Po wprowadzeniu, przedstawieniu siebie i mojej futbolowej pasji bezpośrednio powiązanej z FM-em oraz po "Rozterkach scouta", chciałbym do bólu kontynuować wątek podobieństw piłki nożnej realnej i wirtualnej. Wydaje mi się jednak, że w tych poszukiwaniach prawie pominąłem ważny wątek. Przecież osoby, które uparcie prowadzą, jak ja, swoją przygodę z tą grą już od wielu lat, są po prostu... pokoleniem sukcesu.
Może nie pokoleniem, źle się wyraziłem. Przecież trudno jest zdefiniować środowisko graczy, stworzyć jeden sensowny profil osoby uzależnionej do prowadzenia klubów. To co zaraz przedstawię, jest chyba wręcz naczelną różnicą jaka wspomniany "real" od "wirtuala" dzieli. Najlepiej by było, gdybym zrobił to na własnym przykładzie, prawda?
Kiedyś prowadziłem Nottingham Forest, jeszcze przed czasami Radosława Majewskiego. Ekipę 'Leśników' przejąłem w League One i wzmacniając ją znacznie udało mi się bez większych problemów awansować do Championship. To jednak wciąż nie był koniec mojej drogi. Nie liczyłem oczywiście, że od razu rzucę się na czołówkę, wywalczę promocję do Premier League, ale ligowe rozgrywki nie okazały się tak straszne i po nerwowych play-offach udało mi się jednak znów awansować. Nie da się ukryć, że dwuletnia droga z League One do Premier League była trudna. Muszę się nawet przyznać, że to był awans na kredyt, co zresztą pokazały brutalnie pierwsze miesiące w najlepszej lidze na świecie. Dziesięć kolejek, zaledwie siedem punktów, tylko Juande Ramos "przebił" (w realu) swoim Tottenhamem mój wyczyn. Zrezygnowałem. Nie miałem wizji, pomysłu, ani nie widziałem szansy. Może ktoś inny potrafiłby utrzymać Forest? Na rynku pracy wcale nie byłem pożądanym "towarem". Gdy już domyśliłem się, że pracy w Premier League nie znajdę, szukałem niżej. Tak wylądowałem w Scunthorpe. Po kolejnych pięciu miesiącach...
Przekaz jeszcze nie jest do końca zrozumiały? Domyślam się, że nie. Otóż wszystkich graczy, niezależnie od wyboru klubu o potędze lokalnej czy globalnej, menedżer uczy sukcesu. Wyplewia ze swoich szeregów tych, którzy nie są w stanie uporem czy zmianami wytrwać w tej grze i odnieść sukces. Definicja sukcesu oczywiście jest zmienna i zależna od poziomu, zaawansowania gracza/klubu. Śmiem twierdzić, że jest to celowy zabieg, który, co już przyjmuję z bólem, trochę niestety zmienia spojrzenie graczy na prawdziwych trenerów, menedżerów i selekcjonerów. Na ich niekorzyść, oczywiście.
Jak już wspomniałem, nie ma statystyk, profili, wyników badań czy sond, które moje wątpliwości, pytania by rozwiały. Zastanawiam się, ile osób pasjonuje gra drużyną ze środka tabeli, która na kilka kolejek przed końcem ma utrzymanie pewne, a puchary jej nie grożą? Kogo interesuje gra o utrzymanie w polskiej pierwszej lidze bez dalekosiężnego planu poprawy sytuacji klubu? Czy ktoś z nas jest tak mało ambitny, że interesuje go w grze wyłączenie "tu i teraz", bez szukania odpowiedzi na pytanie "co dalej"? Wyjątki z pewnością się znajdą, ale ogólnie zgodzić się ze mną musicie - jak w świecie trenerów nieudaczników nie brakuje, to przypominając sobie swoje własne kariery w różnych klubach i ligach na pewno macie w dorobku kilka tytułów czy pucharów.
Są także zalety takiego systemu eliminacji słabych ogniw, niedostosowanych do wymagań gry (nie tych sprzętowych!), nie radzących sobie pośród cyferek i zdjęć. Wierzę, że przeciętnego gracza porażka nie zadowala. Porażkę odrzucamy, brak jest akceptacji dla trzech czy czterech klęsk z rzędu, dłuższej serii bez zwycięstwa. Dochodzi wręcz do patologii, że najboleśniejsze z wpadek chcemy przeżywać dwukrotnie lub więcej, odtwarzając spotkania, unikając ciekawskich spojrzeń wgrywać jeszcze raz konkretnego save'a. Błagam, nie róbcie tak. Ja do tej pory mam wyrzuty sumienia za to, że jako głodny sukcesu junior tę praktykę powielałem.
Eliminacja uśrednienia menedżera, przepraszam, jego poziomu, nie leży w kwestii producenta gry. Zwłaszcza jeśli dotyczy to rozrywki sportowej w jej najpopularniejszej postaci - piłki nożnej. Gracze sukcesu pragną, szukają go jako pocieszenia dla porażek ulubionych zespołów, niepowodzeń we własnej karierze czy nawet życiu. Nie dbam o to, jak dziecinnie to brzmi - Football Manager ma nam poprawić nastrój, samopoczucie. Jesteśmy jak pokerzyści, którzy czując dobrą kartę nie odchodzą od stołu, a doznając dwóch czy trzech porażek wstają i jeszcze z resztkami godności (i pieniędzy) wracają do życia poza grą.
Pamiętajmy jednak, że porażka to też doświadczenie. Słyszałem nawet, że to właśnie one pozwalają na łatwiejsze wyciągnięcie wniosków, niż zwycięstwa, które zaślepiają ambitnych graczy. Większość z nas w wirtualną rzeczywistość rzuca się samotnie, nie patrząc jak idzie innym. A menedżerskim "robotom" także nie idzie - jednak oni kontynuują swoje kariery, po jednym klubie przychodzi następny. Pomyślcie, że w "realu" po takiej spektakularnej wpadce, np. spadku, powrót do zawodu jest dużo trudniejszy od kliknięcia w "New game". Tu widzę zdecydowaną przewagę rzeczywistości nad grą. Bo przecież czym byłby futbol bez Ryszarda Wieczorka czy Briana Lawsa? Nawet nie chcę o tym myśleć...
Słowa kluczowe:
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ