Serie A TIM
Ten manifest użytkownika Bolson przeczytało już 2182 czytelników!
Łącznie swój komentarz zostawiło 0 z nich.
- Zanim przejdziemy do clue tej części rozmowy, zatrzymajmy się po raz ostatni w Liverpoolu. Po fantastycznej kampanii 2013/14 zdecydował się pan przedłużyć kontrakt i jeszcze raz powalczyć o upragnione trzydzieści osiem zwycięstw w lidze.. Czy ta szaleńcza pogoń za jednym z największych wyzwań w Premiership ostatecznie nie doprowadziła do przyspieszonego końca pańskiej przygody z Evertonem?
- W żadnym wypadku. Jestem wręcz przekonany, że postawione przed moim zespołem cele były jak najbardziej do osiągnięcia. Zwłaszcza biorąc pod uwagę poczynione wzmocnienia.
- Czy takich rozmiarów wymiana personelu była konieczna? Przecież pozbył się pan aż siedemnastu piłkarzy, w tym bohatera finału Ligi Mistrzów z 2012 roku – Toma Cleverley'a.
- Mimo iż było to cztery lata temu, niektórzy nadal nie rozumieją powodów tych roszad kadrowych. Gignac, Joaquin i Robben nie prezentowali już tej jakości, która zachęciła nas do sprowadzenia ich na Goodison Park. Cleverley musiał ustąpić miejsca lepszym od siebie – typowe Darwinowskie zachowanie. Słabsi nie przetrwali, by pozostać w pościgu za doskonałością, musieli przyjść na ihc miejsce mocniejsi.
- Nie miał pan obaw o zgranie zawodników?
- Oczywiście, że lepiej jest ściągać graczy doświadczonych, którzy łatwiej i zdecydowanie szybciej adaptują się do nowych realiów, ale gdybym miał wątpliwości co do aklimatyzacji nowych piłkarzy zarówno w Liverpoolu, jak i w szatni, byłbym złym menedżerem. Trzeba mieć przekonanie, że idzie się w dobrym kierunku. Jeden moment zawahania może przekreślić całą wcześniejszą pracę. Poza tym ledwie pięciu chłopaków z letniego zaciągu od razu mogło liczyć na miejsce w pierwszym zespole.
- A jak na te wydatki zareagował zarząd? Przecież wydał pan o wiele więcej, niż zarobił ze sprzedaży zawodników.
- Sami w przedsezonowej rozmowie powiedzieli, że mogę zaszaleć na rynku transferowym, zresztą trzeci rok z rzędu. Odkąd zjawiłem się na Goodison, nie było problemów z finansami, zarabialiśmy o wiele więcej, głównie dzięki startom w Lidze Mistrzów. Rozumiem, że na Matę musiałem wydać aż dwadzieścia dziewięć milionów euro, ale to jest gracz kompletny. Na szczęście Gotze i Grenier przyszli za darmo.
- Przejdźmy zatem do spotkań. Okres przygotowawczy jak zawsze wykorzystany do granic możliwości.
- W niecały miesiąc rozegraliśmy aż jedenaście spotkań. To dobry wynik. Niektórym po mistrzostwach świata dałem więcej wolnego, co pozwoliło wejść w rytm meczowy także zawodnikom, których nie widziałem na starcie sezonu w wyjściowej jedenastce. Jednym z kluczy do sukcesu jest utrzymywanie szerokiej kadry, ale jeszcze ważniejsze jest, żeby każdy jej członek był z miejsca gotowy do gry.
- Następnie przyszedł czas na dołożenie kolejnego trofeum na półkę.
- Tam znowu trofeum. Tarcza Wspólnoty to bardzo ładny i bardzo duży kawałek blachy, ale nie żeby od razu mówić o nim w charakterze trofeum. Cieszył mnie wtedy tylko mój trenerski nos. Wpuszczony po bramce dla Arsenalu Kadlec pokazał wszystkim, że mimo młodego wieku jest jednym z najlepszych napastników na świecie.
- Zaraz potem nadszedł kluczowy moment w pańskim związku z Evertonem. Czy to właśnie spotkanie z Chelsea przesądziło o rezygnacji ze stanowiska menedżera?
- Tak, nie da się ukryć, że ten mecz zmusił mnie do przemyślenia mojej misji na Goodison. Nie zasłużyliśmy na stratę punktów. Nie powinniśmy przegrać tego spotkania. Może jednak taki był zamiar kogoś u góry? Owszem, mogłem dokończyć sezon i potem spróbować jeszcze raz wygrać każdy mecz w lidze, ale... po raz pierwszy zabrakło mi motywacji, ochoty, werwy. Powiedziałem sobie, że czas kończyć.
- Dlaczego zatem nie odszedł pan od razu?
- Chciałem przeprowadzić klub przez ciężki okres w terminarzu. Moim zamiarem było jak największe ułatwienie nowemu menedżerowi startu w klubie. Zdecydowanie łatwiej gra się pierwszy mecz przeciwko Birmingham czy Wigan zamiast ścierania się z Manchesterem United bądź Arsenalem w ramach debiutu.
- A nie było to przypadkiem tak, że chciał pan się jeszcze zastanowić, dać sobie czas na zmianę zdania?
- Nie, w żadnym wypadku. Decyzję podjąłem w dwa dni po meczu z Chelsea. Zresztą przed chwilą wypowiedziałem się na temat tego, co zawahanie może zrobić z człowiekiem.
- W takim razie zanim pójdziemy dalej proszę jeszcze krótko opowiedzieć o tych ostatnich pięciu spotkaniach.
- Superpuchar Europy to był mecz, po którym musiałem długo odpoczywać. Gdybyśmy przegrali... mógłbym odejść już wcześniej. Wtedy na pewno mój czas na Goodison Park dobiegłby końca. Utwierdziłbym się w przekonaniu, że pomysł na Everton się wyczerpał i potrzeba było nowego architekta, z lepszym planem. Los chciał, że z OM spotkaliśmy się jeszcze raz w fazie grupowej Ligi Mistrzów, jednak wtedy byliśmy już pewni zwycięstwa, znaliśmy mocne i słabe strony Marsylczyków, przechytrzyliśmy ich. Na Manchester i Arsenal zawsze mieliśmy patent i Vaughana. W Reading zaś pokazaliśmy, jak umiemy grać w piłkę na najwyższych obrotach, gospodarze nie istnieli.
***
- Jak to się stało, że czekał pan na pracę niemal dwa miesiące?
- Nie śpieszyło mi się. Wciąż miałem obowiązki jako selekcjoner reprezentacji Anglii i całkiem odpowiadał mi taki styl życia. Naprawdę odpocząłem, naładowałem baterie, ale nigdzie się nie pchałem. Nie przeszłoby mi przez myśl podminowywanie jakiegokolwiek menedżera zagrożonego utratą pracy.
- Nie myślał pan może o tym, żeby na stałe związać się tylko i wyłącznie z kadrą? Z pewnością FA bardzo doceniłaby to zobowiązanie.
- Podpisując kontrakt z federacją ostrzegłem ich, że będę pracował w klubie, a jeśli sobie tego nie życzą, to niestety selekcjonerem nie zostanę. Niemalże z miejsca powiedzieli, że nie jest to problem.
- Czy nie miał pan lepszych ofert od tej z Genui?
- Włosi byli najbardziej konkretni i dysponowali składem, w którym najlepiej było budować. Wielu graczy to klasa reprezentacyjna, niezwykle wysoki poziom. Przespali początek sezonu, źle przepracowali okres przygotowawczy. Zawiodła motoryka, a potem doszły problemy z psychiką, z wiarą we własne umiejętności. To nie tak, że oni nie umieli grać w piłkę. Brakowało im przekonania się do siebie. Te katastrofalne wyniki dało się zostawić z tyłu, ale straconych punktów nikt mi nie oddał.
- Czyli pierwszym pana krokiem na włoskiej ziemi nie było szlifowanie umiejętności piłkarskich, tylko grupowa sesja z psychologiem?
- W życiu, po co mieliśmy płacić ciężkie pieniądze komuś, który przez dwie godziny posiedziałby w wygodnym fotelu i mówił „mhm, mhm, tak, tak”? To absolutnie bez sensu. Sam zająłem się docieraniem do zawodników. Proszę pana, zostałem zatrudniony czternastego listopada. Całą noc oglądałem ostatnie spotkania i czytałem raporty z treningów. Dzień później jedenaście godzin rozmawiałem indywidualnie z zawodnikami, których widziałem w pierwszym składzie na derbowe starcie z Sampdorią.
- Jak wielką rolę odegrał w pańskim debiucie fakt, że to właśnie Derby della Lanterna miały być pierwszym meczem Genoi pod wodzą Michała Rygla?
- Niewątpliwie kluczową. Nie ma to jak obić gębę największemu rywalowi na starcie swojej przygody. Zdecydowanie łatwiej motywowało się graczy, choć nie dla wszystkich argument pojedynku z przeciwnikiem zza między był wystarczająco dobry. Jednak powierzenie opaski kapitańskiej Domenico Criscito, człowiekowi związanemu z Genuą od początku swojej kariery, jak to się mówi, zrobiło robotę. Do spółki z Salvatore Bocchettim pomogli mi zaognić atmosferę, wlać wolę walki do serc tych chłopaków.
- Od tego meczu minęły niemal cztery lata, potrafi pan wymienić skład swojego zespołu?
- Na bramce Eduardo, nie za dobrze przygotowany fizycznie, ale nadrabiał wszystko refleksem i znakomitymi umiejętnościami. W obronie oprócz Bocchettiego i Criscito wyszedł jeszcze Rafinha, ale czwartego obrońcy nie jestem w stanie sobie przypomnieć.
- Był to Habib Bellaid z Algierii.
- Ach tak, Habib. Nie byłem do niego przekonany, szybko poleciał, nie ta półka, dużo błędów. Dalej... Torje, Valero, Babel i Forestieri, wybuchowa linia pomocy, naprawdę klasowi gracze. W ataku Zigoni i Palacio. Zwłaszcza Argentyńczyka pamiętam doskonale, zbliżał się do końca swojej kariery, ale jego technika była nienaganna nawet pod koniec przygody z piłką.
- Skoro tak dobrze pamięta pan skład, to z pewnością również przebieg meczu jest pan w stanie idealnie odtworzyć.
- Potrafiłbym, ale nie ma tu za bardzo o czym opowiadać. Sampdoria narzuciła swoje warunki gry, ale mieliśmy lepszą linię obrony. Cassano raz po raz próbował pokonać Eduardo, jednak Portugalczyk na nowo uwierzył w siebie i pokazał klasę, jakiej oczekiwali kibice. Nam wystarczył jeden atak i jeden strzał Zigoniego. Prowadzenie udało się dowieźć do końca i w ten sposób zgarnęliśmy pierwsze, jakże ważne, trzy punkty.
- Następnie Genoa wskoczyła na huśtawkę. Może pan wyjaśnić te wahania formy z przełomu listopada i grudnia?
- Odpowiedź jest banalnie prosta – moja filozofia na ten okres brzmiała następująco: byle do stycznia. Skoro zostaliśmy skazani przez poprzedniego menedżera na bezcelowe dryfowanie w tabeli, mogliśmy zająć zarówno miejsce trzynaste, jak i siódme. Mnie nie interesowała gra w pucharze pocieszenia, w pucharze przegrywów. Liga Europy to miejsce dla promowania się klubów ze wschodu i tworzenia tak zwanych „jednostrzałowców” - klubów, które są średniakami w swoich ligach, a jednak udaje im się dostać do półfinału LE, gdyż mocarzom nie chce się grać. Po co miałbym skazywać moich zawodników na dodatkowe sześć meczów bez znaczenia?
- To dlatego robił pan wszystko, żeby nie awansować dalej w tym pucharze?
- Dokładnie tak, niestety AIK i Fenerbahce zostały odprawione zanim jeszcze przyszedłem do klubu i nawet tylko punkt w dwóch meczach przyniósł nam awans z drugiego miejsca. Natomiast w lidze przegraliśmy tylko raz, z rozpędzonym Interem. Udało się nam nawet pokonać Juventus, co było dobrym zwiastunem przed dalszą drogą.
- Rzeczywiście, w styczniu dokonał pan kapitalnego remontu, niesamowitej skali przemeblowania w zespole. Zakupił pan aż dziesięciu graczy gotowych do natychmiastowego wejścia do składu, pozbywając się również tylu zawodników. Czy było to konieczne?
- Z tej dziesiątki nie pozbyłbym się tylko Borjy Valero i Rafinhi, ale odpowiednio Inter i Schalke zaoferowali kwoty, które wspomogłyby nadwyrężony do granic możliwości budżet w sposób wymierny. Natomiast większość z przybyłych piłkarzy została ściągnięta w promocji, tak bym to określił. Beevers, Chamberlain, van der Vaart, Thiago Alcantara, Crisetig, Kyriakos Papadopulos, Consigli i Eggen Hedenstad przyszli ze sprzedaży Valero i Mattii Perina. Ośmiu graczy w cenie dwóch – czysty biznes! Przyznam, że trochę więcej kosztowało nas sprowadzenie Djuricia i Renzettiego, ale wciąż nie było źle.
- Nowa jakość była widoczna niemal od razu, cały styczeń Genoa grała koncertowo, oczywiście pomijając spotkanie z Fiorentiną.
- Prawda, trochę się wtedy posypaliśmy, ale klasę pokazał Rafael van der Vaart, więc mieliśmy chociaż jeden powód do uśmiechów. Ten mecz to była poważna huśtawka, mieliśmy Violę na widelcu, wystarczyło tylko przeżuć i połknąć, ale cóż... zdarzają się w futbolu ciekawe przypadki.
- Jakich korekt dokonał pan w przygotowaniu po tym spotkaniu? Na pewno musiał pan coś zrobić, żeby wejść na tak wysokie tony po tej porażce.
- Nie zmieniłem choćby jednej rzeczy. Robiliśmy dalej to, co założyłem na początku mojej pracy. Konsekwentnie realizowaliśmy plan, a w miarę łatwy terminarz pozwolił nam na wskoczenie na wysokie obroty. Wygrywaliśmy pewnie, prezentowaliśmy efektowny futbol. Tego oczekiwali kibice i to staraliśmy się zapewnić poprzez intensywną pracę na treningach.
- Szybko znalazł pan patent na Palermo, momentami zawodnicy drużyny z Sycylii sprawiali wrażenie zagubionych.
- Oni sami się otworzyli myśląc, że granie trzema obrońcami to dobry pomysł na dynamicznych skrzydłowych i dublujących ich pozycje bocznych defensorów. Zajechaliśmy ich dośrodkowaniami i cóż... zebrali dziesięć bramek w dwóch spotkaniach, jak to się mówiło za młodu – tak kończą frajerzy.
- Luty natomiast nie był już dla Genoi tak łaskawy. Zaledwie dwa zwycięstwa w sześciu meczach to nie jest dobry wynik.
- Na dobrą sprawę to w trzech meczach, już wspominałem, że Liga Europy mnie nie obchodziła. Natomiast z Milanem przegrywał każdy, byli w nieziemskiej formie.
- Jednak zawsze jako menedżer Evertonu miał pan plan na pokonanie Tottenhamu, wysokie wyniki były swego rodzaju codziennością.
- Chcieliśmy odpaść zachowując twarz i to nam się udało. Londyńczycy ze względu na bycie zawsze o krok od Ligi Mistrzów spięli się na puchar pocieszenia i dotarli potem aż do finału. Poza tym, byliśmy nawet blisko wyeliminowania Tottenhamu z LE, grając przy tym na sporym luzie. Kibice nie mieli na co narzekać.
- Marzec i kwiecień to huśtawka wyników. Na osiem meczów w lidze tylko połowa zakończyła się powrotem z tarczą, do tego dołożyliście trzy remisy i porażkę. Zazwyczaj dobre występy przeplatały się ze złymi.
- Mieliśmy wtedy problemy z umiejętnościami rezerwowych i utrzymaniem odpowiedniej dyspozycji. Dawałem grać każdemu, żeby zobaczyć przygotowanie do gry i formę, jaką prezentują. Skoro ten sezon i tak spisaliśmy na straty, warto było przekonać się w meczach o stawkę, kogo zostawić, a z kim się pożegnać. Jednak najważniejszych przeciwników udało się odprawić.
- Motywował pan swoich graczy na spotkania z Juventusem i Interem inaczej niż na pojedynki z Cagliari, Sieną czy Atalantą?
- Oczywiście, że tak. W przypadku grania z potentatami trzeba umniejszać ich siłę, podnosząc jednocześnie morale swoich zawodników. Nie może być strachu w oczach – tylko walka jak równy z równym. Poza tym czego mieliśmy się bać? Natomiast jeśli chodzi o starcia z tymi teoretycznie słabszymi drużynami atakowałem swoich graczy, a na wyżyny wynosiłem „średniaków”. Nie za bardzo działało to na rezerwowych, ci zamiast próbować mi udowodnić mój błąd, zamykali się w sobie. Nie tędy droga.
- Wątek Ligi Europy cały czas nam się przewija. Czy odpadł pan z Pucharu Włoch celowo?
- Dokładnie tak, naprawdę byłem zadowolony z postawy moich chłopaków, choć przyznam że trochę drżałem o wynik. Bałem się, że Napoli będzie wykonywać karne gorzej od nas, jednak w głębi ducha odetchnąłem z ulgą, gdy Manoel pokonał Eduardo.
- Ostatecznie Genoa zajęła na koniec sezonu siódme miejsce. Zakładam, że był pan zachwycony!
- Nawet nie wie pan, jak bardzo! Siódme miejsce gwarantowało awans do LE tylko gdy finalista zajął miejsce premiowane awansem do Ligi Mistrzów. Tymczasem Napoli skończyło sezon na dziesiątej lokacie, żyć nie umierać.
***
- Latem znowu wymienił pan pół składu. Nie wmówi mi pan, że była taka konieczność.
- Nie było, to prawda. Niestety po Torje, Criscito i Eduardo kupcy przyszli sami. Takich ofert się nie odrzuca, będąc niezbyt zamożnym klubem. Musieliśmy sobie odbić zimowe wydatki. Aż siedmiu graczy przyszło za darmo, pozostali za drobne – byli to piłkarze niechciani w swoich klubach bądź tacy, za których nie trzeba było wiele płacić.
- Z otwartymi ramionami przyjął pan aż tylu graczy z Goodison Park, prawda?
- Znałem ich, a Quique Flores był na tyle głupi, żeby ich wypuścić. Gotze za pięć milionów, Digne za cztery? Promocja jakich mało, naprawdę mało. Również Bellusci, Buonanotte i Matri przyszli za kwoty zdecydowanie poniżej ich realnej wartości.
- Sprowadził pan do klubu także grupkę młodych graczy, z potencjałem na przyszłość. Czysta inwestycja, czy myślał pan o daniu im szansy w jakimś meczu?
- Kupić tanio, sprzedać drogo. Typowy schemat Udinese czy FC Porto, chcieliśmy dołączyć do tej zabawy. Zresztą robiłem tak w każdym klubie, posunięcia tego typu sprawdzają się zawsze, ponieważ niezależnie od prowadzonej drużyny, zawsze znajdzie się ktoś albo silniejszy albo z większym portfelem.
- Mimo ogromu czasu zdecydował się pan na ledwie pięć sparingów. Co stało za taką, a nie inną decyzją?
- Nie było potrzeby dłuższego i bardziej intensywnego przygotowania do sezonu. Mieliśmy przed sobą maksymalnie czterdzieści pięć spotkań, zakładając udaną przygodę w pucharze. Na granie co tydzień nie trzeba przemęczać organizmu i zmuszać go do większego wysiłku. Pięć dni przerwy między spotkaniami w zupełności wystarczy na regenerację.
- Gdyby początek sezonu umiał mówić, z pewnością mówiłby sam za siebie. Błyskawicznie wyrobiliście sobie opinię kandydata do mistrzostwa, z którym muszą liczyć się wszyscy.
- To prawda. W defensywie brakowało trochę zgrania, ale z każdym meczem wyglądało to coraz lepiej. Natomiast w ofensywie prezentowaliśmy się świetnie. Niezależnie od tego, ile bramek traciliśmy, zawsze byliśmy w stanie wbić chociaż o jedną więcej. Czasami były do tego potrzebne niemalże ułańskie szarże, ale bynajmniej nie porywaliśmy się z mieczami na czołgi, to my byliśmy ciężkimi działami przełamującymi każdą defensywę.
- Był pan absolutnie pewien zwycięstw nad Catanią czy Milanem?
- A powinienem się obawiać? Zawodnicy zerkają co chwila na trenera, czy ten im czegoś nie pokrzykuje. W ferworze walki swoją rolę odgrywa adrenalina, ale gdy zobaczą zestresowanego szkoleniowca, w poczynania może wdać się chaos. Przestaną myśleć o tym, jak dobrze im szło, a zaczną o tym, czy dowiozą wynik do końca.
- Passa zwycięstw została przerwana przeciwko Juventusowi, potem w kolejnych trzech meczach porażka, triumf i remis. Wypadek przy pracy, spadek formy, czy coś innego?
- Przeciwko Bolonii zdecydowanie zły dzień. Nic nie wychodziło, van der Vaart miał problemy z kreowaniem ofensywy, nie funkcjonowały skrzydła, zdarza się niestety. Po powrocie do domu rozprawiliśmy się z Udinese, zrobiliśmy z nich miazgę. Gdy oni myśleli o zdobyciu bramki, my to robiliśmy. Natomiast Cagliari... miało szczęście. Szybko wykorzystany karny i potem autobus. Tylko raz zatrzymali się na postój i wykorzystał to Bocchetti. Próbowaliśmy wybić szyby, ominąć z jednej, z drugiej strony – nie dało się, piękna robota w defensywie, catenaccio na najwyższym poziomie.
- Szybko wróciliście jednak na właściwe tory, dobrze było rozpędzić się przed derbami?
- Wolałbym rozpędzić się dopiero podczas derbów. Chociaż wygraliśmy cztery kolejne mecze, zwycięstwa te cieszyły o wiele mniej, gdy nie udało się odprawić Sampdorii. Było to niezwykle frustrujące spotkanie, wszystkie nasze atuty zostały zneutralizowane, a z frustracji wycinaliśmy przeciwników równo z trawą. Nie o to chodziło, nie podobał mi się futbol w naszym wykonaniu.
- Może przekombinował pan taktycznie? Ustawienie aż sześciu pomocników nie było zbyt wielkim ryzykiem?
- Warto było zaangażować większą liczbę zawodników do ataków. Na treningach ćwiczyliśmy poruszanie się po boisku, eksploatowanie wolnych przestrzeni i przeważanie nad mniej liczną obroną – to wychodziło koncertowo, ale oczywiście mecz to nie trening. Nie uważam, żebym przesadził czy przekombinował.
- W takim razie czego brakowało?
- Może serca, może szczęścia, na pewno nie umiejętności. Pamiętam, że wtedy również zachodziłem w głowę, co poszło nie tak. Skoro wtedy nie wiedziałem, to i teraz sobie nie przypomnę.
- Porażka zabolała pańskich piłkarzy. Wykolejony pociąg o nazwie Genoa dojechał do zajezdni, ale naładowanie go węglem kosztowało utratę kilku cennych punktów.
- To prawda, udało się popłynąć trochę na wysokiej fali i pokonać Inter oraz Sienę, ale następne trzy mecze wyglądaliśmy na zmęczonych. Zwolniliśmy tempo, chyba myśleliśmy o świętach, nie prezentowaliśmy się dobrze. Nowy rok zaczęliśmy tak, jak zakończyliśmy stary. W brzydkim, bardzo brzydkim stylu.
- Właściciele nie zawołali pana na dywanik?
- Nie musieli. Zaprosiłem ich na zebranie drużyny. W prostych, żołnierskich słowach wyjaśniłem graczom, o co mam do nich pretensje i jaki styl gry powinniśmy obrać na następne spotkania. Widząc wolę walki oraz ogień w oczach zawodników zarząd był przekonany, że zmierzamy w dobrym kierunku.
- Zimą postanowił pan wymienić graczy ofensywnych.
- Beretta mimo nazwiska nie strzelał na zawołanie, a Zigoni się zablokował. Postawiłem na starych znajomych, co do ich umiejętności byłem absolutnie pewien. Delfouneso i król Vaughan zajęli miejsca w ataku, no i się zaczęło...
- Cieniem na niesamowitej passie zwycięstw musiało się kłaść odpadnięcie z pucharu. Teraz przecież nie chodziło już o uniknięcie LE.
- Szkoda, że po rewanżu na Sampdorii wylecieliśmy z rozgrywek. Porażka bolała zwłaszcza dlatego, że było to Palermo. Wystarczyło, że przestali się wygłupiać i zaczęli sprawiać nam problemy. Natomiast nie byliśmy zbyt załamani, bo nasz szturm po mistrzostwo trwał w najlepsze.
- Co sprawiło, że przejeżdżaliście się po wszystkich niczym walec drogowy?
- Wreszcie poczułem, że to był mój zespół. Sam sprowadziłem większość piłkarzy, wszyscy zrozumieli moje podejście do gry. Dodaliśmy do tego element radości z futbolu i trochę fajerwerków. Wystarczyło na każdego. No i odpalił Vaughan, który strzelał zawsze, gdy tego potrzebowaliśmy.
- Kiedy zrozumieliście, że możecie powalczyć o zdobycie mistrzostwa?
- Myślę, że były to dwa mecze: spotkanie z Catanią i pojedynek z Milanem. Ten pierwszy był ważny z tego powodu, że nadchodził po blamażu w pucharze – zagraliśmy spektakularnie, jak prawdziwi mistrzowie. Natomiast jeżeli chodzi o Milan, to pokonanie drugi raz miłościwie panującego nam mistrza potraktowaliśmy jako zabranie mu pasa. Najważniejsze była chęć walki, zostawienie serducha na boisku. Dla mnie wszystkie żółte kartki zebrane w tym meczu to siedmiomilowe kroki w kierunku mistrzowskiej patery. Determinacja i waleczność to warunki konieczne do wspinaczki na szczyt.
- Jednak mistrz siedział wam na karku i był gotowy wykorzystać każdy błąd. Tych natomiast nie brakowało.
- Mimo mistrzowskiego doświadczenia niektórych graczy zbytnio się podpaliliśmy. Każda utrata punktów sprowadzała nas na ziemię, jednocześnie wlewając trochę strachu w serca piłkarzy.
- Z opresji wyratował was chyba najmniej spodziewany aliant.
- To prawda, do tej pory mecz Milanu z Sampdorią jest traktowany jako jedyne wydarzenie, w którym nasi kibice wspierali lokalnego rywala. Udało się, modlitwy co bardziej wierzących zostały wysłuchane. Gdyby Rossoneri wygrali wtedy z Sampą... Nawet nie chcę myśleć o tym, jak bardzo nerwowa byłaby końcówka sezonu. Już bez tego niektórzy wyrywali sobie włosy z głowy.
- Porażka z Napoli w przedostatniej kolejce była ukartowana? Chciał pan do maksimum zwiększyć dramaturgię ostatniej rundy spotkań?
- Daleko mi do Hitchcocka. Nie zamierzałem przegrywać, ale cóż... tak się ułożyło. Napoli również nie było po drodze z Milanem, a jednak przyczynili się do niezwykle atrakcyjnej końcówki sezonu.
- Ostatnia kolejka to mecz z drużyną, która zdawała się w tamtym sezonie zawsze stawać wam na drodze do sukcesu. Znowu Palermo i znowu nieprawdopodobne nerwy.
- Przyznam się, że ja naszego meczu nie oglądałem w ogóle. Cały czas miałem oczy skierowane na telewizorek z transmisją z San Siro. Powiedziałem tylko chłopakom, że są w stanie wygrać, wystarczy tylko chcieć. Zero sztuczek, okej, wydaje się to niesamowicie głębokie, hollywoodzka historia, ale co mam poradzić, mówię jak było.
- Na szczęście nie zawiódł pana ten, którego obdarzył pan największym zaufaniem.
- Powtórzę się – ze mną James Vaughan to gracz kompletny. Nie wiem czemu tak jest, ale nie zamierzam narzekać. Nawet ta bramka Elma pod koniec meczu Milanu mnie już nie przejęła.
REAL MADRYT |
FC BARCELONA |
MANCHESTER UNITED |
Scout = dobry taktyk? |
---|
Wyznaczając scouta do obserwacji następnego rywala, zwracaj uwagę na wartość atrybutu Wiedza taktyczna. Dzięki temu będzie on w stanie trafnie zasugerować rodzaj treningu przedmeczowego oraz proponowane ustawienie. |
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ