. „Pracuj nad sobą, droga do pierwszego składu jest otwarta dla każdego” skłamałem wywołując uśmiech na jego zniszczonej używkami twarzy. Drugi bramkarz był dużo ciekawszy. Sergio Aragones nie zaimponował mi wzrostem (jakieś 175 cm, nigdy tego dokładnie nie sprawdziłem żeby się nie przerazić), ale wygimnastykowany był niczym fakir. Dodatkowo miał jeszcze tajemniczą zdolność którą ochrzciłem „Enterprise, transport”, polegającą na tym, że pojawiał się zawsze tam, gdzie leciała piłka. Zupełnie jakby się teleportował. Tym niemniej technicznie brakowało mu trochę do ideału i zdarzały się „plucia” piłki tuż pod nogi napastników. Nad podaniami też mógłby popracować mruknąłem jeszcze do siebie obserwując, jak niezawodnie za każdym razem oddaje piłkę drużynie przeciwników (raz podał do swojego obrońcy czym tak go zaskoczył, że ten błyskawicznie tę piłkę stracił). Tym niemniej postanowiłem zaryzykować i
przyznać Sergiemu koszulkę z numerem 1, rozglądając się równocześnie dyskretnie za jego następcą.
Z obrońcami miałem dużo mniej kłopotów, mówiąc szczerze byłem nawet zaskoczony jej poziomem. Od razu zapowiedziałem że będę grał trzema defensorami, co wywołało grymasy zaniepokojenia na niektórych twarzach. I bardzo słusznie. Na wstępie do rezerw zesłałem Davida Bermudo – był skrajnie prawym obrońcą, a takich nie potrzebowałem. Ariestarau prawie się zakrztusił gdy to usłyszał – Bermudo był naszym nabytkiem z rezerw Barcelony, wielką nadzieją Pepe Mela. „Co z tego?” spytałem zimno. W tym momencie mój asystent raptownie stracił zainteresowanie 23-letnim Katalończykiem. Z pozostałymi obrońcami nie miałem już kłopotów. Jaime był wypożyczony z Realu Madryt, co samo w sobie stanowiło dla niego pewną rekomendację. 27-letni Alexis Suarez był rodowitym mieszkańcem Wysp Kanaryjskich, wywodził się z sąsiedniej Gran Canaria. W Tenerife był już jednak niemal od zawsze, wróżono mu nawet wielką karierę. Dwa lata temu te plany brutalnie przecięła mu kontuzja i obecnie dopiero wracał do profesjonalnej gry. Jak na takiego rekonwalescenta Alexis prezentował się bardziej niż dobrze. Na swoje nieszczęście miał bardzo silnych rywali którzy zamknęli mu na razie drogę do pierwszego składu. Na przykład Davida Charcosa, potężnie zbudowanego 26-latka, „Kanaryjską Skałę” jak ochrzciła go lubiąca efektowne przydomki hiszpańska prasa sportowa. Nie był to niestety geniusz techniki, ale postanowiłem go wystawiać choćby ze względów psychologicznych. W razie Niemca w odwodzie zostawałby mi jeszcze Alexis.
Prawdziwymi gwiazdami zespołu byli jednak dwaj następni obrońcy. Pablo Ariel Paz jak każdy porządny Argentyńczyk potrafił łączyć doskonałość techniczną ze zdyscyplinowaniem taktycznym. Podobnie jak Alexis, Pablo Paz w Tenerife był niemal „od zawsze”, kibice mianowali go kiedyś swym bożyszczem i najwyraźniej bardzo dobrze się w tej roli czuł. Nic dziwnego, że spoglądał spode łba na Federico Lussenhoffa, który ostatnio wyraźnie go zaczął z tej pozycji wypierać. Federico (również Argentyńczyk!) był piłkarzem nieco „toporniejszym” od Pablo Paza, nadrabiał to jednak ogromną ambicją i ofiarnością – a takie cechy od zawsze budziły zachwyt kibiców... Między tymi dwiema indywidualnościami wyczuwałem pewne napięcie, w powietrzu wisiały kłopoty... Machnąłem na nie beztrosko ręką i rozpocząłem przegląd linii pomocy.
Manuel Albino Macaes, 28-letni Portugalczyk miał być jej gwiazdą. Był świeżym transferem ze Sportingu, tajną bronią Pepe Mela mającą pomóc mu utrzymać się w lidze. Tak przynajmniej powiedział mi Ariestarau. Słuchałem tego wszystkiego z rosnącym niedowierzaniem... Cholera, oni mnie chyba chcą zrobić w konia! Ten cały Bino nawet swoje nazwisko musiał skrócić bo nie potrafił go zapamiętać!! Co z tego, że potrafił podbijać piłkę lewym ramieniem przez kilka godzin, skoro jego zdolności motoryczne, wydolnościowe i taktyczne wołały o pomstę do nieba?! Błazny...
Kilku innych pomocników również wywołało u mnie gęsią skórkę. Argentyńczyk Federico Basavilbaso... Ten gość nie dość że nie miał unijnego paszportu, to jeszcze najwyraźniej miał ultralewicowe poglądy – za nic nie chciał grać w środku czy na prawej stronie boiska. Powiedziałem sobie że dla bolszewików u mnie miejsca w składzie nie będzie i wpisałem go na swoją listę straceń. Samuel Slovak był już bardziej politycznie i piłkarsko pluralistyczny, co z tego... Ten również był stranieri, same nazwisko wskazywało skąd. Slovak był dodatkowo tak przygnębiająco przeciętny, że powinni go zamrozić i ustawić w Sevres jako wyznacznik ludzkiej nijakości.
28-letni Daniel Gonzalez podobnie jak Bino uparł się by zwracać się do niego przydomkiem. Dani był prawoskrzydłowym pomocnikiem o chorobliwie wysokim poczuciu własnej dumy i zbyt czułym słuchu. Gdy mruknąłem że wolę bardziej uniwersalnych zawodników, Dani zaczął ostentacyjnie biegać tak blisko prawej linii autowej, jak to tylko możliwe. Szkoda pomyślałem,
bo szybki był skubaniec a i podania miał zabójczo skuteczne. Jeszcze tego samego dnia Gonzalez znalazł się na liście transferowej.
Nawiasem mówiąc mój poprzednik miał chyba jakąś obsesję na punkcie skrzydłowych, bo prócz wspomnianych już Daniego, Slovaka i Basavilbaso w składzie zastałem ich jeszcze 4. Na prawej flance biegali Jordi i Antonio, obaj przeciętni ale przynajmniej posłuszni. Lewe skrzydło upodobali sobie Javi Lopez i Ivan Ania. Javi Lopez był zwierciadlanym odbiciem Jordiego i Antonio, przygnębiająco przypominał mi kopaczy z mojej rodzimej ligi. Za to Ivan Ania... To był chyba jedyny udany zakup Pepe Mela, piekielny wręcz technik, od razu zarezerwowałem dla niego miejsce w składzie. Biedny Basavilbaso...
Ostrej konkurencji na skrzydłach drugiej linii nie towarzyszyła niestety podobna w centrum. Jęknąłem. German Antonio Garcia Yanes potrafił godzinami podbijać piłkę głową... i nic więcej. To podbijanie nie wyszło mu chyba zresztą na zdrowie, bo potrafił mi wymienić jedynie pierwsze imię swego interesującego miana. Miguel Correa potrafił już zapamiętać swe imię i nazwisko, to była jednak jego jedyna przewaga nad upośledzonym kolegą. Kierując się naukami św. Franciszka z Asyżu nie wyrzuciłem ich od razu na zbity pysk z klubu żywiąc złudną nadzieję że może weźmie ich ode mnie jakaś drużyna Autonomicznej Ligi Hodowców Kanarków...
Oprócz Bino i tych dwóch kalek w środku mojej drugiej linii mogłem ustawić jeszcze Lussenhoffa, Joseba Lluisa Martiego i Hugo Moralesa. Ponieważ Lussenhoff lepiej czuł się na obronie, została mi ta dwójka, na szczęście okazali się oni klasowymi graczami. Marti nie był demonem szybkości, rekompensował to jednak znakomitym przeglądem sytuacji na boisku, a jego prostopadłe podania siały przerażenie w liniach defensywnych przeciwnika. Moralesa widziałem jako ofensywnego pomocnika, jego szybkość i technika znakomicie go do takiej roli predestynowały. Niestety Morales był Argentyńczykiem bez hiszpańskiego paszportu...
Linia uderzeniowa mojej drużyny też nie lśniła bogactwem. 28-letni Rosjanin Igor Simutenkov był typowym produktem swojej sowieckiej ś.p. ojczyzny, zapatrzony w dawne dokonania nie rozwijał się już od co najmniej 5 lat. Gdy zobaczyłem jak się porusza na boisku z miejsca wrzuciłem go na listę transferową. Podobny los spotkał Baratę, czyli Joao Marię Menezesa Bezerrę. Miał on nawet pewien potencjał, ale był leniwy i krnąbrny. Poza tym nie miał unijnego paszportu co przesądziło sprawę.
To nie pozostawiło mi wyboru i przynajmniej początkowo musiałem polegać na dwóch pozostałych napastnikach. Pier Luigi Cherubino miał 29 lat i otarł się już nawet o reprezentację Hiszpanii. Pier miał wspaniałe warunki fizyczne i trzeba mu przyznać że potrafił je wykorzystać. Znakomicie główkował co stanowiło dla mnie, zapatrzonego w brytyjskie wzorce, spory atut. Jego partner prezentował się jeszcze lepiej. Był nim Bruno Marioni, połowa mojego składu była w niego zapatrzona niczym w święty obrazek. Marioni nie był typowym łowcą bramek, wolał współpracować przy ich zdobywaniu co wydatnie zwiększało jego popularność wśród kolegów.
Ogląd sytuacji został dokonany. Nadeszła pora łowów. Pożądane trofea: bramkarz, środkowy pomocnik i napastnik na zmianę. Spuściłem psy.
Najszybciej poszło z tym napastnikiem. 8 sierpnia rozdzwoniła się moja komórka wyrywając mnie z popołudniowej drzemki. Rozgorączkowany Vera zaklinał mnie bym przyjechał do Algeciras i ocenił miejscową gwiazdeczkę, Jose Davida Cabello. Zostawiłem trening w rękach Ariestarau i wsiadłem w samolot przysięgając sobie solennie że zwolnię Verę jeśli ten 24-latek okaże się niewypałem.
Okazał się objawieniem.
Przecierałem oczy ze zdumienia. Cabello był dojrzałym już niemal, wszechstronnym napastnikiem w którym dostrzegłem też potencjał fenomenalnego ofensywnego pomocnika. Jak ten gość tak długo przechował się w III lidze?! Lekko nerwowy udałem się do prezesa Martina z ofertą kupna, przebiłem nominalną cenę Cabello 2 razy ofiarując 600 tysięcy funtów. Martin zbladł, szczególnie że pociągnął właśnie łyk
żubrówki którą mu w międzyczasie sprezentowałem (vodka from Poland! Delicious!!). Trzeba mu przyznać, że miał duszę pokerzysty, bo podbił cenę do 900 tysięcy. Wiedziałem że się zgodzę, ale dla zachowania pozorów pożegnałem się i obiecałem że oddzwonię. Zrobiłem to od razu po powrocie, jeszcze na lotnisku w Santa Cruz... 11 sierpnia Cabello pojawił się w moim klubie.
Nad drugim transferem wahałem się dłużej. 27-letni Goran Trobok z Partizana Belgrad był bardzo obiecującym rozgrywającym, otarł się już nawet o reprezentację „plavich”. Problemem było jego jugosłowiańskie obywatelstwo. Przez kilka dni gorączkowo poszukiwałem jego ewentualnego zastępcy, ale zbliżający się koniec sesji transferowej wymusił na mnie szybkie decyzje i 14 sierpnia kupiłem Troboka za niebagatelną sumę 2 i pół miliona funtów.
Najżmudniejsze były poszukiwania bramkarza. Ich priorytet zresztą malał w miarę jak rosło moje zaufanie do Sergiego... Ostatecznie jednak zakontraktowałem zakup Cesara Laineza z rezerw Saragossy (za 1,6 mln funtów), tyle że Lainez miał do mnie przyjść dopiero 15 grudnia.
W międzyczasie przeżyłem już chrzest bojowy. Na 11 sierpnia zaprosiłem na mecz kontrolny amatorów z Atletico Albericia. Czego się nie robi dla pierwszego dobrego wrażenia... Na stadion Heliodoro Rodriguez Lopez przyszło aż 14000 kibiców chcących zobaczyć „tego nowego”. Zagrałem swoją ulubioną, lekko zmodyfikowaną taktyką 3-5-2 attacking, skrzydłowym nakazując rajdy do końca boiska i wrzutki na pole karne. Osią drużyny uczyniłem ofensywnego pomocnika (Hugo Moralesa), który miał próbować wprowadzać piłkę pod pole karne i tam oddawać ją napastnikom prostopadłymi podaniami względnie samemu próbować szczęścia.
Tuż przed tym meczem doszło do ostatecznego rozłamu między mną a Danim, stąd ten prawoskrzydłowy nie znalazł się nawet na ławce rezerw. Historyczna pierwsza jedenastka wyglądała ostatecznie tak: na bramce Sergi, w obronie Lussenhoff, Pablo Paz i Jaime, lewe skrzydło Basavilbaso, prawe Jordi, środek pomocy stanowili Marti i Bino, przed nimi operował Morales, w ataku Pier i Marioni. Mecz zakończył się przekonującym zwycięstwem 3:0 (gole: Morales, Pier (2)), aczkolwiek goście stawili mi zastanawiająco silny opór. Machnąłem na to ręką, już tydzień później bowiem czekał mnie pierwszy prawdziwy sprawdzian. 19 sierpnia ruszała Primera Division...
Odpowiedzialność niemal mnie przytłoczyła. Moim pierwszym przeciwnikiem była Celta, drużyna najeżona gwiazdami (Catanha, Gustawo Lopez, Mostovoi) i głodna sukcesów. W przedmeczowych komentarzach moja drużyna została kompletnie zlekceważona, wredne hiszpańskie pismaki dokopały się do informacji że nie miałem żadnego trenerskiego przygotowania więc używali sobie na mnie do woli... Nic dziwnego, że Celta ustawiła się ultraofensywnie...
Jedyną korektą w moim składzie była wymiana Jaime na Alexisa. Postanowiłem pójść na wymianę ciosów i również nakazałem swoim chłopcom atak od pierwszych minut. I oni to zaczęli realizować! 28000 kibiców z Vigo szybko ucichło... Moje ataki zainicjował niecelną główką Pier już w 4 minucie. W 8 minucie niecelnym wolejem popisał się Marioni. W 16 minucie ten sam piłkarz miękko wrzucił piłkę na pole karne, tę próbował wybić Berizzo – prosto pod nogi Martiego. Marti podał Pierowi, ten instynktownie oddał ją Ivanowi Ani, a ten umieścił ją w siatce!! Wykonaliśmy z Ariestarau taniec radości a Dremov nie bacząc na kamery wyciągnął „Biełorusskoje Iglistoje”... Napięcie z nas zeszło, a chłopcy nadal grali jak z nut. Panowaliśmy na boisku całkowicie, co zaowocowało jeszcze dwiema bramkami: Hugo Moralesa (34 min.) i Piera (35 min.). Trybuny nie były już ciche, one ogłuszająco gwizdały. Jakoś to podziałało na gospodarzy, bo teraz ruszyli się do odrabiania strat. W pierwszej połowie dwukrotnie groźnie zaatakowali, za każdym razem jednak na posterunku stawał Sergi do którego zacząłem nabierać coraz większego szacunku. Inne akcje Celty likwidowała moja obrona. W drugiej połowie przewaga gospodarzy stopniowo rosła, szczególnie
rajdy Lopeza i Mostovoia raz po raz przedzierały się przez moje szyki defensywne. Zacząłem się nawet denerwować, tym bardziej że coraz widoczniejsze były braki kondycyjne moich zawodników. Ostatecznie jednak wynik został dowieziony do końca, wynik poszedł w świat, a ja zostałem bohaterem Teneryfy.
Gdy tydzień później ponownie rozprawiłem się z przeciwnikami 3:0, wszyscy już uwierzyli że jestem cudotwórcą. Tym razem pokonany został Valladolid, a bramki strzelali Ivan Ania, Marioni i Pier. Mecz prawdy był jednak przede mną. 9 września na El Riazor Tenerife starło się z Deportivo. Skład ciągle ten sam co w Vigo.
Zaczęło się jednak zupełnie inaczej. Deportivo od razu ruszyło do huraganowych ataków, w pierwszych 8 minutach trzykrotnie oddali strzały w kierunku mojej bramki, raz uratował mnie słupek. Do czasu. W 9 minucie Valeron ośmieszył Pablo Paza i silnym strzałem pokonał Sergiego. Pod koniec pierwszej połowy jednak obudzili się moi piłkarze i przycisnęli nieco gospodarzy. Raz po raz Marioni i Ivan Ania zagrażali bramce Moliny, ostatecznie jednak pokonał go Hugo Morales. Na przerwę schodziłem z wymęczonym remisem.
Druga połowa zaczęła się jak zły sen. Victor pięknym, długim, krosowym podaniem posłał piłkę Valeronowi, a ten główką umieścił ją w siatce. Trzy minuty później niezmordowany Victor znowu cudownie podał, tym razem do Makaaya, a ten główką po raz trzeci pokonał Sergiego. Dremov wyciągnął piersiówkę „Minskoje Sonce”, przeklął po rosyjsku i wypił prawie całą. Wyszarpnąłem mu ją i dopiłem resztę.
Swoją frustrację wyładowałem na Pablo Pazie, zrzuciłem go z boiska zastępując Charcosem. Cztery minuty później jeden z nielicznych rajdów Moralesa wreszcie przebił się przez defensywę Deportivo, a Molina potwierdzając swoją nieciekawą reputację jak gdyby nigdy nic chwycił go wpół i powalił na pole karne. Rozśpiewany stadion zamarł. Sędzia Delgado Ferreiro bez wahania wysłał Molinę do szatni, Ivan Ania pokonał rezerwowego Nuno. 2:3!! Deportivo cofnęło się do głębokiej obrony. Zbyt głębokiej. W 75 minucie Jordi wrzucił piłkę z autu na pole karne, tam przejął ją Marioni... i po chwili Marioni leżał na ziemi zwijając się z bólu po brutalnym wślizgu Heldera!!! Drugi rzut karny i druga czerwona kartka!!! Coś ty mi dał w tej piersiówce krzyknąłem do Władimira nie wierząc własnym oczom. Marioni sam wykorzystał karnego i był remis. Deportivo w tym momencie było już właściwie zdruzgotane i czekało jedynie na wyrok. Wykonał go ponownie Marioni w 83 minucie. Nieprawdopodobny triumf 4:3 stał się faktem. Panowie Asgardu byli ze mną.
Tenerife stało się samotnym, sensacyjnym liderem i zdawałem sobie sprawę, że następni rywale zaczną się wreszcie liczyć z kopciuszkiem z Wysp Kanaryjskich. A rywali miałem w rozkładówce nadal ciekawych. Teraz do Santa Cruz przyleciała drużyna z innych hiszpańskich wysp, R.C.D. Mallorca. Tym razem na ławie zasiadł Pablo Paz na którego zręcznie zrzuciłem winę za słaby początek meczu z Deportivo. Pojedynek był trudny, ostatecznie jednak wygrałem go dzięki trafieniom Marioniego i Hugo Moralesa 2:1.
23 września przyszła jednak pierwsza porażka. Sztandarowy klub Kraju Basków Athletic Bilbao nie dał nam większych szans ustawiając nietypowo swoją pomoc – małym „diamencikiem” w środku. Mimo kilku korekt nie znalazłem na to recepty i mecz przegrałem 0:1. Gazety potraktowały to jako potknięcie, ale ja zacząłem dostrzegać rysy na mojej zwycięskiej drużynie. Coraz bardziej burzył się Dani, pociągając za sobą Simutenkova, Basavilbaso i Baratę. Tych dwóch ostatnich udało mi się sprzedać, ale na Daniego jakoś chętnych nie było. Ponieważ jednak jestem uparty, Dani nadal był izolowany i w składzie zamiast niego grał Jordi.
Następny mecz nie potwierdzał mojego pesymizmu. Sevilla została potraktowana w Santa Cruz bardzo niegościnnie, rozbiłem ją 4:0. Do pierwszego składu wszedł wreszcie Trobok i zrewanżował mi się za to otwierając konto bramkowe. W 61 minucie na boisko wszedł inny debiutant, Cabello, po 8 zaledwie minutach cieszył się on ze swojego
pierwszego gola w nowych barwach. Pozostałe dwie bramki strzelił Ivan Ania. Pokrzepiony tym zwycięstwem pojechałem na Nuevo Vallecas do Madrytu.
To był bardzo przygnębiający mecz. Rayo ustawiło 5 pomocników w linii i moi piłkarze jakoś nie mogli się przez ten mur przebić. Madrytczycy wcześnie uzyskali prowadzenie co też ustawiło spotkanie. Tuż przed przerwą dołożyli jeszcze jedną bramkę i Tenerife straciło wiarę w sukces. Pod koniec meczu Hugo Morales strzelił bramkę kontaktową, ale wyrównać już się nie udało. Dodatkowo kontuzji doznał bramkostrzelny Ivan Ania...
Po tym meczu nowym liderem Primera Division została Barcelona, w której cudów dokonywali Kluivert i Saviola. Nie był to oczywiście żaden dramat, czułem się jednak lekko zawiedziony. Uznałem iż do walki na takim poziomie potrzebne są dalsze wzmocnienia. Kłopoty z prawą pomocą zwróciły moją uwagę na młodziutkiego Txustę (Iandera Irazustę), zaledwie 16-latka o sporym jednak potencjale. Jordi grał przeciętnie i nie wytrzymywał meczów kondycyjnie a z Danim trwałem w konflikcie. Może ten Bask rozwiąże moje problemy? Nic za niego nie zapłaciłem, podobnie jak za innego „wolnego strzelca”, Luisa Enrique Gomeza Espina, 22-letniego obrońcę. Twardą walutą zapłaciłem już za trzeci nabytek, napastnika Jonasa Henrikssona z Hacken. Dałem za niego pół miliona funtów i miałem cichą nadzieję że będzie to mój najbardziej udany transfer w tym roku.
Następny mecz u siebie zapowiadał się ciężko, Ivan Ania był na rekonwalescencji a Trobok wyjechał na mecz reprezentacji. Przeciwnik nie był na szczęście zbyt wymagający, Villareal borykał się ze sporymi problemami i znajdował się w strefie spadkowej. Postanowiłem dodatkowo zaryzykować i w ataku obok Marioniego wystawiłem Cabello (wcześniej dyskretnie rozmawiając z Pierem i zapewniając go że to tylko eksperyment). Eksperyment się powiódł, mecz wygrałem 2:1 a bramki strzelali Marioni i Cabello właśnie (tyle że ten drugi z karnego).
Następne mecze potwierdziły blokadę mojej drużyny w meczach wyjazdowych. Najpierw pojechałem do Osasuny i zostałem nieoczekiwanie pokonany 0:2. Następnie u siebie przekonująco rozprawiłem się z Malagą 3:0 (dwie bramki Marioniego i jedna powracającego Ivana Ani) by znowu przegrać na wyjeździe – 2:3 z Valencią (Hugo Morales i Ivan Ania).
Atmosfera w samolocie miała posmak stypy. Spadliśmy na 3 miejsce, a nad naszymi meczami wyjazdowymi zaczynała wisieć jakaś klątwa. Ariestarau próbował wszystkich rozluźnić dowcipami o arabskim samobójcy w samolocie (leciał z nami Wail Sulaiman), ale jakoś nikt się nie zaśmiał. Pablo Paz odseparował się od reszty i cały lot rozmawiał przez komórkę, Trobok ostro ściął się z Bino, przy ich rozdzielaniu o mało co nie doszło do ogólnej bójki...
Po przylocie czekała mnie niespodzianka. Pablo Paz oświadczył że praca w moim klubie nie jest już dla niego wyzwaniem i chce, bym umieścił go na liście transferowej. Oniemiałem... Szybko się okazało że ma on już umówiony kontrakt z Realem Sociedad, zdrajca negocjował go już od tygodnia. Machnąłem ręką i puściłem go za 4,5 miliona funtów. Jedyną pociechą było to, że odejść mógł dopiero 15 grudnia. Dzień kończył się fatalnie, nie było nawet z kim zapić smutków bo do Władimira przyjechała jakaś krasawica z Białej Rusi...
25 listopada podejmowałem Saragossę. W ramach represji Pablo Paz usiadł na ławce, zastąpił go Jaime. Na ławce po raz pierwszy usiadł też Dani, wyciągnięty z głębokich rezerw. Męczyłem się niemiłosiernie, mimo sporej przewagi. Na szczęście na drugą połowę goście wyszli zdekoncentrowani i wykorzystał to w 47 minucie Hugo Morales. Wtedy Saragossa się „posypała”. Trzy minuty później Marti strzelił drugiego gola i było po meczu. Pięć minut później wprowadziłem na boisko Daniego, a ten w 67 minucie cudownie podał na główkę Pierowi. Ten nie miał już żadnych problemów z pokonaniem bramkarza przeciwników. Dani ostentacyjnie popatrzył sobie w moją stronę, ale w tym momencie mogłem mu to wybaczyć. To przekonujące zwycięstwo było nam bardzo potrzebne...
Następnego dnia
udało mi się wypełnić wyrwę po Pablo Pazie. 31 letni Winston Bogarde niezadowolony z gry w Chelsea podpisał ze mną umowę, angielski klub wyraźnie chciał się go pozbyć i sprzedał go za 2,1 miliona funtów. Doświadczony Holender był dla mnie jak wybawienie.
2 grudnia wyjechałem do San Sebastian, podejmował mnie klub który wyjął mi ze składu Pablo Paza. Postanowiłem zaryzykować i Pablo Paz wyszedł przeciw Realowi w pierwszym składzie. Nie zawiodłem się, Pablo cały mecz zagrał perfekcyjnie, jakby chciał udowodnić Baskom że nie wyrzucili swych pieniędzy w błoto. Zresztą cała drużyna zagrała koncertowo. W pierwszej połowie strzelali Marioni, Trobok i dwukrotnie Morales, pozbawiając złudzeń Real Sociedad. W drugiej połowie straciliśmy wprawdzie bramkę, ale nie mąciło nam to radości z pierwszego od dłuższego czasu triumfu na wyjeździe. Po ostatnim gwizdku nagle wszystkim zaczęły dzwonić komórki – to prezes Perez gratulował nam zwycięstwa i powrotu na drugie miejsce. Wszystkim prócz Pablo Paza.
Pablo Paz się obraził i w następnym meczu znowu usiadł na ławce, zastąpiony przez Jaime. Podejmowaliśmy Betis, groźny klub z nieobliczalnym Denilsonem. Betis ustawił się bardzo defensywnie, z aż pięcioma obrońcami. Ta falanga obrońców nie była łatwa do przejścia, ale udało się to w 14 minucie Trobokowi. Serb wykonał rajd który kompletnie mnie oszołomił, gdy go kupowałem nie miałem pojęcia o takich jego predyspozycjach. To była jedyna bramka meczu, mimo iż w drugiej połowie piłkarze z Sewilli osiągnęli dużą przewagę. „Enterprise” był nie do pokonania.
Już 3 dni później miałem następny mecz. Była to pierwsza runda Pucharu Hiszpanii, los zmierzył mnie z drugoligowym Jaen. Mecz był na wyjeździe, ale postanowiłem potraktować go nieco ulgowo, pozwalając wystąpić w pierwszym składzie Cabello, Jaime i Alexisowi (za Piera, Martiego i Pablo Paza). Mecz zaczął się od straty bramki już w 8 minucie. Żarty na bok wrzasnąłem i nakazałem zmasowany atak. W 25 minucie silny strzał Cabello został sparowany, ale przy dobitce Hugo Moralesa bramkarz nie miał już szans... No, krzyknąłem aprobująco i rozsiadłem się wygodnie oczekując na grad moich bramek. Te jakoś jednak nie chciały padać. Za to już w przedłużonym czasie gry tuż przed przerwą Jaen znowu wyszło na prowadzenie. Charcos i Alexis zachowywali się na polu karnym jak kompletni kretyni, gdyby nie Lussenhoff wynik byłby jeszcze wyższy. W szatni wydzierałem się na nich przez równe dziesięć minut (złośliwy Dremov zmierzył to na stoperze). W drugiej połowie zarysowała się przewaga Tenerife, długo jednak niewiele z niej wynikało. Przełom nastąpił w 71 minucie dzięki bramce Ivana Ani. Atakowałem dalej. W 80 minucie silny strzał głową Marioniego bramkarz sparował na rzut rożny. W 83 minucie podobny los spotkał potężny strzał Troboka. W 84 minucie Cabello dał się znowu uprzedzić przez niesamowitego golkipera Jaen. Dogrywka. Jaen ustawiło betonową obronę i moi zmęczeni zawodnicy nie stwarzali już prawie żadnych sytuacji. Patrzyłem na to wszystko nie dowierzając własnym oczom. Gospodarzom udało się dociągnąć do karnych... Jaen strzeliło własnego, celnie odpowiedział Cabello. Następnie obrońca Jaen trafia w słupek!! Pier wytrzymuje napięcie i podwyższa na 2:1. Jaen wyrównuje. Następny strzela Alexis – i demon z bramki Jaen (Yepes, oby jego potomkowie do siódmej linii cierpieli na skrofuły) broni!!! Po następnej kolejce jest 3:3, u mnie nie zawodzi Marioni. 5 seria, obrońca Jaen strzela i przenosi piłkę nad poprzeczką! Kapitan Lussenhoff podchodzi do piłki spokojnie, strzela w okienko i jestem w drugiej rundzie... Dużą cenę przyszło mi zapłacić za to zwycięstwo...
Zapłaciłem za to 4 dni później, gdy moja wyczerpana drużyna stawiła czoła Realowi Madryt. W meczu tym debiutował Bogarde i obok Sergiego był moim najlepszym piłkarzem na boisku. Tragiczny wręcz mecz zagrał Charcos, wahałem się później nad jakimiś sankcjami wobec „Skały”. Real wygrał ten mecz 1:0, absolutnie zasłużenie i bezapelacyjnie.
Następny mecz też nie był moim popisem.
Wygrałem co prawda z Espanyolem 2:1 (Ivan Ania, Hugo Morales), ale styl gry Tenerife niewiele przypominał poprzednie, efektowne zwycięstwa. Ponownie zabłysnął Bogarde, zdobył nawet tytuł Piłkarza Meczu.
To był jednak krótki kryzys. Pierwszą część sezonu uwieńczyły 2 łatwe zwycięstwa. Pierwszą ofiarą było drugoligowe Albacete w Pucharze Hiszpanii, zupełnie się nie wysilając pokonałem je 3:1 (Pier, Marti, Hugo Morales). Tuż przed końcem meczu brutalnie podcięty został niestety Bogarde i mój nowy obrońca został zniesiony z poważnie wyglądającą kontuzją kolana. Potem nastąpiła ostatnia kolejka pierwszej rundy Primera Division. 6 stycznia 2002 roku prawie 22 tysiące kibiców na Estadio Heliodoro Rodriguez Lopez wiwatowało pokonanie Alaves aż 4:1 (Pier, Marioni, Morales, Cabello). Dokonałem tego pomimo absencji kontuzjowanych Bogarde i Troboka, dodatkowo jeszcze piłkarze Alaves postanowili skomplikować mi życie kontuzjując Jaime. Mimo tego w drugą część sezonu wkraczałem optymistycznie – skazywana na pożarcie drużyna znajdowała się na drugim miejscu w tabeli i to pomimo dwóch zaległych meczy!
Tej nocy ulice Santa Cruz należały do mnie.

Komentarze (0)

Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.

Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ

Reklama

Najnowsze artykuły

Zobacz także

Wyszukiwarka

Reklama

Szukaj nas w sieci

FM REVOLUTION - OFICJALNA STRONA SERII FOOTBALL MANAGER W POLSCE
Największa polska społeczność Ponad 70 tysięcy zarejestrowanych użytkowników nie może się mylić!
Polska Liga Update Plik dodający do Football Managera opcję gry w niższych ligach polskich!
FM Revolution Cut-Out Megapack Największy, w pełni dostępny zestaw zdjęć piłkarzy do Football Managera.
Aktualizacje i dodatki Uaktualnienia, nowe grywalne kraje i inne nowości ze światowej sceny.
Talenty do Football Managera Znajdziesz u nas setki nazwisk wonderkidów. Sprawdź je wszystkie!
Polska baza danych - dyskusja Masz uwagi do jakości wykonania Ekstraklasy lub 1. ligi? Napisz tutaj!
Copyright © 2002-2024 by FM Revolution
[x]Informujemy, że ta strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z polityką plików cookies. W każdym czasie możesz określić w swojej przeglądarce warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies.