Rozdział V
Prezes Zarabia Przeważnie Najwięcej
Ludzie różnie reagują na oszałamiający sukces. Ja po prostu w przerwie meczu wszedłem do szatni, która huczała jak silnik na wysokich obrotach i zacząłem rzucać w kierunku poszczególnych zawodników polecenia, nie zwracając uwagi na panujący wewnątrz tumult:
- Henri, jesteś o krok za daleko od Demonta.
- Thiago, uważaj przy stracie piłki na Kovacevica, bo będą próbować od razu grać na niego.
- Jose i Julien. Widziałem, że Milovanovic się rozgrzewa. Jeżeli wejdzie, musicie zrobić krok do przodu. On będzie próbował strzałów z daleka. Trzymajcie go z dala od naszego pola karnego.
- Momar. Więcej ruchu z przodu bracie. Teraz oni muszą ruszyć do przodu, więc będziesz miał więcej swobody.
Gwar stopniowo ucichł. Chłopcy patrzyli na mnie, wycierając spocone twarze i chciwie popijając z bidonów, ale nikt nie okazał zdziwienia. Słuchali z uwagą i w skupieniu, starając się opanować dopiero co rozszalałe emocje.
- Chłopaki. Grajcie szybciej piłką w środku i szerzej, na miłość boską. Szerzej! Ich skrzydła dziś prawie nie istnieją. Tam jest nasza gra.
Wszędzie zapach potu i mokrej skóry. Męska rzecz.
- Uważać! Teraz na bank rzucą się na nas, bo nie mają już nic do stracenia. Mathieu, cofnij się trochę do środka i pomóż w odbiorze piłki, za to Kevin przesunie się bardziej w miejsce Mathieu. A jak będziemy mieli odbiór, to zbiegaj na prawo.
Klasnąłem w dłonie.
- Chłopaki. Tak trzymać. Twardo i zdecydowanie. Jak się nie damy przez kwadrans, to sobie odpuszczą.
Wyszedłem. Chciałem ich zostawić choć na te parę minut samych. Powoli ruszyłem tunelem w kierunku boiska. Dopiero teraz złapałem większy haust powietrza i przez moment mnie przytkało. Serce waliło jak oszalałe.
Tuż przy wyjściu na płytę złapał mnie Noa.
- Już wychodzisz? Jeszcze z pięć minut przerwy.
Spojrzałem na niego.
- Dobrze. Niech wszyscy widzą, że nie mam dziś wiele roboty w szatni.
Uśmiechnął się, a ja wyszedłem z tunelu. Po raz pierwszy, od kiedy zająłem najważniejsze miejsce na ławce La Berri, moje pojawienie się na płycie przywitały rzęsiste brawa, a spod dachu przeciwległej trybuny - Renault Gibaud - dobiegł mnie nieśmiały pogłos: „Sebastien. Sebastien!” Bóg mi świadkiem, że przeszył mnie jeden z najprzyjemniejszych dreszczy w życiu. Nie ma siły.
Mimo to nie zareagowałem. Nie odwzajemniłem gestu z trybun. Niech wiedzą, że nie tak łatwo mi schlebić. Powolutku podszedłem do ławki. Usiadłem na swoim miejscu i spojrzałem na tablicę: „LBC 4. LENS 0.” Bez komentarza.
Druga połowa zaczęła się dokładnie tak jak przewidziałem. Skrócili nam pole gry i podciągnęli skrzydła, ale i my zagęściliśmy środek, wobec czego w okolicach połowy boiska rozpoczęła się walka o przestrzeń. Mnóstwo niecelnych podań, przechwytów, walki bark w bark i fauli. W to mi graj. To nie my musieliśmy się spieszyć. Byleśmy tylko nie odpuścili. To taki moment w meczu, kiedy decyduje się, kto kogo wypchnie ze strefy. Młyn. Z tym, że dziś moi chłopcy poczuli krew w powietrzu i nie trzeba ich było specjalnie zachęcać do walki. Żółta kartka dla Kovacevica. Faul jak faul, ale to znak, że nerwy mu już puszczają. Dobrze.
Wreszcie. 56 minuta. Wygrana walka o górną piłkę przez Cordonnier. Zgranie do Thiago, a ten przepięknym crossem zagrywa do wychodzącego na prawą stronę Constanta. Kevin popędził w stronę bramki. Z lewej strony Momar spróbował urwać się obrońcom odciągając dwóch rywali. Kevin dobrze odrobił lekcje. Podciągnął dobre dziesięć metrów i będąc jakieś dwadzieścia pięć metrów od bramki, widząc lekko wysuniętego golkipera gości, nie czekał. Huknął. A piłka precyzyjnie znalazła drogę tuż przy prawym słupku. Wyskoczyłem z ławki razem ze wszystkimi, a tymczasem Kevin z kolegami rozpoczęli już bieg wzdłuż oszalałych trybun. 5:0. To koniec. Bezradny Runje. Bezradny Ramos. Bezradni wszyscy. Ale to nie moje zmartwienie. Lens na kolanach. Wielkie Lens na swoich wielkich kolanach.
Kiedy zaczynałem swoją przygodę z zawodowym futbolem, marzyłem o wielkich zwycięstwach, ale kiedy takie zwycięstwo nadeszło zrozumiałem, że żyje ono dłużej w doniesieniach mediów i rozmowach kibiców, niż w klubie.
W sobotę rano, jak zwykle te same czynności, te same twarze, te same godziny. Rutyna i powrót do zwykłych zajęć. Może tylko więcej uśmiechów na twarzy, więcej energii i zapału wokół. A w mediach? W mediach karuzela dopiero wystartowała. Ilość telefonów z prośbami o wywiad, fotoreporterów w klubie, faksów, maili i wszelakiego zamieszania przerosły nawet oczekiwania naszej recepcji. W prasie rozpoczęto właśnie rozważania czy będziemy czarnym koniem sezonu i czy możemy poważnie liczyć się w walce o awans, a po drugiej stronie tęczy wystartowała powieść w odcinkach rozbierająca moje życie prywatne na części pierwsze. Nadia dzwoniła już kilka razy z informacjami o nieustannych telefonach, fleszach pod oknem i dziwnych dzwonkach do drzwi. Tymczasem u naszych rozbitych rywali szukano już następcy dla trenera, grożono piłkarzom, wyśmiewano ich obietnice i rewidowano prognozy. Welcome to the world of football.
Z przyjemnością zrzuciłem z siebie ciężar nieoczekiwanej popularności na naszego rzecznika prasowego, oddając mu wszystkie zaproszenia do udzielenia wywiadu i wziąłem się za przygotowania do kolejnego meczu.
Praca menedżera jest najbardziej intensywną formą rutyny jaką sobie można wyobrazić. Rano biuro, papiery. Potem wizyta na boisku. Trening. Krótkie rozmowy. Potem biuro, papiery. Potem odprawa ze sztabem. Biuro. Papiery. Znów trening. Odnowa. Biuro. Sztab. I to jest kołowrót bez końca, przerywany jedynie meczami.
Tym razem czekał nas daleki i trudny wyjazd do Bretanii. Miejscowe Stade Brestois 29 od wielu lat zaliczało się do solidnych drużyn środka tabeli w Ligue 2. Grali nudny, ale i twardy defensywny futbol. Lecz nie tylko z tego powodu obawiałem się tego spotkania. Tajemnicą poliszynela w świecie piłki jest tzw. syndrom zwycięzcy. Jego mechanizm jest prosty. Sukces powoduje olbrzymi skok testosteronu, który daje pewność siebie i zarazem zachęca po podjęcia kolejnego ryzyka. Jednak zbyt dużo testosteronu sprawia, że zawodnik ma problemy z racjonalną oceną ryzyka i swych możliwości. Wychodzi na boisko w przekonaniu, że potrafi wszystko, że nic nie jest w stanie go powstrzymać i że właściwie sam może wygrać cały mecz. Zderzenie z rzeczywistością jest wówczas z reguły bolesne. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie znaleziono jak dotąd dobrej metody na przeciwdziałanie temu zjawisku. Obniżanie poziomu testosteronu farmakologicznie jest niebezpieczne, a dieta działa hamująco na siłę fizyczną. Z kolei psychologiczne metody są niemierzalne i równie niebezpieczne.
Ja postanowiłem ostudzić nieco głowy mojej drużynie sadzając na ławce kilku zawodników i ordynując nieco bardziej zachowawczy styl gry przeciwko Brestois. Do składu wrócił po kontuzji Mulenga, a odpocząć dałem Bedimo i Dosseviemu posyłając do boju Kone i Rennellę. Nie pomogło. Mecz był pozycyjną potyczką toczoną w dość wolnym tempie, a defensywne nastawienie obu drużyn uczyniło z niego festiwal szachowy oraz strzelnicę snajperską. Czystych sytuacji właściwie nie było. W tej nudnej wymianie ciosów więcej szczęścia mieli gospodarze, którzy wbili nam gola do szatni po dalekim strzale Ferradja. Piłka musnęła jeszcze ramię Cerielo i wpadła do bramki obok zdezorientowanego Vincenta. Pomimo starań, prób i zmian nie udało nam się przedrzeć przez szyki rywali. Cóż. Pierwsza porażka musiała przecież nadejść. Nie wiedziałem tylko, że będzie tak przeraźliwie nudna. I że przyjdzie zaraz po fantastycznym występie przeciwko Lens.
Paradoksalnie w klubie nie czyniono mi specjalnie wyrzutów. W sumie nic dziwnego. Klub taki jak nasz dzielnie nauczył się znosić porażki. To raczej do świętowania sukcesów nie przywykliśmy. Zresztą czy do tego można przywyknąć? Tak czy owak, wróciliśmy do stałego rozkładu dnia.
W poniedziałek zamknęło się okno transferowe, a mi stuknęły trzy miesiące na ławce trenerskiej. Była to znakomita okazja do spotkania z całym sztabem trenerskim w trochę mniej formalnej atmosferze. Powody miałem co najmniej dwa. Po pierwsze, nasza nieoczekiwanie dobra postawa na początku sezonu wymagała mojej reakcji. Powinienem utrzymać ludzi w gotowości i na najwyższych obrotach, żeby passa nie skończyła się zbyt szybko, ale przede wszystkim, aby wszyscy uwierzyli, że to nie tylko fart, słabość naszych rywali, czy cudowna mobilizacja, ale przede wszystkim efekt ich dobrej pracy. I że można tak nadal. Drugi powód był nie mniej ważny i nosił miano: kret. Zbyt wiele już poszlak wskazywało na to, że z naszego sztabu informacje wyciekają na zewnątrz. Nie podejrzewałem celowej i wrogiej inwigilacji. Stawiałem raczej na to, że ktoś dał się omamić Bertrandowi jakąś korporacyjną paplaniną o czujności, weryfikacji, czy wspólnym dobru. Nie miałem także wątpliwości, że Bertrand starając się podkopać moją pozycję wykorzystywał potem te informacje, torpedując nasze wysiłki. Tego kreta należało jak najszybciej wykopać, a wspólne spotkanie było doskonałą okazją do przeprowadzenia małej prowokacji
.
W poniedziałkowy wieczór czternastu ludzi z mojego bezpośredniego otoczenia zasiadło w restauracji Le p'tit Bouchon do wspólnej kolacji. Zabrakło tylko skauta Etienna Ducrocq'a, który utknął gdzieś w Turcji podczas swoich poszukiwań. Był to jednak nowy członek naszego sztabu ściągnięty do nas przez Daniela, więc nie podejrzewałem go o konszachty z Bertrandem.
Przy deserze stuknąłem w stojący przede mną kieliszek i poczekawszy, aż umilknie gwar toczonych rozmów powiedziałem:
- Panowie. Niewiele mieliśmy do tej pory okazji na podsumowania czy oceny. Zresztą na najważniejsze przyjdzie czas po sezonie. Chciałem jednak, żebyście już teraz wiedzieli, że jestem zadowolony z naszej dotychczasowej roboty.
Pomruk zadowolenia wymieszał się z dźwiękiem stukających kieliszków.
- Tym niemniej - zawiesiłem głos - wyniki są lepsze niż gra. Uzgodniliśmy dziś ze sztabem trenerskim nowy reżim treningowy, ale warto, żeby wszyscy wiedzieli, że będziemy kładli w najbliższym czasie nacisk na technikę i ofensywne elementy gry. Musimy bardzo szybko poprawić zgranie i zrozumienie na boisku. Ważna jest atmosfera w drużynie. Zwracajcie na to uwagę. Poprawić należy także szybkość rozgrywania piłki i skuteczność. Doskonale było to widać w ostatnim meczu. Grając tym tempem nie mamy czego szukać w lidze.
Pokiwali głowami.
- Nie zmienia to faktu, że nasz obecny potencjał wykorzystujemy właściwie i powinniśmy użyć wszystkich dostępnych środków, aby na tym poziomie zagrać cały zbliżający się sezon. To może być nasz najlepszy sezon od lat. Stać nas na to i chyba wszyscy po meczu z Lens w to wierzą.
Przebiegłem wzrokiem po ich twarzach, a znajdując zrozumienie dla moich słów ciągnąłem dalej:
- Wiem, że znacie na pamięć harmonogram zbliżającego się miesiąca, ale zamierzam postawić przed Wami nowe cele z nim związane. Proszę więc, abyście skupili się na tym co powiem.
Sięgnąłem do teczki i wyciągnąłem rozpiskę. Kątem oka zauważyłem, że niektórzy sięgają po długopisy. Powstrzymałem ich ruchem ręki.
- Nie ma takiej potrzeby. Wszystko, o czym zaraz powiem, jutro rano znajdziecie na swoich skrzynkach mailowych.
Odchrząknąłem i zerknąłem w zapiski.
- We wtorek 9 września gramy w drugiej rundzie Pucharu Ligi. Z kim, okaże się po losowaniu, proszę jednak, aby od tego meczu kompletny wywiad na temat kolejnych rywali trafiał na moje biurko dopiero w przeddzień meczu i aby dostęp do niego mieli tylko Daniel i Noa.
- Dalej. 12 września jedziemy do czwartego póki co Troyes, a tydzień później podejmujemy u siebie Dijon, które jest póki co na siódmym miejscu. Pięć dni po Dijon, w środę, jest trzecia runda Pucharu Ligi. Potem sobotni wyjazd do czternastego Vannes i trzy dni potem gramy u siebie z piątą Bastią.
Pauza.
- Jak widzicie, czeka nas sześć trudnych meczów, z czego cztery ostatnie praktycznie co trzy dni. Tak, sześć meczów, bo w tym roku naszym nowym celem jest pokazać się jak najlepiej w Pucharze Ligi. Ćwierćfinał to realny cel i oby losowanie nam sprzyjało. Dopiero więc po tych sześciu meczach okaże się, na ile tak naprawdę nas stać. Proszę wszystkich o wyjątkową koncentrację i zaangażowanie. Niezależnie od osiąganych wyników zabraniam jakiegokolwiek świętowania czy luzu na treningach. Odwołuję wszystkie urlopy i ogłaszam mobilizację, aż do meczu wyjazdowego z Vannes. Tam najprawdopodobniej zagramy drugim garniturem, żeby złapać trochę oddechu. Potem mamy trzy mecze pod rząd u siebie, kolejno ze wspomnianą Bastią, Angers i Nimes i tutaj liczę na konkretne zdobycze punktowe, więc będzie trzeba zebrać siły.
Cisza przy stole. Moment na uderzenie był odpowiedni.
- Panowie. Mamy obecnie dwa problemy, które musimy jak najszybciej rozwiązać. W przeciwnym razie nasza dobra passa na niewiele się zda.
- Kasa – rzucił ktoś z końca stołu zanim zdążyłem się odezwać.
- To prawda – odpowiedziałem spoglądając na Oliviera, który wykazał się refleksem. - Ale o tym za chwilę. Pilniejszy jest problem z rotacją składu. Najdrobniejsze nawet kontuzje znacznie ograniczają nam pole wyboru. Oto jakie podjąłem decyzje.
Skupiłem na sobie wzrok wszystkich współpracowników.
- Olivier po każdym meczu rezerw będzie przedstawiał mi szczegółowy raport dotyczący zawodników wraz z kandydatami do wejścia do pierwszej drużyny. Simon i Richard będą zobowiązani do każdego raportu dołączać wyniki testów i badań wybranych przez Oliviera chłopaków. Od dziś będę też w miarę możliwości obecny na każdym meczu drugiej drużyny. Proszę o tym poinformować zawodników.
- Nareszcie – rzucił Olivier.
- Daruj sobie – odparowałem. - Sam powinieneś już dawno mi to zaproponować.
Przemilczał tę uwagę z uśmiechem. Darzyliśmy się sympatią i takie utarczki słowne nie mogły na to wpłynąć.
- David z kolei, podobne raporty dotyczące naszych juniorów będzie przekazywał w identycznej formie Olivierowi, który od dziś będzie oglądał wszystkie spotkania naszej młodzieży – zaczerpnąłem powietrza i uniosłem wzrok znad kartki. - Życzyłbym sobie, aby w każdym tygodniu ktoś z rezerw trenował z pierwszą drużyną, a jakiś junior z drugą drużyną. To musi być zwyczaj. Wyróżnienie za uczciwą pracę na treningach i nagroda za dobrą dyspozycję w meczach. To jedyna droga na zwiększenie rywalizacji i jednoczesne pogłębienie składu.
Zrozumieli.
- Druga sprawa to kasa – ciągnąłem. - Nie mamy ani grosza na transfery, a wydajemy znacznie więcej niż zarabiamy. To się musi zmienić jeszcze w tym sezonie. Dlatego wybrałem trzech zawodników z pierwszej drużyny, którym się należy w pilnym trybie przyjrzeć i jeżeli rokowania się potwierdzą, chciałbym w zimowym oknie ich sprzedać. To będzie ulga dla naszego budżetu wynagrodzeń i jakieś wpływy do kasy. Uwaga. Podaję nazwiska.
Nie musiałem patrzeć do kartki. Od kilku tygodni znałem je już na pamięć.
- Martini. Ateba. Sow.
Spodziewałem się tego szmeru zaskoczenia. To wszystko zawodnicy szerokiego składu pierwszej drużyny. Nie był to jednak wybór przypadkowy. Ich zarobki były dość znaczne a nie stanowili wąskiego trzonu drużyny. Poza tym akurat w przypadku tych zawodników istniała jakakolwiek szansa na uzyskanie za nich przyzwoitych pieniędzy, co nie było wszak bez znaczenia.
- Szefie – zaoponował Mickael. - Bez nich stracimy element rywalizacji na trzech ważnych pozycjach. Ale poza tym to jeszcze bardziej skróci nam skład.
Delestrez był trenerem pierwszej drużyny, którego ściągnąłem na Gaston Petit między innymi dlatego, że nie bał się mówić trudnych rzeczy w trudnych momentach.
- To prawda. Wybór nie był łatwy Mickael, ale zapewniam, że jest przemyślany. Priorytetem jest utrzymanie u nas Thomasa i Momara.
Miałem na myśli obu wypożyczonych piłkarzy, którzy mieli w kontraktach opcje ich odkupienia: Dosseviego z Nantes oraz N'Diaye z Metz.
- Na obu będziemy potrzebowali około 700 tysięcy euro. Do końca sezonu. Poza tym nie mówię, że któregokolwiek z wymienionej trójki sprzedamy. Mówię tylko, że jeżeli nie zrobią wyraźnych postępów, to ich czas w Chateauroux wkrótce dobiegnie końca. Na razie oczekuję tylko wnikliwej analizy i obserwacji od Oliviera oraz wysondowania możliwości transferowych od Daniela. Temat zamknięty.
Znali mnie już na tyle, żeby wiedzieć kiedy podczas dyskusji pozostawiam przestrzeń do rozważań, a kiedy nie.
- Ostatnia sprawa może Wam się wydać najmniej istotna, ale zapewniam, że w moich planach odgrywa kluczową rolę, a przy tym ma charakter poufny, więc proszę Was o absolutną dyskrecję.
Przyszedł wreszcie czas na wywabienie kreta z nory.
- Od utrzymania całej sprawy w sekrecie zależy jej powodzenie, a to z kolei może dla naszego klubu oznaczać dużego kopa w górę.
Jeżeli do tej pory słuchali uważnie, to teraz zamienili się cali w słuch. Celowo wydłużyłem jeszcze nieco tę pauzę, żeby wzmóc powagę chwili, ale także przebiec wzrokiem po ich twarzach. Starałem się wychwycić najdrobniejszy choćby ślad podejrzenia. Coś co mogłoby zdradzić czyjeś nieszczere intencje. Jakąś intrygę. Fałsz.
Nic. Nic takiego nie zauważyłem, ale też nie spodziewałem się cudów.
Usiadłem i pochylając się nad stołem powiedziałem:
- Jak wiecie, dżokerowe okno transferowe daje nam możliwość sprowadzenia do końca grudnia jednego zawodnika z dowolnego klubu francuskiego.
Tego się nie spodziewali. Prócz Daniela rzecz jasna, ale ten świetnie udawał zaskoczonego.
- Zamierzamy w tym roku nie tylko skorzystać z tej opcji, ale...
Telefon zawsze dzwoni w najmniej odpowiednim momencie. Dzwonek oderwał wszystkich w jednej chwili od mojej misternie tkanej intrygi. Rzucili się ku kieszeniom marynarek, koszul i spodni. Harmider szybko ustał, kiedy okazało się czyja komórka dała o sobie znać. Olivier wydobył brzęczący aparat i spojrzawszy na wyświetlacz szybko wstał, odwrócił się od stołu i ściszonym głosem syknął:
- Nie teraz. Jeszcze siedzimy – po czym szybko rozłączył się i szalenie zakłopotany wrócił do stołu.
- To moja wina – nie dałem mu jeszcze dobrze usiąść. - Powinienem przed spotkaniem poprosić, żebyście wyłączyli telefony. Tym niemniej proszę to zrobić teraz, bo nie życzę sobie, żeby mi coś przerywało kiedy rozmawiam...
Lekko się zawahałem i w modulacji mojego głosu było to chyba wyraźnie wyczuwalne. Dokończyłem jednak zdanie, ale moją uwagę przykuło już coś zupełnie innego:
- ...kiedy rozmawiam z moim zespołem na naprawdę ważne tematy. To szczególne spotkanie i szczególne okoliczności, więc i nasze zachowanie powinno być wyjątkowe.
Przerwałem. Na twarzy Oliviera zapłonął rumieniec zawstydzenia, a niezgrabne ruchy były niechybnie oznaką zakłopotania. Niby nic wielkiego, ot mały incydent z telefonem. A jednak. Jednak bywają takie momenty, kiedy zwyczajna z pozoru sytuacja przyciąga naszą uwagę i nie możemy pozbyć się wrażenia, że coś tkwi poza tym.
- Mam nadzieję Olivier, że to nie było nic pilnego.
Spojrzał na mnie spłoszony.
- Nie nie – rzucił lekceważąco. - Siostra.
Przyjrzałem mu się bacznie, ale zaraz odwrócił wzrok i pociągnął solidny łyk z kieliszka. Coś było na rzeczy. Teraz jednak nie powinienem nic dać po sobie poznać.
Poprawiłem się na krześle i czym prędzej wróciłem do przerwanego wątku.
- Tak jak mówiłem, zamierzam w tym roku wykorzystać to prawo i ściągnąć do nas prawdziwego dżokera. Kogoś, kto będzie nie tylko poważnym wzmocnieniem składu, ale również odzwierciedleniem naszych celów i ambicji. Jednym słowem: duży transfer.
Wszyscy czekali chyba na konkretne nazwisko, więc czym prędzej dodałem:
- Poczyniłem już pierwsze kroki w tym kierunku, które pozwolą nam pozyskać solidne finansowanie z zewnątrz.
- Sponsor? - zagadnął Noa.
- Sponsor – potwierdziłem. - I to nie byle jaki. O tym wszakże dowiecie się w odpowiedniej chwili. Proszę całą rzecz na razie trzymać w tajemnicy, a nad resztą szczegółów popracuję z Danielem. Gdyby ktoś w tej sprawie chciał lub mógł pomóc – mój gabinet stoi otworem. Tyle.
Dalsza część spotkania przebiegła już w mniej formalnej atmosferze, choć i tak przedmiotem naszych rozmów były w większości sprawy klubu poruszone przez mnie podczas wieczoru.
Kiedy kolacja dobiegła końca i zbieraliśmy się powoli do wyjścia, podszedłem do Daniela i wziąwszy go za łokieć odciągnąłem na bok.
- Słuchaj – ściszyłem głos spoglądając mu przez ramię, dając tym samym do zrozumienia, że mam dyskretną sprawę. Pochylił głowę w moim kierunku.
- Chcę, żebyś się dowiedział wszystkiego o siostrze Oliviera.
Spojrzał na mnie zaskoczony.
- Wszystkiego czego zdołasz.
- Szukać czegoś konkretnie?
Wzruszyłem ramionami.
- Sam nie wiem Danielu. Ot, głupie przeczucie. Może to nic takiego, ale zacznij od tego czy on w ogóle ma jakąś siostrę.
Teraz to dopiero był zdziwiony.
- Czasami to naprawdę mnie potrafisz zaskoczyć – powiedział na odchodne.
- Wiem. Czasami wolałbym nie musieć Cię zaskakiwać. Aha. Zdobądź też biling jego komórki jeżeli to możliwe.
Uśmiechnął się.
- Szefie. Myślę, że wiem o co chodzi.
Myślę, ze wiedział.
W drugiej rundzie Pucharu Ligi los przydzielił nam drugoligowe Angers - zespół absolutnie w naszym zasięgu i do tego mecz miał się odbyć na naszym terenie. Postanowiłem oszczędzić kluczowych graczy i do boju pchnąłem bezpośrednie zaplecze. Zagrali zmiennicy: bramkarz Deneuve, obrońcy Kone, Bates (wracający po kontuzji), Camara i Ateba, pomocnicy Rennella, Grauss, Bedimo i Sako, i tylko w ataku wyjściowa dwójka: Mulenga i N'Diaye. Zagrali i to jak! Czasami przewietrzenie szatni czyni cuda. Dwa do zera po pierwszej połowie i trzecia dorzucona w drugiej. Honorowa bramka w końcówce dla gości niewiele zmieniła. Chyba nie doceniałem głębi swojego składu. Przeciwnik nie był co prawda z górnej półki, ale bądź co bądź zagrał w wyjściowym składzie, a i nas przecież przed sezonem umieszczano obok Angers w dole tabeli. Odetchnąłem z ulgą. Może faktycznie zbyt krytycznie oceniałem drużynę.
Czasu na rozmyślania nie było jednak zbyt wiele, bo już następnego dnia wsiedliśmy w autokar do Troyes, gdzie w piątkowy wieczór mieliśmy zagrać z miejscowym ESTAC, czyli Esperance Sportive Troyes Aube Champagne, notabene zdobywcy Pucharu Intertoto z 2001 roku. Historia ta co prawda przebrzmiała, co nie zmienia faktu, że jeszcze cztery lata temu Troyes grało w Ligue 1.
Mecz mnie tylko wściekł. Mieliśmy przewagę przez cały czas, która nijak nie miała przełożenia na sytuacje podbramkowe. Strzałów było jak na lekarstwo i to w większości niecelnych, za to bez liku fauli i kartek. Skończyło się to nawet czerwoną kartką w drugiej połowie dla napastnika gospodarzy Sagbo. Cóż z tego skoro tenże sam Sagbo wykorzystał jeszcze w pierwszej połowie błąd naszej obrony i strzelił nam gola. Jak się potem okazało jedynego. Nie potrafiliśmy ani wykorzystać przewagi w posiadaniu piłki, ani przewagi w ilości zawodników na placu. Nędza. Tym razem nie darowałem drużynie i w szatni wyciągnąłem na światło dzienne kilka nowych powiązań rodzinnych niektórych piłkarzy. W autobusie powrotnym było cichuteńko.
Tydzień ciężkiej pracy na treningach i kubeł zimnej wody w Troyes nie poszły na marne. Już w czwartek, przed meczem z Dijon, zauważyłem niezwykłą mobilizację wśród chłopaków. Biegali pokrzykując na siebie, zachęcali się wzajemnie do wysiłku, opieprzali za błędy i pocieszali przy okazji nieudanych zagrań. Ale przede wszystkim chętniej spędzali ze sobą czas. Niejednokrotnie nawet godzinę przed treningiem miałem większość drużyny w szatni. Zespół zaczął się tworzyć.
Niepokojące sygnały biegły za to z gabinetu Richarda. Rekonwalescencja Steve'a Marlet nie przebiegała wcale tak jak zakładaliśmy i wszystko wskazywało na to, że złamana podczas inauguracji w Montpellier kość śródstopia, będzie się zrastać jeszcze przez kilka tygodni. Jeżeli dodamy do tego czas potrzebny na wznowienie normalnych treningów i powrót do zwykłej formy, co u 34-letniego zawodnika wcale nie jest łatwą sprawą, mogłem bez specjalnych zgadywanek założyć, że przed Bożym Narodzeniem nie będę już miał z niego pożytku.
Tymczasem w sztabie przez cały tydzień główkowaliśmy nad naszymi wynikami w meczach wyjazdowych. Z siedmiu rozegranych spotkań cztery zagraliśmy na wyjeździe i przywieźliśmy ledwie dwa ciężko wywalczone punkty i to w dość szczęśliwych okolicznościach. Gdyby zestawić to z trzema zwycięstwami odniesionymi w dużo lepszym stylu na własnym boisku, dysproporcja stawała się oczywista. I zagadkowa. Chłopcy dopatrywali się przyczyn mentalnych i radzili zatrudnić psychologa, ale uparłem się, że nie będę się pieścić z dorosłymi facetami, którym płacę prawie cztery miliony euro rocznie.
Żeby wypełnić czarę goryczy z Paryża przyszła we wtorek wiadomość, że w trzeciej rundzie Pucharu Ligi zmierzymy się na wyjeździe (a jakże!) z nikim innym tylko z Olympique de Marseille, drugą aktualnie drużyną Ligue 1.
Wiadomość przyniósł Daniel i patrząc na moją spokojną reakcję skwitował:
- Ale za to w lidze idzie nam świetnie!
Nie martwiłem się tym na razie, bo najważniejsze moje zmartwienie to zawsze najbliższy mecz, a poza tym - jak doniósł Noa - reakcja chłopaków na to losowanie była krzepiąca. Julien, było nie było kapitan, dowiedziawszy się, że zagramy z Marsylią, od razu wypalił do chłopaków:
- Super! No to nam się młodzież wykaże – mając na myśli rezerwy, które wystawiłem w poprzednim pucharowym pojedynku, a Kevin wychodząc z treningu powiedział na pożegnanie do grupy odchodzących zawodników:
- Nie tędy chłopaki, nie tędy. Do Marsylii na lewo!
Ja natomiast doświadczałem ponownie ambiwalencji uczuć, tak powszechnej na trenerskich ławkach. Z jednej strony cieszyłem się, że będzie okazja zagrać dla dużej publiki, co nie zdarza się w takiej drużynie jak nasza zbyt często. Z drugiej, obawiałem się blamażu. Nie byliśmy jeszcze zbyt zgranym zespołem, a wahania naszej formy wciąż spędzały mi sen z powiek. Ostatnie, czego mi było teraz trzeba, to łomotu ze strony jakiejś Marsylii, w której za rok nikt nawet nie będzie pamiętał mojego nazwiska. Cóż. Vous l'avez voulu, George Dandin, vous l'avez voulu.
Tymczasem ostro podkręciłem drużynę przez piątkowym meczem z Dijon i efekt był znakomity. Od czasu objęcia La Berri to był dopiero drugi mecz, który chłopcy zagrali dokładnie tak jak im rozpisałem. Szybkie tempo, bezpośrednie podania i bardzo szeroko na skrzydłach. Miło było patrzeć jak obrońcy Dijon bezradnie obserwują nasze poczynania. Nie mieliśmy zbyt wielu czystych okazji do zdobycia goli, ale najważniejsze, że całkowicie panując na boisku potrafiliśmy wykorzystać te wypracowane. Dossevi z Fernandesem zagrali cudownie na bokach, ale trzeba wspomnieć też o doskonałej asekuracji ich pozycji przez bocznych obrońców: Cerielo i Bedimo. Zero z tyłu i dwa z przodu. Nic dodać, nic ująć. Pogratulowałem chłopakom po meczu, ale kiedy wyszedłem z szatni, byłem już myślami w Marsylii.
Nazajutrz, w sobotni ranek, zaordynowałem tylko lekki rozruch, a po południu odnowę i basen. W niedzielę rano siedzieliśmy już w autokarze kierując się w stronę Marsylii, gdzie trzy dni później mieliśmy zagrać w trzeciej rundzie Pucharu Ligi. Z Chateauroux na lazurowe wybrzeże mieliśmy niemal 7 godzin jazdy. Zdecydowałem więc, że wyjedziemy już w niedzielę, aby do środowego meczu przygotować się spokojnie w ośrodku sportowym w Tulonie oddalonym o 40 minut jazdy od stadionu.
Olympique Marseille, trzeci zespół we Francji w zeszłym sezonie, wracał w szeregi francuskich potęg. Sprowadzeni latem do klubu Hatem Ben Arfa, Bruno Pedretti, Hilton czy Bakari Kone, na których wydano grubo ponad 30 milionów euro, byli wyrazem budzących się w klubie ambicji. I słusznie. Po sześciu kolejkach drużyna zajmowała drugie miejsce w Ligue 1 nie zaznając jeszcze smaku porażki, a co ważniejsze, po wygranych kwalifikacjach z Partizanem Belgrad, marsylczycy wywalczyli awans do fazy grupowej Ligi Mistrzów, gdzie stoczyli jak dotąd dwa dość wyrównane pojedynki z Arsenalem i Villarealem. Jeżeli Lens było dla nas Goliatem, to Olympique Marseille mogło być tylko Atlasem. Nie było wyjścia. Na ten jeden jedyny wieczór musiałem się zmienić w Perseusza.
Paradoksalnie to właśnie w sile marsylczyków dojrzałem ich słabość i wątły cień naszej szansy. Nawet jeżeli nie na zwycięstwo, to przynajmniej na godny występ.
Tymczasem wcześniejszy przyjazd na lazurowe wybrzeże dał mi szansę obejrzenia na żywo najbliższego meczu ligowego naszego rywala - z PSG. Stade Velodrome rzeczywiście robił wrażenie. Znałem ten stadion, ale nigdy nie byłem na nim w dniu meczu. Wypełniony niemal w całości (jak zwykle kiedy OM podejmuje paryską jedenastkę) sześćdziesięciotysięczny obiekt wrzał od gwaru, a przecież jeszcze nie rozpoczęły się chóralne śpiewy i doping. Jeszcze nie było kompletu. To był świat wielkiej piłki. Do tego świata tęskniliśmy codziennie w naszym małym Chateauroux, gdzie z trudem udawało nam się zapełnić połowę trybun. O tym świecie marzyliśmy. I już za kilka dni zapukamy nieśmiało do tych właśnie drzwi, choć pewnie wolelibyśmy wyważyć je z hukiem.
Na trybunie uścisnąłem kilka znanych rąk i kilka... nieznanych. Okazało się, że w naszym światku już zaczęto szeptać o „beriszonkach”, które tak udanie zaczęły sezon pnąc się w tabeli i ucierając nosa Lens. I chociaż sezon był dopiero na przednówku i nikt jeszcze nie wiedział co się zdarzy (może już za miesiąc słuch o nas zaginie, a może...), stałem się małą atrakcją początku sezonu. Tak czy owak, uściśnięcie ręki młodego polskiego trenera nie było wielkim wysiłkiem, a mogło się okazać dobrą inwestycją w przyszłość. Uściskiwałem więc prawice licznemu gronu przybyłych na trybunę honorową, wymieniałem uprzejme uśmiechy i udawałem szczęśliwego.
Jakież było moje zdumienie i jaka ogromna ulga, kiedy usiadłszy wreszcie na fotelu poczułem delikatne szarpnięcie za ramię. Odwróciłem się powoli.
- Nie sądzisz, że to trochę bezczelne odbierać hołd na terenie rywala i to jeszcze przed meczem? - uśmiech Marcela był prawdziwym wytchnieniem w tym gnieździe os.
Nie potrafiłem ukryć radości z tego spotkania. Natychmiast przysiadłem się obok, choć przez ułamek sekundy zawahałem się, a on wyłapał to od razu.
- Spokojnie. Siadaj – wskazał mi wzrokiem miejsce obok siebie, a gdy usiadłem dokończył:
- Już nie kierujesz skautingiem Piotrze. Teraz jesteś bossem, a mi się wolno znać z każdym bossem, każdego bosskiego klubu w tym kraju – i poklepał mnie po plecach.
Uśmiechnąłem się. Nie stracił nic ze swego humoru. Lubiłem to. Brakowało mi tego.
- Co tu robisz? - spytałem spoglądając na murawę, gdzie piłkarze obu drużyn powoli kończyli rozgrzewkę.
Spojrzał na mnie zdumiony.
- Ho, ho – uśmiał się po przyjacielsku – widzę, że już na dobre wziąłeś rozbrat ze skautingiem.
No tak. Marcel Selignac, kierujący działem prawnym Federacji Francuskiej, nie musiał się nikomu tłumaczyć ani z obecności na jakimkolwiek stadionie, ani tym bardziej z rozmowy ze mną, a już na pewno jego obecność na meczu paryżan z marsylczykami nie wzbudzała niczyich podejrzeń. Głupszego pytania zadać nie mogłem.
- Wybacz. Trenerka odmóżdża.
Machnął ręką bagatelizująco.
- Poza tym... - chyba zaczynałem się tłumaczyć – nie spodziewałem się Ciebie tutaj, mimo wszystko.
- Nie mogłem sobie odmówić wiedząc, że będziesz – mrugnął do mnie. Rozglądnął się po sąsiednich sektorach - Pamiętasz jak wysiadywaliśmy kiedyś na stadionie? Już ze dwie godziny przed meczem kłóciliśmy się o skład, albo taktykę?
Pamiętałem. Znieruchomieliśmy przez moment uśmiechając się do wspólnych wspomnień. Na krótko.
- Tak. Teraz ty wykłócasz się o paragrafy, a ja dalej o skład i taktykę.
Roześmiał się serdecznie.
- Cóż. Każdy robi co potrafi najlepiej – westchnął i spoważniał nagle. Odwrócił się w moją stronę i kładąc mi rękę na ramieniu powiedział:
- Szacunek Piotrze. Chylę czoła. Wiedziałem, że sobie poradzisz, ale to co wyprawiasz z La Berri wprawia mnie naprawdę w zdumienie.
- Przestań.
Żachnął się.
- Ale pięć zero z Lens? No no... zaczynam już współczuć tym marsylczykom...
Umiał mnie rozbawić, ale rzadko kiedy zbijał z tropu. Tym razem także wiedziałem, że jego obecność na meczu nie była przypadkowa. Zaraz po pierwszym gwizdku uwaga naszych sąsiadów skupiła się na murawie, a Marcel nachylił się do mnie lekko i szepnął:
- Spójrz – i włożył mi w rękę kartkę papieru.
Biegłem oczami po tekście z początku szybko, zachłannie, jakbym chciał w jednej chwili pojąć o co chodzi w tej gęstwinie prawniczych terminów, ale już po chwili musiałem wrócić na początek akapitu i zacząć powoli składać zdanie za zdaniem starając się maksymalnie skupić.
Była to informacja o zmianach w akcjonariacie naszego klubu skierowana do federacji. Nasz klub był spółką akcyjną i musiał o takich rzeczach informować federację za każdym razem. Federacja zaś musiała za każdym razem sprawdzać, czy nowi udziałowcy nie są jakkolwiek powiązani ekonomicznie z innym piłkarskim klubem. Tym razem informowano o tym, że jeden z naszych udziałowców zwiększył swój udział z 9,2 do 11,4 procent.
- I coś pewnie z tego wynika? - spytałem oddając mu kartkę.
- Poczekaj chwilę – rzekł szybko i nie odbierając ode mnie dokumentu wręczył mi następny.
To samo. Ta sama informacja tyle, że o zwiększeniu z 11,4 do 13,3. Ten sam udziałowiec. Firma Geotech Transport. Siedziba w La Rochelle.
Tymczasem Marcel, tym razem już bez słowa, podał mi kolejną kartkę, a zaraz potem następną.
- Spójrz na daty.
Zaczynałem rozumieć, ale nie potrafiłem nijak tego wszystkiego połączyć z jakąkolwiek zasłyszaną w klubie informacją, jakimś przeciekiem, plotką choćby, a tym bardziej nie wyobrażałem sobie, w jaki sposób może to dotyczyć mnie. Ot, sprawy finansowe. Właściciele, pieniądze, interesy. Nie mój cyrk. A już na pewno nie moje małpy.
- Od grudnia zeszłego roku – zaczął naraz Marcel – firma Geotech Transport zwiększyła zaangażowanie w La Berri z 9,2 do ponad 17 procent.
Pauza.
- A wczoraj dostałem informację o zakupie kolejnych 3,8 procenta udziałów i wniosek o wpisanie ich na listę znaczących udziałowców.
- Dobrze Marcel. Rozumiem. Mamy nowego inwestora, ale co to wszystko...
Powstrzymał mnie ruchem ręki i zbliżył się jeszcze bardziej szepcząc mi wprost do ucha.
- Teraz mają około 20 procent i razem z dwoma innymi prywatnymi spółkami będą mieli już ciut ponad 50 procent udziałów. A teraz zgadnij kto siedzi w Radzie Nadzorczej Geotechu?
Olśnienie powoduje u mnie suchość w ustach i zesztywnienie karku. Miałem sucho w ustach i zesztywniał mi kark.
- Nie – wyszeptałem nie dowierzając.
- Tak – skinienie głową nie było potrzebne. - Od roku skupują udziały i niech mnie licho, jeżeli na najbliższym walnym zebraniu nie będą chcieli utrącić Bruna z prezesowskiego stołka.
- Nie.
- Tak. Mam Ci może jeszcze podpowiedzieć kto będzie kandydował na jego miejsce?
Zesztywnienie przeszło w skurcz, skurcz w grymas, a grymas w rozpacz.
- Obawiam się, że w tej sytuacji Wasze dobre wyniki są, hmm, jakby to powiedzieć, delikatnie wkurwiające, bo jedyna rzecz, która może Bruna uratować to sukces sportowy.
Mój otępiały wzrok i kompletny stupor musiał go najwyraźniej zaniepokoić, bo szybko dodał:
- Piotrze. Nie wiem czy dobrze mnie rozumiesz? Obudź się. Niech Ci się nie wydaje, że cały ten konflikt z Bertrandem to jakaś personalna rozgrywka, czy kwestia niechęci. Gra idzie o wiele większą stawkę. I jeżeli mam rację, a wszystko na to wskazuje, że mam, to on nie cofnie się przed niczym. Urastasz do rangi największego i j e d y n e go problemu na drodze Pana Bertranda Remy do przejęcia władzy w klubie. A wiesz jak mówią: un problème, pas problème.
Wyprostował się.
- Papierów Ci nie zostawię, ale to przecież nic tajnego.
Schował kartki do teczki.
- Marcel – ocknąłem się widząc, że przyjaciel powoli się zbiera. - Co ja mam robić? Co ja powinienem w takiej sytuacji zrobić?
Spojrzał na mnie, a ja zobaczyłem w jego oczach wyłącznie smutek współczucia.
- Obawiam się Piotrze, że nie ma to żadnego znaczenia – mruknął. - Kiedy gra toczy się o naprawdę duże pieniądze, z ludzi wyłazi to co najgorsze, a z Remy'ego w dwójnasób.
Wstał.
- Chyba nie jesteś w stanie zrobić nic, żeby mu w tym przeszkodzić, a gdybyś nawet coś takiego wymyślił, to niech Bóg Cię ma w swojej opiece i podaruje Ci silnych sprzymierzeńców. O ile do tej pory wyglądało to jak podwórkowa sprzeczka, to od dziś powinieneś już wiedzieć, że to prawdziwa wojna. Krew, pot i łzy.
Wyciągnął rękę.
- Przepraszam, ale muszę się jeszcze pokazać w loży federacji.
Myślami byłem daleko stąd.
- Ale ja po prostu chcę dobrze grać w piłkę – spojrzałem na niego.
- Wiem. Wiem – pokiwał głową z ojcowskim pobłażaniem i po chwili zniknął na schodach, jakby go tu wcale nie było. Zostałem sam. Osłupiały, zdumiony i głupi.
Aha. Marsylia wygrała 1:0 po golu Pedrettiego. Podobno ładnym.
Rosną w siłę ci, którzy czekają na wroga ciągnącego z daleka, wypoczęci oczekują zmęczonych, najedzeni oczekują głodnych. Olympique Marsylia rozegrał w tym sezonie już dziesięć spotkań podróżując po całej Europie i bijąc się o znacznie wyższe stawki niż czwarta runda Pucharu Ligi. My zagraliśmy osiem meczów, a występ w Pucharze Ligi był dla nas celem równie kuszącym jak walka o utrzymanie. Po wygranej z Lens nie mogłem co prawda już liczyć na efekt zaskoczenia, czy tego, że moja drużyna zostanie całkowicie zlekceważona przez rywali, ale byłem pewien, że Eric Gerets, trener marsylczyków, nie będzie w stanie wykrzesać ze swoich podopiecznych takiej motywacji do gry, jaką ja mogłem mieć na zawołanie ręki. Ustawiłem się jednak bardzo ostrożnie, wiedząc, że z zespołem tej klasy już po kwadransie gry może być po meczu. Mobilizacji jednak ogłaszać nie musiałem. Zawodnicy od kilku dni z taką uwagą słuchali moich wskazówek i poleceń, że czasami głos mi wiązł w gardle i zastanawiałem się trzy razy zanim się odezwałem.
W dniu meczu poziom stresu i adrenaliny wzrósł do tego stopnia, że z ledwością wcisnąłem w siebie skromne śniadanie, a lunch zwyczajnie sobie odpuściłem.
Przewidywania Denisa się sprawdziły. Marsylia wyszła w swoim standardowym ustawieniu. Zabrakło tylko Bakary Kone zastąpionego przez Grandina. Tym niemniej siła ich ofensywy z Cheyrou i Pedrettim w środku pola, wysuniętymi do przodu Ben Arfą, Karimem Zani i Grandinem oraz Niangiem na szpicy, wzbudzała respekt.
Plan na początek meczu był prosty: przetrwać! Wiedziałem, że będą chcieli szybko rozstrzygnąć kwestię wyniku i doholować potem tylko do końca meczu. Spodziewałem się jednak, że przycisną mocniej, a tymczasem pozostawili nam w środku pola sporo przestrzeni. Gorzej było na skrzydłach, gdzie skrzydłowi rywali wspomagani przez Taiwo i Mearsa, w zarodku dusili każdy zalążek naszej akcji. Tym niemniej początek meczu był obiecujący: marsylczycy nie rzucili się do huraganowych ataków, a raczej starali się prowadzić grę i czekać na nasze błędy. My jednak byliśmy skoncentrowani i przygotowani na dużo więcej, aby dać się tak łatwo ograć. Owszem, od początku meczu poleciało w stronę bramki Fernandeza kilka strzałów z daleka, ale trzymaliśmy ich wystarczająco daleko od naszego pola karnego, by mogli nas na serio zaskoczyć.
Z upływem czasu coraz częściej przedostawaliśmy się na ich połowę, a kilka szybkich podań do Mulengi i Scarpelliego wprowadziło nawet nieco ożywienia pod ich bramką.
Gerets zareagował dopiero po pół godzinie gry, widząc, że spokojnym budowaniem ataku nic nie wskóra. Natychmiast podkręcili tempo i rozciągnęli się szeroko, zmuszając nas do rozluźnienia szyków, a przede wszystkim zwiększając ilość pojedynków jeden na jeden, co w obliczu większego odstępu między naszymi formacjami od razu zaowocowało dwoma groźnymi strzałami.
Nie było wyjścia. Rozkazałem mocniejszy pressing i twardszą grę, tym bardziej, że po bezbarwnym i dość wyrównanym pół godziny nie chciałem stracić gola do szatni. To faworyci mieli problem. My realizowaliśmy plan. Zapomnieliśmy tylko wtajemniczyć sędziego, który jeszcze przez przerwą poczęstował żółtymi kartkami Dosseviego, Pierre-Fanfana oraz Cerielo. Ale do szatni schodziliśmy z bezbramkowym remisem i rywalem wyprowadzonym z równowagi.
Znałem Geretsa. Wiedziałem, jak będzie wyglądała rozmowa z jego zawodnikami, biorąc pod uwagę jego dyscyplinę i determinację. Nie było na co czekać.
Kazałem wysunąć się nieco do przodu i nie odpuszczać, a przede wszystkim przejść na grę z kontrataku.
Początek drugiej połowy to istna katastrofa z naszej strony. Seria błędów indywidualnych. Najpierw Julien źle podał i Pedretti miał niemal czystą sytuację, a zaraz potem Niang urwał się Fanfanowi i tylko refleks Fernandeza uratował nas przed golem. Nie było jednak co poprawiać w naszych szykach, więc ograniczyłem się do wydzierania na zawodników, żeby jak najszybciej obudzili się i powrócili głowami do meczu, bo kilku sprawiało wrażenie, jakby już dojrzeli światełko w tunelu. Jakby zobaczyli, że naprawdę mamy dziś szansę ograć wielki Olympique i zamiast na obowiązkach zaczęli się skupiać na szukaniu swoich szans w tym meczu.
Otrząsnęli się po kwadransie, ale w tym czasie jeszcze Ben Arfa dwukrotnie groźnie strzelał z dwudziestu metrów, a Mulenga dołączył do kolegów, otrzymując kartkę za bezsensowny faul gdzieś w środku boiska.
W 68. minucie kontuzji w jakimś wyskoku do piłki doznał Cerielo. Wykorzystałem okazję i wprowadzając za niego Kone, zdjąłem także z boiska potłuczonego Dosseviego oraz Mulengę. Nie wyróżnili się na boisku niczym szczególnym, a złapane kartki groziły tylko osłabieniem zespołu. Weszli młodziutki Rennella oraz N'Diaye, któremu od razu kazałem ustawić się na szpicy i szukać szybkich wypadów, a Scarpelliego cofnąłem nieco, aby zagęścić środek pola, którym rywal zaczął szarżować widząc, że na skrzydłach dajemy twardy odpór.
Po kilku minutach widać nawet było, że zyskujemy nieco przewagi dzięki świeżym siłom na boisku, wobec czego czujny Gerets natychmiast dokonał zmian. Pojawili się Kone i Givet. Efekt był dla nas zabójczy.
Między siedemdziesiątą a osiemdziesiątą piątą minutą przeżyłem trzy zawały w tym dwa rozległe. Łatwość z jaką po boisku poruszali się Kone i Givet, a przede wszystkim ożywienie Ben Arfy i Pedrettiego, sprawiła, że Vincent zaczął się dwoić i troić w bramce. Dwa odważne wyjścia do piłki zapobiegły nieudanym spalonym, a raz tylko centymetrów zabrakło do szczęścia gospodarzom. Kiedy więc w 87 minucie gry Lamine odebrał piłkę Givetowi i cudownie dograł do wychodzącego na skrzydło Fabrice'a – nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Dwóch obrońców Marsylii przeciwko atakującym ich dwóm moim chłopcom: Fernandesowi i N'Diaye.
Fabrice cudownie pociągnął lewym skrzydłem, potem nagle, gdzieś na wysokości narożnika pola karnego zszedł do środka i odegrał krótką piłkę w uliczkę do wybiegającego zza pleców obrońcy Momara. Wiedziałem już, że obrońca go nie powstrzyma. Wiedział to też golkiper gospodarzy Mandanda, bo natychmiast ruszył w kierunku piłki, ale kiedy był już tuż tuż przed nią, Momar czubkiem buta dosłownie pchnął ją pod rzucającym się bramkarzem, przeskoczył przez jego nogi i uderzył w kierunku pustej bramki Wielkiej Drużyny z Marsylii. Są takie chwile w życiu każdego trenera, kiedy chciałby zjeść piłkę, zgwałcić sędziego, połamać bramkę, albo zabić swojego napastnika. Ja najchętniej zrobiłbym wszystkie te rzeczy, w dowolnej zresztą kolejności, kiedy obserwowałem jak wolno tocząca się piłka najpierw uderza w słupek, a potem wraca grzecznie w ręce leżącego bramkarza Olympique.
Kiedy jednak wybrzmiał gwizdek kończący regulaminowy czas gry nie poznałem własnej drużyny. Miałem przed sobą zmordowanych, wykończonych, zdyszanych i poobijanych chłopców, którzy... uśmiechali się od ucha do ucha. Wiedzieli, że co by się teraz nie stało, wrócą do domu z tarczą.
Nie wiem czy to padający deszcz, ogromne zmęczenie, czy też po prostu nasza niezłomna postawa na boisku sprawiły, że w dogrywce Marsylia sprawiała wrażenie, jakby ten bezbramkowy remis był dla nich naturalną konsekwencją wieczoru. Grali zrywami, bez wiary i chyba też bez wielkiej ochoty na podjęcie jeszcze jakiś ostatnich ataków, a moi zawodnicy posłusznie dostosowali się do tego poziomu. Ja tam jednak na nudę nie narzekałem, szczególnie, że mecz skończyliśmy w dziesiątkę, gdy na kilka minut przed końcem spotkania kontuzji łydki doznał Kevin Constant.
Ułożenie listy wykonawców jedenastek nie zajęło mi tyle czasu, ile rozmowa z Fernandezem, który nagle postanowił się zdenerwować i nie potrafił nawet zdjąć rękawic, żeby osuszyć dłonie.
Stałem tam przed nim i waliłem mu do głowy od dobrych dwóch minut:
- Vincent. Koncentracja. Dasz radę. Jesteś gotowy – podczas gdy on siłował się z rzepami na rękawicach.
I naprawdę nie wiem jakby się to skończyło, gdyby nie podbiegł do nas Noa, który widząc co się dzieje, chwycił na ręce Vincenta i krzyknąwszy:
- Spójrz na mnie – zaczął rozpinać mu rękawice, a potem najspokojniejszym w świecie głosem powiedział:
- Stajesz. Wybierasz róg i się rzucasz. To wszystko. Rozumiesz?
A ten pokiwał głową, wytarł ręce, włożył rękawice i poszedł w kierunku bramki, którą w międzyczasie wylosowali sędziowie.
Chciałbym Wam teraz opowiedzieć, jak to mężnie wspierałem moja drużynę, która zwarta i skoncentrowana przystępowała do tego boju, ale prawda jest taka, że nie byłem w stanie zmusić swojej głowy, żeby patrzeć w stronę bramki podczas strzałów. Widziałem, jak bramkarz i zawodnik przygotowują się za każdym razem, ale kiedy rozlegał się gwizdek sędziego a strzelec brał rozbieg, opuszczałem głowę i patrzyłem na krople deszczu spadające z moich włosów na utopioną murawę. Tylko odgłos trybun donosił mi o wyniku kolejnych jedenastek.
Gospodarze zaczęli. Baky Kone. Rozbieg. Euforia trybun. 0:1 dla Marsylii. Z naszej strony młody Rennella. Nadzwyczaj opanowany. Cisza na stadionie. 1:1. Teraz Niang. Pewnym krokiem. Gwizdek sędziego i kolejny wybuch trybun przyniósł bramkę gospodarzom. Z naszej strony Scarpelli. Jego akurat mogłem być pewien. Na treningach się nie mylił. Chyba mogłem być pewien. W taki dzień już w nic nie wierzyłem i byłem w stanie uwierzyć we wszystko. Jęk zawodu. 2:2. Dobry początek. Zobaczyłem Hatema Ben Arfę zmierzającego do piłki, który od razu dostał gromkie brawa. Już zapracował na szacunek kibiców, choć dopiero od kilku miesięcy nosił biało-niebieskie barwy. Cisza. Cisza. I kolejna eksplozja radości. Hatem wracał do swojej drużyny nie okazując radości, jakby zrobił najzwyklejszą rzecz na świecie. Niech by teraz tylko Bedimo uczynił to samo dla nas. Ustawiał długo piłkę. Buczenie kibiców się przedłużało, ale zaraz zgasło. 3:3. Ulga. Zobaczyłem Vincenta powracającego między słupki. Skupionego. Wzrok miał utkwiony w zbliżającym się do piłki Pedrettim. To pewny punkt drużyny, ale nie tacy już pudłowali. Celebrował moment. Spuściłem wzrok. Tym razem cisza się przedłużała. Czyżby spudłował? Niemożliwe, od razu zauważyłbym poruszenie wśród naszej ławki. Jest. Trybuny znowu pohałasowały. Olympique prowadził 3:4. Zbliżał się trudnym moment. Końcówka serii pięciu karnych. Napięcie rosło. Dlatego na koniec wyznaczyłem najlepszych. Teraz Fernandes. On też już zasłużył na szacunek naszych kibiców. I niechby tak zostało. Zostało. Wyrównujemy. Ostatnia kolejka. Niechby się coś w końcu wyjaśniło, bo napięcie stawało się nieznośne. Givet. Gol. Marsylia strzeliła piątego karnego. N'Diaye teraz musiał strzelić. I jeżeli by strzelił już każdy nasz zawodnik będzie podchodził do strzału z taką presją na plecach. O ile gospodarze by nie pudłowali. Momar długo ustawiał piłkę. Sędzia poprawił jeszcze jej ustawienie. Niedobrze. To zawsze wyprowadza zawodnika z rytmu, bo każdy karny ma swój rytm. Swój rytuał. Swoją ceremonię - odprawianą zresztą przez każdego piłkarza inaczej. Ale tym razem trybuny znów nagle ucichły. Na szczęście. 5:5. Teraz już każdy błąd oznaczał niepowtarzalną okazję dla przeciwnika. Nerwy.
Spoglądnąłem w stronę naszej ławki. Wszyscy stali razem. Obok siebie. Noa. Stephane. Mickael. Ludovic. Simon. Rezerwowi. Moja drużyna. Mój zespół. Patrzyli w stronę boiska, gdzie ich koledzy walczyli o coś, co jeszcze kilka dni temu wydawało się tak odległe, a dziś było ledwie na wyciągnięcie ręki. Wyciągnięcie ręki bramkarza. Kątem oka zobaczyłem już Bruno Cheyrou ustawiającego piłkę. Fernandeza lekko pochylonego do przodu. Znowu cisza. Skupienie dwudziestu tysięcy par oczu. I nagła radość. Gol. Teraz Lamine Kone musi wytrzymać presję. Podbiegł. Szybko ustawił piłkę. Za szybko. Steve Mandanda nie był jeszcze gotowy. Celowo ociągał się z ustawieniem widząc entuzjazm Kone. Sędzia gwizdnął. Usłyszałem głuche westchnienie. Remis. Znowu remis. 6:6. Wszyscy już chyba chcieliby rozstrzygnięcia. Nerwy mieliśmy napięte już nawet ponad stawkę tego spotkania, która przestaje mieć znaczenie w takich momentach. Teraz liczyło się po prostu to, aby wysiłek włożony w to spotkanie nie poszedł na marne. Żeby sto dwadzieścia minut spędzonych na boisku odnalazło sens w jednym jedynym strzale z jedenastu metrów. Hilton. Środkowy obrońca. Do niedawna jeszcze w Lens. Brazylijczyk kosztował marsylczyków niemal 6 milionów euro. Zacząłem w myślach przypominać sobie fakty, co na chwilę przyniosło ulgę. Ale już kompletna cisza na stadionie przypomniała mi o tym co najważniejsze. Hilton także trafił. Niestety. 6:7 i Julien Cordonnier przed swoim wyzwaniem. Także środkowy obrońca. Taki mały korespondencyjny pojedynek. Obaj dziś nie popełnili wielu błędów. I co ważne, Julien nie popełnił go i tym razem. 7:7. Ile to jeszcze będzie trwało? Pewnie jeszcze trochę, bo do piłki zbliżył się nigeryjski gwiazdor Taye Taiwo. Od pięciu lat w OM. Całe dorosłe piłkarskie życie. Jeżeli komuś kibice wybaczyliby pudło, to na pewno jemu. Lojalność jest warta więcej niż jeden karny. Ale nie dla Taye. 7:8. Marne to pocieszenie dla mnie, bo to oznaczało, że my sięgamy już do takich zawodników, którym nigdy bym karnych strzelać nie pozwolił. Jose-Karl Pierre-Fanfan. Fenomenalnie wszedł do drużyny. Karne to co prawda nie jego specjalność, ale oko mu jednak nie drgnęło, czego dowodem kolejne gwizdy na trybunach. Wciąż byliśmy w grze.
Valbuena. Cisza zupełna, choć gdzieniegdzie kibice już nie wytrzymywali napięcia. Jakieś pojedyncze krzyki, ale i one wkrótce toną w brawach, bo piłka po strzale Valbueny wylądowała w bramce. Bramkarze na razie robili za statystów. Gdyby trener w takich momentach mógł zrobić cokolwiek. Nie może. W pole karne wszedł Thiago Xavier. Nasz ostoja. Pochmurna i nieprzenikniona twarz. Gwizdek. Rozbieg. Odwróciłem wzrok w ostatniej chwili. Jęk zawodu, czyli... dobrze. 9:9. W naszej drużynie został już tylko bramkarz, bo kontuzjowany Kevin zmniejszył nam liczbę graczy w polu do dziesięciu. Ale marsylczycy mają jeszcze Tyrone'a Mears'a. Wychowanek Manchesteru City, obecnie wypożyczony z Derby, jako alternatywa na prawą obronę dla Bonnarta. Może to on? Może to właśnie jemu pisane było dziś posłać piłkę w trybuny? Na Boga, to już dziesiąta seria! Odważyłem się spojrzeć. Huknął silnie. Vincent wyczuł jego intencje, ale piłka załopotała w siatce dużo wcześniej, niż ten dotknął ziemi. Poza czasem reakcji. Znowu prowadzą. Teraz nadeszła kolej bramkarzy. Vincent ustawił piłkę spokojnie. Przymierzył. Buczenie stadionu ustało. Cóż za ulga! 10:10. Gdyby ktoś to przewidział, wziąłbym ze dwa nervosole przed meczem. Dwa? Pięć! Co ja bym zresztą dał teraz za papierosa... ale obiecałem Nadii, że na meczach palił nie będę. Nie mam. Szukam nerwowo gumy do żucia w kieszeniach kurtki, kiedy Steve Mandanda ustawia piłkę jedenaście metrów od bramki. Znalazłem. Kiedy wysupłałem jasny miętowy listek z opakowania, trybuny kolejny raz oszalały ferią wrzasków. Jedenasty raz oszalały. Krew znowu napłynęła mi do twarzy wraz z kolejną falą napięcia. Długotrwała sinusoida wzbierających i opadających emocji powoduje jednak znużenie. Organizm przyzwyczaja się do rytmicznych skoków hormonów i zaczyna realizować zwykłe funkcje organizmu, a za taką uważa z pewnością odpoczynek dla skołatanego serca i napiętych mięśni. Pamiętałem to jeszcze z wykładów. Szum ze Stade Velodrome któryś raz z kolei przywrócił mnie do rzeczywistości. Czy ja się na pewno nadaję do tej roboty? Po raz drugi do piłki zbliżył się Vincenzo Rennella. Kiedy strzelał dobre dziesięć minut temu, poczuł pewnie ulgę, że to ma już za sobą, a tu proszę... Widać było już po nim lekkie zdenerwowanie, a może zniecierpliwienie. Kiedy doczekał się na gwizdek sędziego, wziął głęboki wdech i westchnął. Nie mogłem patrzeć na to jak dwudziestoletni chłopak, który jeszcze parę tygodni temu był bez kontraktu, szans i perspektyw, teraz zaprzepaszcza nasze szanse w takim meczu... Cisza. Nagła cisza i jeszcze bardziej nagłe brawa ze strony naszej ławki. Piłka w lewym rogu, Mandanda w prawym. Brawoooo!!! 11:11. Spisał się Vincenzo na medal. Ale medalu nie będzie. Seria drugich podejść przed nami. Teraz dwunasta seria i Baky Kone ponownie dla Marsylii. Znowu skupienie i cisza na stadionie. Potarłem zmęczoną twarz. Gwizdek. Odruchowo spojrzałem na zegarek. Jęk zawodu. Jęk zawodu!!!! Jęk zawooduu!!!! Podniosłem się odruchowo, a na naszej ławce radość. Vincent całuje piłkę. Piłkę, którą trzyma w rękach. Kone kręci z niedowierzaniem głową. Vincent obronił karnego! O matko. Kto teraz będzie strzelał dla nas. Kto teraz... Zupełnie się pogubiłem. Spojrzałem bezradnie na Noa, ale ten spoglądał gdzieś ponad moją głową w stronę środka boiska. Z grupy naszych zawodników w kierunku pola karnego zaczął maszerować Scarpelli poklepywany przez kolegów z zespołu po plecach. Nie spieszył się. Wiedział. To doświadczony lis. Na treningach nie chybiał. Włożyłem zaciśnięte pięści do kieszeni i ścisnąłem je tak mocno jak tylko umiałem. Obiecałem sobie, że się nie odwrócę. Będę patrzył. Mathieu ustawił piłkę. Odwrócił się. Zrobił parę kroków. Stanął. Spojrzał na sędziego. Gwizdek. Rozbieg. Strzał i... gol. Gooooooooooool!
Ruszyłem w stronę biegnących już w moim kierunku zawodników drąc się wniebogłosy.
Największa polska społeczność Ponad 70 tysięcy zarejestrowanych użytkowników nie może się mylić! |
Polska Liga Update Plik dodający do Football Managera opcję gry w niższych ligach polskich! |
FM Revolution Cut-Out Megapack Największy, w pełni dostępny zestaw zdjęć piłkarzy do Football Managera. |
Aktualizacje i dodatki Uaktualnienia, nowe grywalne kraje i inne nowości ze światowej sceny. |
Talenty do Football Managera Znajdziesz u nas setki nazwisk wonderkidów. Sprawdź je wszystkie! |
Polska baza danych - dyskusja Masz uwagi do jakości wykonania Ekstraklasy lub 1. ligi? Napisz tutaj! |
360 online, w tym 0 zalogowanych, 360 gości, 0 ukrytych
Urodziny obchodzą dziś:
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ