Ten manifest użytkownika Bolson przeczytało już 3573 czytelników!
Łącznie swój komentarz zostawiło 0 z nich.
- Panie Michale, nie ma co się oszukiwać. Dla wielu kibiców w maju 2012 stał się pan bohaterem, żywą legendą. Mówiło się, że dopóki pan zostanie w Evertonie, nad Goodison zawsze będzie świeciło słońce.
- Jak to? Przecież w Liverpoolu pada chyba codziennie? Nie no, oczywiście żartuję, wiem, o co im chodziło. Dla mnie jednak misja nie była zakończona, wciąż było miejsce na poprawę, może nie tyle sportową, co bardziej PR-ową. Ten sukces nie mógł nie zostać wykorzystany. Gdyby tak się stało, to bym sobie nie wybaczył.
- I stąd ta decyzja o tournee i tylu meczach towarzyskich? Piętnaście spotkań to dużo.
- Oczywiście, że tak. Nie ma lepszego sposobu na promocję niż pokazanie się gdzieś poza Europą. Najlepsze kluby świata zawsze latem podróżują. A przecież my byliśmy najlepsi i trzeba było to potwierdzić. USA to znakomity kierunek – jest tam rzesza ludzi, która zawsze chętnie wesprze klub, bogata rzesza, warto dodać.
- Ale pan tam nie pojechał. Wysłanie Steve’a Rounda to dobry pomysł?
- Oczywiście. Poza tym, jak wiadomo, miałem inne sprawy do załatwienia.
- No tak, reprezentacja – wreszcie przejął pan stery w kadrze Anglii. Jeśli dostałby pan tę robotę jeszcze przed EURO, czy udałoby się powstrzymać marsz Szwajcarów?
- Nie, nie było na nich mocnych, zresztą Anglia przegrała dopiero w finale, co dawało mi komfort przygotowań i start z pozycji faworyta, reszta była formalnością.
- Skromny jak zawsze… Dobrze, wróćmy do klubowego okresu przygotowawczego – sympatyczna wyprawa do USA, potem spotkania z Bayernem, Milanem, Bayerem, Juventusem, Sportingiem Lizbona i PSG, czy to był kolejny element strategii promocyjnej?
- Jasne, w końcu nie zawsze graliśmy u siebie, więc nasza marka rozrosła się także na inne europejskie kraje. Powoli zaczęto nas dostrzegać, bo tak to zawsze te Manchestery, Arsenale czy Chelsea. Mniej ważny był wynik sportowy, ale oczywiście zwycięstwa cieszyły. Choć z Niemcami dwukrotnie polegliśmy i tego się wstydziłem.
- Przejdźmy teraz do transferów. Żaden zakup w tym okienku nie przekroczył dziesięciu milionów euro, a jednak uzbierało się ich aż siedemdziesiąt siedem! Biorąc pod uwagę fakt, że w tym samym okresie na konto wpłynęło zaledwie osiemnaście, został pan chyba wezwany na dywanik, prawda?
- A w życiu. Grube miliony wpłynęły na nasze konto za Ligę Mistrzów. Poza tym oczywiście prawa telewizyjne, wyszliśmy na zero, może na lekki minus.
- No chyba pan sobie żartuje. Przecież to jest fizycznie niemożliwe!
- Skoro teraz o tym rozmawiamy, to chyba jest możliwe.
- No dobrze. Zatem może słowo o personaliach. Odejście Mikela Artety było traktowane przez niektórych jak zamach stanu.
- Przesada, Gylfi Sigurdsson fenomenalnie zastąpił Hiszpana i ten nie był mi już potrzebny, o czym dowiedział się jako pierwszy i przyjął to z honorem, jednocześnie dziękując mi za współpracę. Rozstaliśmy się w przyjacielskich stosunkach.
- Jego zastępcą nie miał być tylko Islandczyk, za darmo z Argentyny przybył również Mauro Formica. Z perspektywy czasu musi być pan z siebie dumny, że nie wydał ani grosza.
- Jak to nie? A pieniądze przeznaczone na opłacenie kontraktu? Formica spisywał się świetnie w sparingach – gorzej w lidze. No ale przynajmniej zaoszczędziliśmy kilka milionów na transferze.
- Do klubu dołączyło także kilku młodych gniewnych, ale już ukształtowanych.
- A i owszem. Alex Smithies, Adam Matthews, Alex Sandro, Raphael Varane, Etienne Capoue i Sergio Asenjo to zawodnicy fantastyczni, którzy z miejsca wkomponowali się w zespół i nie sprawiali żadnych problemów. Sprowadziliśmy ich za bezcen, bo przecież na szóstkę wyłożyliśmy dwadzieścia trzy miliony euro. Gdy odchodziłem z Evertonu, wspólnie byli warci ze sto, jak nie więcej.
- Zadbał pan również o przyszłość The Toffees.
- Od początku uważałem, że warto ściągać młodych graczy z perspektywą wielkiego rozwoju. Nawet jakby się u nas nie sprawdzili, to można było ich sprzedać ze sporym zyskiem, w końcu trenowali na najlepszej bazie treningowej w Anglii, a może i na świecie, więc na pewno podnieśli swoje umiejętności.
- Widać też było, że jednak poszukuje pan doświadczenia, zwłaszcza w sferze pomocy. Czy Joaquin to był dobry pomysł?
- Może przepłaciłem, ale na pewno nie zawiodłem się na Hiszpanie, który swoimi akcjami przyniósł nam sporo chwil uśmiechu.
- Mimo tylu zakupów, według pana kadra wciąż nie była kompletna. Jednak nikt nie spodziewał się tych dwóch nazwisk, które dołączyły do Evertonu.
- Zgadzam się w połowie. O ile Phila Jonesa można było uznać za jedynego słusznego kandydata na godne zastąpienie Jagielki, to Javiera Hernandeza spodziewali się nieliczni. Przecież w klubie byli już Kadlec, Lukaku, Vaughan i Gignac, piąty napastnik nie był nam potrzebny. No ale śmieszne dziewięć milionów euro zachęciło mnie skutecznie.
- Zaczęliście z wysokiego c, jak City i jak Community Shield.
- Nie powiedziałbym, to nic specjalnego w sumie. Przyzwyczailiśmy się do ogrywania City. <śmiech> Pierwszy i ostatni raz dobrze zaprezentował się Formica, szkoda że musiał zejść z kontuzją.
- Ale z Superpucharu Europy już się pan chyba cieszył?
- Oczywiście, trzeba się cieszyć z małych rzeczy, bo w nich jest zapisany na szczęście wzór, że tak zacytuję.
- Pewność siebie pana nie opuszcza. A może po tych latach udziela się kompleks Boga?
- Proszę pana, przecież to tylko jeden mecz i nie z jakimiś Realami, tylko z Schalke. Do Superpucharu jak i do KMŚ podchodziliśmy na luzie, bo to są mecze, w których trzeba wystąpić. Reszta jakoś poszła.
- Przechodząc na chwilę do Ligi Mistrzów – tam trafiliście do śmiesznie łatwej grupy, nie można tego inaczej określić.
- Wreszcie myśli pan tak, jak ja. Ajax i dwa Dynama – jedno z Zagrzebia, drugie z Kijowa, to przeciwnicy bardziej sparingowi. Przejechaliśmy się po wszystkich, pokazując tym samym, że my już jesteśmy na półce wyżej.
- W Premiership każdy Evertonu się po prostu bał. Każda wizyta pańskiego klubu na stadionie przeciwnika była wielkim wydarzeniem, niczym cyrk przyjeżdżający kiedyś do miast. Gorzej dla widzów, że w przeciwieństwie do cyrku wychodzili oni z meczów rozczarowani.
- Nic nie poradzę. Sezon 12/13 był kanonadą. Jedną wielką kanonadą. Dwie bramki to było minimum, cztery i pięć to porządek dzienny. Zamiast wyników hokejowych mówiło się wyniki evertonowe. Najbardziej chyba zapamięta te rozgrywki Tottenham, w końcu nigdy jeszcze nie zebrali w dwa mecze aż dwunastu bramek, strzelając zaledwie dwie.
- No ale po kolei. Rzeczywiście, w pierwszym spotkaniu puściliście White Hart Lane z dymem, wielkie wrażenie wywarł zwłaszcza Javier Hernandez, który popisał się świetnym hattrickiem. Wkomponował się naprawdę szybko i z miejsca wyrzucił Kadleca na lewe skrzydło.
- Tak naprawdę nie potrafię wskazać ani jednego gracza, który nie zaprezentował się w tamtym meczu na znakomitym poziomie. Wszyscy grali, jakby byli w jednym zespole nie od kilku miesięcy, ale od pięciu lat. Barcelona nie powstydziłaby się takiego spotkania. No ale Chicha to rzeczywiście inna bajka, pokazał wielką klasę i nikt nie miał wątpliwości, że będzie szaleć.
- Jednak już w następnym meczu to nie on był główną postacią.
- No i bardzo dobrze! Po to była w Evertonie tak wielka konkurencja, żeby nikt poza nami nie spodziewał się, kto w danym spotkaniu odpali. W przejażdżce po Boltonie pałeczkę przejął Vaughan, zresztą widać było, że mimo znakomitej formy Hernandeza, Kadleca czy Lukaku, to właśnie Anglik będzie wiódł prym w tamtym sezonie.
- Pierwszy szczyt waszej formy można spokojnie przypisać na listopad, gdzie w siedmiu spotkaniach wbiliście przeciwnikom aż dwadzieścia sześć bramek, tracąc zaledwie… siedem.
- „Impreza” rozpoczęła się od powrotu w meczu z City. Przegrywaliśmy dwa do jednego, ale do roboty wziął się Cleverley, który wraz z Rodwellem przesądził o naszym zwycięstwie. Wtedy tak naprawdę uwierzyliśmy, że nieważne było, ile stracimy bramek, bo zawsze zdobędziemy więcej niż przeciwnik. Najlepszym przykładem naszej świetnej formy i ogromnej determinacji był chyba mecz z Sunderlandem, gdzie mimo czerwonej kartki dla Jagielki i prowadzenia Czarnych Kotów cisnęliśmy do końca i Lukaku udało się w doliczonym czasie zakończyć to spotkanie bramką na dwa do jednego.
- Potem była jeszcze demolka przeciwko Aston Villi, a także powrót na tarczy z Wolverhampton. Za to grudzień stał pod znakiem męczarni. Czy może to jednak tylko skromne zwycięstwa?
- Nie, nie. Każdy wie, że ostatni miesiąc roku to najcięższy okres w sezonie. Make or break. Albo przejdzie się go na fali wznoszącej, która wtedy trwa do końca rozgrywek albo przegrywamy i dziękuję, dobranoc, nie ma co liczyć na splendory. Mimo problemów w ważnych spotkaniach z Chelsea, Liverpoolem czy dramatycznym wyrwaniu zwycięstwa z rąk Manchesteru United, udało się nam nie przegrać, a co się działo w styczniu i lutym, to już wszyscy widzieli.
- Zanim jeszcze zaczął się ten znakomity okres, udaliście się na wycieczkę do Japonii, żeby pokazać reszcie świata, że Everton jest najlepszy.
- Nie ma co tego wspominać, dla mnie KMŚ to tylko chwila oddechu od zapieprzu, jaki mamy w lidze. Tak naprawdę nie trzeba się tam wysilać, żeby ugrać parę milionów i kolejny kawałek srebra do gabloty. No, może walory turystyczne… Japonia to bardzo ładny kraj jest. Dwa razy mogłem go odwiedzić z okazji KMŚ właśnie i naprawdę mi się spodobało. A że obtłukiwaliśmy rywali jak leci, to nikogo nie powinno dziwić, między Europą a resztą świata, przynajmniej klubowo, jest po prostu przepaść.
- No i nadszedł kolejny szczyt formy, tym razem już dwumiesięczny.
- Piękne uczucie zapewnić sobie dobry start w nowy rok od zrobienia z Newcastle placka. Śmieszne było w tym meczu to, że stosunek strzałów odpowiadał stosunkowi bramek. Znaczy, przynajmniej mnie to śmieszyło. Sześć do jednego na nowy rok, kolego.
- Na początku stycznia może nie byliście aż tak niemiłosierni dla swoich rywali, skupił się pan chyba bardziej na transferach niż na demolowaniu kolejnych przeciwników.
- A w życiu, w mig rozwiązała się… niejako wymiana materiału. Oddaliśmy Fellainiego za ponad dwadzieścia milionów do Realu, uznałem że Capoue i Rodwell dadzą sobie radę. W zamian za to za grosze dołączył do nas kolejny doświadczony skrzydłowy – Arjen Robben.
- Co na to kibice?
- Oczywiście, sprzedaż Belga potraktowali jak najgorszą zdradę, ale… nic mnie to nie obchodziło. Ciężko było tym ludziom przetłumaczyć, że to wyjdzie na zdrowie Evertonowi, gdyż Marouane chciał niebotyczne pieniądze za przedłużenie kontraktu, a doskonale wiedział, że takich u mnie nie dostanie. Kominy płacowe zupełnie nie wchodziły w grę.
- Myśli pan, że przez to chwilowe odwrócenie się fanów od klubu wyniki jeszcze nie były aż tak imponujące?
- Nie było do tego przeciwników. Derby, Birmingham czy West Ham to po prostu kolejne przeszkody do przejścia. Żałuję tylko jednego. Chciałbym objechać Fulham na Goodison.
- Do tej pory jest to najwyższe zwycięstwo od lat, w dodatku na wyjeździe!
- Brakuje mi słów, nawet dzisiaj. Genialny występ? To za mało. Może boski… tak, chyba to jest to. Najbardziej podobało mi się to, że w poprzedzającym tę masakrę spotkaniu hattricka ustrzelił Chicharito. Vaughan był niesamowicie zazdrosny i niezadowolony, więc nie dziwiło, że to on prowadził natarcie na Craven Cottage. Robben również z miejsca zapadł w pamięć kibiców, gdyż również wpisał się na listę strzelców. Gdybyśmy grali dogrywkę, na pewno padłaby bariera dziesięciu bramek. Fulham zachowywało się jak Portugalia podczas strajku.
- Już w następnym spotkaniu za wykańczanie przeciwnika zajęli się obrońcy. I to w tak ważnym spotkaniu.
- Zimno, dwa do jednego w dwumeczu, Goodison Park, Liverpool, a Jagielka z Heitingą wbijają trzy bramki! To tak jak Dywizjon 303 przesądził zamiast RAFu wynik Bitwy o Anglię.
- Gdy do Liverpoolu przyjechał Tottenham, wynik mógł być tylko jeden.
- Demolka. Sześć do jednego po raz drugi, tyle że tym razem popis dał Vaughan. A jak w następnej kolejce pojechaliśmy na Reebok Stadium, to role znowu się odwróciły i zaszalał Hernandez, niesamowity zbieg okoliczności.
- Cichym bohaterem był Gylfi Sigurdsson, który praktycznie co mecz albo zdobywał bramkę albo znakomicie asystował.
- Przecież od razu mówiłem, że Islandczyk to lepszy Arteta, ale nie, kto by w to uwierzył. Dwadzieścia dwie asysty w sezonie, do tego dziewięć bramek – znakomity bilans, tyle.
- Trochę wyhamowaliście w Lidze Mistrzów. Za bardzo rozpędziliście się w kraju?
- Zaskoczyła nas… niespotykana włoska zima. Minus sześć, sypał śnieg… Aż dziw, że Hernandez, który pewnie śnieg widział na obrazkach w podręczniku szkolnym, władował dwie bramki. Nikogo za to nie zaskoczyła dobra dyspozycja Sigurdssona, który powiedział po meczu, że czuł się jak w domu. Ostatecznie nie było aż tak źle.
- Na przełomie lutego i marca ważne zwycięstwa nad Arsenalem i City, które z pewnością dały wam komfort psychiczny, prawda?
- Niestety nie. Ale zaraz o tym. Z Kanonierami było w miarę sympatycznie, za to przeciwko Szejkom bohaterem został Robben i nikt już nie miał mi za złe, że wymieniłem go za Fellainiego. Bo Holender był piłkarzem fenomenalnym, z przyjemnością patrzyło się na to, co wyprawia.
- Marzec potraktował pan raczej jako niezbędny odpoczynek, jednak za każdym razem trzy punkty dopisywano Evertonowi. Dopiero kwiecień przyniósł niesamowite natężenie wielkich potyczek.
- Nie wiem, co za skończony półmózg układał nam terminarz. Przecież wiadomo, że do końcowych faz Ligi Mistrzów czy FA Cup dostają się przeważnie najlepsi. Nie ma co dokładać nam w lidze tytanów. Najchętniej zmierzyłbym się z nimi w marcu, w lutym w sumie też. Ale nie w kwietniu. W rezultacie nasz terminarz w dwóch ostatnich miesiącach sezonu prezentował się następująco: MU razy trzy (Liga Mistrzów + Premiership), Chelsea, City, Liverpool, Arsenal (Premiership oprócz City, które czekało na nas w FA Cup) oraz dwukrotnie Inter. Totalny debilizm i brak jakiegokolwiek zdrowego rozsądku. No, chyba że ktoś nas koniecznie chciał udupić i sprawić, że polegniemy na wszystkich frontach. Niedoczekanie.
- Jednak mimo tego natłoku „zajęć”, odprawiliście praktycznie wszystkich. Co do jednego.
- Rzeczywiście, United padło w Lidze Mistrzów po świetnym występie Lukaku, który pokazał się z jak najlepszej strony, choć mecz był piekielnie wyrównany. Następnie Kadlec wysadził w powietrze wszystkie ambicje mocarstwowe City. Potem duet Van Chicha, jak określali ich dziennikarze, pokazał Liverpoolowi, że to lato spędzą na dnie Mersey, podczas gdy my będziemy sobie spokojnie płynąć na statku. Dwumecz z Interem to kolejny wyczyn Lukaku, który najwyraźniej był stworzony do Ligi Mistrzów. I jakoś się udało.
- Jednak jeszcze trzeba było zaliczyć dwa finały. No ale po tak morderczej drodze, te mecze były chyba bułką z masłem.
- W sedno. Wigan mogło sobie strzelić te dwie bramki, bo my i tak byliśmy za mocni. Jakieś sześćdziesiąt razy za mocni. A Lyon, po tym co przeszliśmy w Champions League, był jak nugget z McDonalda po władowaniu w siebie dwóch kurczaków z rożna. Wygraliśmy wszystko, co było do wygrania i jeszcze nam za to zapłacili, poezja.
Uznałem, że będzie lepiej podzielić to na jeszcze mniejsze części. Poniekąd dlatego, że na razie dzisiaj nie chce mi się pisać, ale też ze względu na to, że nikomu nie będzie się chciało czytać dziesięciu stron (teraz wyszło 5 w Wordzie). Kiedy pojawi się następna część? Nie wiem, cheers.
REAL MADRYT |
FC BARCELONA |
MANCHESTER UNITED |
Zasada ograniczonego zaufania |
---|
Jeżeli nie jesteś przekonany co do umiejętności swojego asystenta, nie pozostawiaj mu przedłużania kontraktów. Może sprawić, że zwiążesz się z niechcianym zawodnikiem na dłużej lub możesz przeoczyć koniec kontraktu kluczowego gracza. |
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ