Rozdział III – Tylko najlepsi są wystarczająco dobrzy.
Wyjazd na zgrupowanie do Niemiec wypadł w najmniej odpowiednim momencie. I nie chodziło bynajmniej o drużynę. Ta spisywała się fenomenalnie. Po spektakularnym występie w pierwszym meczu towarzyskim przyszedł kolejny, równie udany. Tym razem na nasz stadion przyjechała z Bourges, oddalonego o niespełna siedemdziesiąt kilometrów miasteczka, drużyna naszych największych rywali. Jakkolwiek nasi kibice na co dzień nie darzyli się przesadną sympatią, historia tej rywalizacji była już mocno przedawniona. Podczas gdy nasza drużyna przed trzynastu laty awansowała na dobre do grona drugoligowych zespołów, nasi rywale z Bourges wciąż tkwili w okowach amatorszczyzny, próbując od lat bez powodzenia dostać się w czwartoligowe szeregi. Z tego też powodu nie mieliśmy zbyt częstych okazji do bezpośredniej rywalizacji, a kibice obu drużyn, nawet pomimo sporej różnicy poziomów dzielącej oba zespoły, tłumnie przybyli na stadion.
Bertrand tym razem ominął szczęśliwie naszą szatnię, co nie przeszkodziło moim zawodnikom zadać kłam popularnemu powiedzeniu, że „nic dwa razy się nie zdarza”. Chwilami przecierałem nawet oczy ze zdumienia z jakim zapałem i zaangażowaniem moi podopieczni szturmowali bramkę przeciwnika. Siedem bramek strzelonych już do przerwy przez nasz zespół zmieniło atmosferę sportowej rywalizacji w rodzinny piknik. Kibice radośnie zawiązywali na trybunach nowe przyjaźnie, a moi chłopcy dorzucili w drugiej połowie jeszcze dziesięć bramek, powtarzając wynik z pierwszego sparingu.
Nie muszę mówić jak bardzo poprawiła się atmosfera w klubie po tych dwóch pierwszych sprawdzianach. Z miejsca siedemnastka stała się ulubioną liczbą w Chateauroux, a na korytarze klubowe znowu wypełniły się przyjacielskimi pogawędkami. Wspaniale spisali się w obu spotkaniach testowani Pierre-Fanfan oraz Fernandes, którym natychmiast złożyłem propozycję podpisania stałych kontraktów. Pełni spontanicznych odruchów kibice wydzwaniali do radia i wypełniali fora internetowe wypowiedziami pełnymi nadziei i optymizmu, choć kolejnego tortu już nie dostałem. Nie dałem się zresztą ponieść temu radosnemu nastrojowi. Wszystko wskazywało, że to po prostu „syndrom nowego menedżera” - okres, w którym następuje krótkotrwała mobilizacja i motywacja wszystkich zawodników w związku z przyjściem nowego selekcjonera, przed którym należało się przyzwoicie zaprezentować. To na ten syndrom liczą wszyscy właściciele klubów zmieniając menedżerów w trakcie nieudanego sezonu. Nie zmieniło to faktu, że drużyna spisywała się znakomicie i to nie ona była powodem, dla którego moment wyjazdu do Niemiec przyjąłem z niezadowoleniem.
Zaczęło się jeszcze przed naszym pierwszym meczem towarzyskim z Limoges, kiedy zupełnie niespodziewanie w klubie zjawił się Steve Marlet. Ten sam, za którego latem 2001 roku Fulham zapłaciło ponad 14 milionów euro, co do dziś stanowi niechlubny rekord angielskiego klubu! Tego byłego gwiazdora Marsylii i Lyonu przywiózł do Chateauroux ze swoich amerykańskich wojaży nie kto inny jak Mój Ukochany Szefunio, w skrócie MUS. Spotkali się gdzieś w Chicago, gdzie Steve szukał bezskutecznie pracodawcy, odkąd w zeszłym roku francuskie Lorient rozwiązało z nim kontrakt. Agent Steve'a natychmiast wziął sprawy w swoje ręce, opakowując towar w błyszczący papier, dzięki czemu Bruno z marszu zobaczył oczyma wyobraźni seriami zdobywane przez niego bramki na Gaston Petit. Opłacił mu czym prędzej bilet do ojczyzny i przywiózł do klubu w charakterze jeżeli nawet nie trofeum, to na pewno naszej nowej tajnej broni. Był tylko jeden problem. A w zasadzie więcej niż jeden. Marlet miał trzydzieści cztery lata, gwiazdorskie zapędy, a ostatni raz grał na serio w piłkę przeszło rok temu. Staremu oczywiście to nie przeszkadzało, ba, on nawet cieszył się, że dzięki temu zdobędziemy za darmo i od ręki świetnego napastnika. Obawiałem się, że tylko „za darmo” i „od ręki” okaże się z tego prawdą, ale cóż, MUS to mus. Obiecałem na odczepnego, że go przetestuję, wiedząc, że koniec końców i tak Stary nie odważy się wkroczyć na mój teren, ingerując w decyzje dotyczące kompletowania składu.
Przekazałem go w ręce Noa bez żadnych ogródek informując, że ma wycisnąć z naszej gwiazdy siódme poty, a gdyby się udało to nawet i ósme. Noa przepracował z nim tak rzetelnie całe poranne zajęcia, że podczas popołudniowych gier zespołowych facet ledwo zipał. Podobnie było następnego dnia. Nic dziwnego, że nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia. Długie wakacje, jak i zaległości kondycyjne stawiały go z góry na straconej pozycji, szczególnie w konfrontacji z młodszymi kolegami.
Trzeciego dnia, w przeddzień meczu z Bourges, na porannym treningu w naszym ośrodku szkoleniowym pojawił się Bruno w towarzystwie agenta Marleta. Siedziałem jak zwykle na trybunie w czwartym rzędzie, skąd mogłem dużo wygodniej obserwować toczące się właśnie wewnętrzne gierki. Zawodnicy podzieleni na cztery sześcioosobowe zespoły grali równocześnie dwa mecze na sąsiadujących ze sobą małych boiskach, które zwykle ustawiamy w poprzek głównej płyty tak, aby piłkarze zmuszeni byli walczyć ze sobą na mniejszej przestrzeni.
Przysiedli się siadając nieco wyżej po prawej stronie, a po chwili obserwowania trwających zajęć Bruno bezceremonialnie zaczął:
- Myślę, że najwyższa pora porozmawiać o kontrakcie Steve'a.
Oderwałem wzrok od boiska, odwróciłem się do nich i uważnie spojrzałem najpierw na Bruna, a potem na towarzyszącego mu agenta, po czym bez słowa wróciłem do obserwowania zawodników.
Bruno znał mnie doskonale i wiedział, że w ten sposób daję mu wyraźnie do zrozumienia, że moment jest nieodpowiedni, ale agent nie znał mnie wcale.
- Panie Piotrze – odezwał się – mam rozumieć, że nie jest Pan jeszcze gotów do rozpoczęcia rozmów? Mija trzeci dzień testów, więc miał Pan okazję się już przekonać co do aktualnej dyspozycji Steve'a. A zresztą to nie jest jakiś tam kot w worku, żeby go oglądać ze wszystkich stron. Albo już Pan wie, albo szkoda naszego czasu - pójdziemy gdzie indziej. Zgodziliśmy się na te siedem dni testów tylko przez wzgląd na sympatię jaką darzymy Wasz klub, więc sądzę, że najwyższa pora, aby poważnie porozmawiać.
Spojrzałem na niego jeszcze raz. Był chyba lekko zirytowany moją reakcją co mogło oznaczać, że blefuje, tym bardziej, że mój wywiad działał doskonale – Marlet w ostatnich miesiącach szukał zatrudnienia dość gorączkowo, ale nie znalazł uznania ani w oczach Jima Magiltona, prowadzącego drugoligowy angielski Ipswich Town, ani co gorsza w amerykańskim Chicago Fire, który dla europejskich piłkarzy był co najwyżej ostatnią przystanią przed przejściem na emeryturę.
- Myśmy chyba jeszcze nie mieli okazji. Jak się Pan nazywa? - spytałem spokojnie.
- Pascal Boisseau.
- Panie Boisseau – powiedziałem – proszę nie nadużywać mojej gościnności. Steve przyjechał do nas na tygodniowe testy i pozostanie na nich do końca. Jak na razie prezentuje się wystarczająco beznadziejnie, żebym na Pańskie usiłowanie stawiania mi twardych warunków mógł bez trudu odpowiedzieć, żebyście sobie poszli „gdzie indziej”, gdziekolwiek by to nie było. Chociaż jest Pan na prowincji nie ma Pan do czynienia z wieśniakami. Odrobiłem swoją lekcję i wiem gdzie już byliście i jak Wam tam się wiodło. Jeżeli nie odprawiłem Was z kwitkiem już drugiego dnia, to tylko przez wzgląd na sympatię jaką darzę Nasz klub.
Akcent postawiony wyraźnie na „naszym klubie” wywołał nieśmiały uśmiech na twarzy Starego. Gościa tymczasem zatkało. I dobrze. Nie chciałem odprawiać go osobiście, Bruno go tu ściągnął i wolałem, żeby to on go pożegnał.
- Widzę, że moment jest nieodpowiedni – wtrącił Bruno. - Nie ma jednak potrzeby tworzyć nieporozumień. Wrócimy jeszcze do tego.
Boisseau obruszył się widząc, że nic nie wskórał. Wymownie odwrócił się w kierunku boiska marszcząc brwi. Bruno wstał poprawiając marynarkę i dając tym samym znak, że nie ma sensu kontynuować tej rozmowy. Agent poszedł w jego ślady, ale najwyraźniej należał do tego gatunku ludzi, którzy muszą mieć ostatnie słowo.
- Nie jest Pan konsekwentny. Jeżeli - jak Pan mówi - Steve wyłącznie rozczarowuje, to po co chcecie trzymać go przez kolejne cztery dni? Jeżeli zaś widzi Pan jednak szansę na wzmocnienie drużyny, to nie rozumiem dlaczego nie moglibyśmy rozpocząć rozmów.
Stary natychmiast się poruszył spodziewając się mojej kolejnej zdecydowanej reakcji i tego, że za chwilę nastąpi kolejna niepotrzebna wymiana zdań będąca już zarzewiem otwartego konfliktu, ale ja nie zamierzałem toczyć żadnych słownych pojedynków. Wypowiedź Boisseau podziałała na mnie nadspodziewanie dobrze. Zawsze ceniłem sobie inteligentnych rozmówców, a trudno było odmówić racji rozumowaniu agenta. Natychmiast przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Rzeczywiście, po co ciągnąć jeszcze przez cztery dni coś, co możemy zakończyć tu i teraz.
Odwróciłem się do nich ponownie i nie wstając z miejsca spojrzałem na Boisseau.
- Jak brzmi Pana propozycja? - zapytałem.
Boisseau początkowo nie chciał chyba uwierzyć, że mimo wszystko podjąłem wyzwanie, ale po chwili zastanowienia, widząc na sobie również pytający wzrok Starego, zaczerpnął powietrza i odparł:
- Dwuletni kontrakt na dwieście tysięcy rocznie plus premia za występy.
Uśmiechnąłem się na tyle wyraźnie, żeby moje rozbawienie było widoczne.
- To jest propozycja dla gracza pierwszego składu, a ja wątpię czy Steve będzie choćby jego uzupełnieniem.
To już była woda, w której agenci pływają bez trudu.
- Sto siedemdziesiąt, ale z premią za bramki.
Pokręciłem przecząco głową.
- Panowie – wtrącił się Bruno – wydaje mi się, że to wystarczy póki co. Znamy już nasze wzajemne stanowiska i proponuję spotkać się jutro u mnie, aby omówić rzecz do końca.
Szanowałem Starego, ale negocjować to on nie potrafił. Boisseau nie dawał jednak za wygraną. Kiedy agent poczuje zapach pieniędzy zamienia się w rekina, który właśnie zobaczył swoją zdobycz – zamyka oczy i rozdziawia paszczę.
- Sto pięćdziesiąt.
Wiedział, że dysponuje nieświeżym towarem, który z każdym tygodniem psuł się jeszcze bardziej. Pomimo dobrej miny doskonale zdawał sobie sprawę, że więcej jest tu do stracenia niż do zyskania, a ja wiedziałem jeszcze na dodatek, że cholernie spieszy mu się do Barcelony, gdzie dopiero co ulokował najlepszą kartę ze swojej talii. Kilku milionowy kontrakt Saydou Keity z katalońską drużyną nie był wart nawet jego czasu spędzanego w Chateauroux, ani tym bardziej przepychanek z jakimś prowincjonalnym menedżerem.
- Cenię sobie Pańską pracę – skłamałem – którą wykonał Pan dla Steve'a ściągając go do nas, ale jeszcze bardziej cenię sobie szczerość. Jeżeli popyta Pan tu i ówdzie, dowie się, że nie zwykłem owijać spraw w bawełnę, ani negocjować tam gdzie negocjować nie ma potrzeby.
Pauza w takim momencie jest nie tylko wskazana, ale i niezbędna. Mało kto przerywa Ci kiedy częstujesz go pochlebstwem, a już na pewno nie wtedy, kiedy jest ciekaw dalszego ciągu.
- Roczny kontrakt wart sto dwadzieścia tysięcy – zaproponowałem i wyczekująco spojrzałem mu w oczy.
Podtrzymał spojrzenie. Chciał sprawdzić w moich oczach czy jest jeszcze szansa na choćby drobne podbicie stawki. Badał cierpliwie mój wzrok, a ja starałem się żeby nic tam nie znalazł. Jest na to niezawodna metoda. Wystarczy w danej chwili porzucić przerwany wątek rozmowy i pobiec myślami w kierunku najbardziej prozaicznych czynności jakie czekają na Ciebie w domu. Jakkolwiek surrealistycznie by to nie brzmiało, zapewniam, że działa znakomicie. Ja w tej chwili myślałem o zmywaniu naczyń.
Boisseau zobaczył chyba wszystkie brudne talerze w moim zlewie, bo nagle wyprostował się i rzekł:
- Plus premie.
Spojrzałem na Starego, którego błagalny wzrok prosił mnie teraz tylko o jedno potakujące skinienie głową.
- Plus premie – potwierdziłem.
Nie ma większej satysfakcji niż sprawić frajdę swojemu szefowi jednocześnie ucierając nosa pośrednikowi.
Następnego dnia kiedy Bruno wezwał mnie do gabinetu byłem przekonany, że chodzi o uzgodnienie ostatnich warunków kontraktu Steve'a Marleta tymczasem Stary nawet mi nie pozwolił usiąść tylko wypalił bezceremonialnie:
- Dostaliśmy ofertę transferu Thiago Xaviera.
Kiedy niedawny szef banku informacji w klubie, a obecny jego menedżer, otrzymuje wiadomość, co do której nie miał nawet najmniejszych przecieków, a od której zależy być może los jednego z podstawowych pomocników jego drużyny, ma ochotę natychmiast rozszarpać swojego następcę. Miałem ochotę od razu rozszarpać Daniela, ale tymczasem musiałem bronić się przed pazurami Starego:
- Słucham – odparłem spokojnie i usiadłem w fotelu.
- Przyjmujesz to tak spokojnie? - zdziwił się Bruno.
Są różne strategie kontrataku. Moją ulubioną był „przyczajony tygrys”.
- Nie mam czasu na inscenizacje. Mów co wiesz i wracam do roboty.
Bruno zmarszczył brwi i przyjrzał mi się wnikliwie. Czuł jakiś podstęp i oczywiście miał rację, stary wyga.
- Portugalskie Nacional de Madeira pyta ile chcielibyśmy za definitywny transfer Thiago.
- Czyli nie ma żadnej oferty.
- W sumie nie...
- To nie było pytanie Bruno – wszedłem w słowo. - Skoro przysłali wyłącznie zapytanie to nie ma żadnej oferty. A skoro nie ma oferty, to nie ma sprawy.
- Jest sprawa – wypalił od razu. - Trzeba im coś odpowiedzieć.
Jakbym nie wiedział.
- Pomyślmy – przygryzłem wargi i potoczyłem wzrokiem po gabinecie przeszukując jednocześnie zakamarki mojej czaszki. - Portugalia. Nacional w zeszłym sezonie był gdzieś w środku stawki. Są pewnie ze dwa razy bogatsi od nas, ale chcą mieć naszego Brazylijczyka. Dobra. Będą go mieli, ale za czterysta tysięcy.
Wstałem a Bruno zaniemówił. Nie mógł chyba uwierzyć, że podjąłem decyzję ot tak, w dwadzieścia sekund i to bez zbędnych przepychanek.
- Jak to? Oddajesz go tak po prostu?
- Nie tak po prostu, ale za czterysta tysięcy euro. I bierz gotówkę od ręki. Żadnych rat, srat, ani promocji.
Dobrze, że Bruno się w tym nie połapał, bo utrata tak ważnego zawodnika jak Thiago poważnie skomplikowałaby mi sytuację, szczególnie w obliczu pustej klubowej kasy. Z drugiej strony, jeżeli Portugalczycy zapłaciliby nam za Thiago te cztery stówy, kasa wypełniłaby się żywą gotówką, a ja własnoręcznie zasadziłbym sobie kaktus meksykański w ogródku. Albo nie, cztery – po dwa euro za sztukę.
Każdy kontrakt przed podpisaniem musi być zatwierdzony przez Zarząd, co jest nadzwyczaj zrozumiałe kiedy weźmie się pod uwagę, że nie ja podpisywałem kontrakty w imieniu klubu, ale czynił to zawsze członek Zarządu odpowiedzialny za klubowe finanse, czyli Bertrand. Nie spodziewałem się jednak żadnych problemów z kontraktem Steve'a Marlet, bo inicjatywa w tym względzie leżała po stronie Starego i miałem pewność, że w razie jakichkolwiek wątpliwości Bruno sam weźmie Bertranda w obroty. I rzeczywiście. W środę rano Patrycja dała mi znać, że kontrakt Marleta został podpisany. Sprawę uznałem za zamkniętą, a zwieńczeniem całej sprawy miała być bramka zdobyta przez Marleta w wieczornym meczu z Bourges. Zaskoczenie przyszło jak zwykle w najmniej odpowiednim momencie. W moim przypadku było to w dniu wyjazdu na zgrupowanie do Niemiec.
Od świtu trwały w klubie gorączkowe przygotowania do podróży. Zamieszanie związane z pakowaniem sprzętu, kompletowaniem dokumentów i pilnowaniem zawodników, aby wszystko zabrali, zajęło cały poranek. Autobus miał wyruszyć w południe zaraz po wczesnym obiedzie. Postanowiłem wrócić jeszcze do domu i zabrać kilka płyt z ulubioną muzyką. Podróż miała trwać niemal siedem godzin i spodziewałem się znaleźć dla siebie choć chwilę relaksu. Przed wyjściem wpadłem jeszcze do biura, żeby przeglądnąć ostatnie papiery, które przygotowała mi Patrycja. Gorączkowo przerzucałem notatki, podpisywałem faktury i przeglądałem ostatnie raporty kiedy trafiłem na kontrakt Marleta. Nic niezwykłego. Zgodnie z wydanymi przeze mnie poleceniami trafiały na moje biurko wszystkie dokumenty dotyczące drużyny, nawet jeżeli wcześniej sam brałem udział w ich przygotowywaniu.
Przebiegałem szybko wzrokiem po najważniejszych fragmentach szukając jedynie potwierdzenia ustalonych warunków. Wszystko było jak należy, kiedy na ostatniej stronie na samym dole znalazłem dopisek: „Załącznik nr 1. Aneks.” A to co takiego? Ani w umowie, ani w stercie papierów nie znalazłem żadnych dodatkowych dokumentów, o aneksie nie wspominając. Nie miałem czasu na drobiazgowe śledztwo, ale zaniepokoiło mnie to. Zabrałem umowę z biurka i wychodząc zatrzymałem się w sekretariacie.
- Gdzie jest ten aneks do umowy Marleta? - zapytałem Patrycję.
- Wiem wiem, sama to zauważyłam, ale umowę dostałam dziś rano bez aneksu . Nie było czasu na jej uzupełnienie. Poprosiłam już Laurę o wyjaśnienie. Powiedziała, że przyniesie go zaraz po spotkaniu szefa. Mam do niej sama pójść?
- Nie trzeba. Zadzwonię do Starego z drogi.
Wyszedłem.
Bruno nie odbierał, pewnie wciąż tkwił na spotkaniu, ale nie dawało mi to spokoju, więc zdecydowałem się zadzwonić do Bertranda. Odebrał od razu. Po tonie jego głosu wyczułem, że doskonale wiedział w jakiej sprawie dzwonię.
- To zwyczajowy zapis – odpowiedział na moje wątpliwości. - Nie zdecydowaliśmy się włączyć go do umowy jedynie przez wzgląd na pośpiech. Prawnicy parafowali już główną umowę, więc dodatkowe zmiany spowodowałyby niepotrzebne opóźnienie.
- Czego to dotyczy? - zapytałem niespokojnie.
- To jedynie opcja dająca nam gwarancję przedłużenia kontraktu przed jego wygaśnięciem.
Zdumiałem się.
- Bertrand, ale wcześniej nie było o tym mowy. Gdybym uważał to za konieczne sam bym to zaproponował.
- Nie tylko Ty dbasz o interesy tego klubu. Marlet to doświadczony i bardzo znany zawodnik i w przypadku renesansu jego formy chcemy mieć pewność przedłużenia z nim kontraktu. Głupotą byłoby tracić tak dobrego zawodnika tylko dlatego, że ze względu na jego wiek wykazaliśmy się krótkowzrocznością. Popatrz jak w zeszłym sezonie spisywali się Wiltord czy Carriere - jego rówieśnicy. Nie chcemy powielać cudzych błędów.
Wiedziałem, że ta rozmowa nic już nie wniesie. Zadzwoniłem czym prędzej do Patrycji, której kazałem natychmiast wyciągnąć aneks i oddzwonić do mnie jak będzie go miała w ręku. Szperałem właśnie po półkach w poszukiwaniu płyty Keitha Jarretta kiedy zadzwonił telefon.
- Czytaj – rzuciłem krótko w słuchawkę.
- Strony zgodnie oświadczają, że niniejszy aneks stanowi integralną część umowy i...
- Nie to – przerwałem szybko. - Znajdź to o przedłużeniu kontraktu.
Szelest papieru.
- Obie strony zachowują prawo do jednostronnego przedłużenia zawartej umowy o kolejny rok, to jest do trzydziestego czerwca 2010 roku, w przypadku rozegrania przez zawodnika co najmniej dwudziestu meczów w składzie pierwszej drużyny bez względu na wymiar czasowy obecności zawodnika na boisku. Wspomniane prawo do przedłużenia umowy powinno być wyrażone w formie pisemnej co najmniej na 7 dni przed terminem wygaśnięcia umowy bez konieczności jej akceptacji przez drugą ze stron. Niniejszy aneks został sporządzony...
- Już nie czytaj... - w moim głosie było tyle samo zwątpienia co złości. Odłożyłem słuchawkę.
Oto jak zabezpieczamy nasze interesy. Daliśmy właśnie Marletowi możliwość obecności na naszej liście płac przez kolejne dwanaście miesięcy bez względu na to, jaką formę będzie prezentował. Wystarczy, że wpuszczę go na boisko w dwudziestu spotkaniach, choćby miał zagrać w nich tylko kilka minut. I co? Mam teraz liczyć każdy jego mecz zastanawiając się czy nie ryzykuję zbyt wiele? Przecież czeka nas czterdzieści meczów w tym sezonie, a może i więcej jeżeli powiedzie się nam w krajowych pucharach. Co to za uzupełnienie, skoro spoglądając przy każdej okazji na ławkę rezerwowych będę liczył pieniądze? Nie wpuszczając go wcale na boisko dam mu rok naszego darmowego wiktu, a wpuszczając częściej podaruję mu jeszcze rok następny. Żelazny uścisk, w jakim właśnie się znalazłem, całkiem pozbawił mnie energii. Opadłem bezradnie na fotel. Ile jeszcze będę musiał znieść niespodzianek i upokorzeń? I czemu do jasnej cholery to wszystko ma służyć? Na czym polega ten diabelski plan Bertranda, żeby najpierw zrobić ze mnie menedżera, a potem torpedować wszystkie moje działania? Teraz zamiast jechać na zgrupowanie powinienem zostać, spotkać się ze Starym i z Bertrandem, wyjaśnić całą tę chorą sytuację, przeredagować kontrakt Marleta i ustalić zasady współdziałania z Bertrandem na przyszłość. To jednak nie wchodziło w rachubę.
Z zamyślenia wyrwał mnie telefon od Noa:
- Gdzie jesteś?
- W domu.
- No to zbieraj się. Jesteśmy gotowi do wyjazdu. Czekamy tylko na Twój sygnał.
Rzeczywiście zrobiło się późno.
- Pakujcie się. Będę za kwadrans.
Szybko zebrałem przygotowane rzeczy i wrzuciłem do torby. W autobusie będę miał dużo czasu na rozmyślania. Domknąłem okno i z przedpokoju rzuciłem jeszcze okiem na mieszkanie, kiedy rozległo się ciche pukanie do drzwi. Nie zastanawiając się zbytnio sięgnąłem za klamkę. To dlatego wszyscy namawiają nas do zastanawiania się zanim się coś zrobi, a nie potem czy w trakcie, bo taka bezmyślność zawsze prowadzi do zaskoczenia. Moja prowadziła, choć akurat w tym przypadku nawet najdłuższe zastanawianie się nic by nie pomogło. W otwartych drzwiach stała Nadia. Ostatnia osoba, której bym się spodziewał. Czarne włosy opadające na ramiona były znacznie dłuższe od tych, które zapamiętałem. Niewinny uśmiech się nie zmienił. Ciekawe czy kryło się za nim to co zwykle?
- Nadia.
No bo cóż innego mogłem powiedzieć?
- Oto i jestem. Cieszysz się?
Mistrzyni pytań, na które nie ma dobrych odpowiedzi.
- Umiarkowanie – przynajmniej na tyle szczerości byłem w stanie się zdobyć.
Nie zdjęło to uśmiechu z jej twarzy, ale nieco wstrzymało rozmowę w przejściu do drugiego jej etapu, którego nieuchronność już czułem, a ochotę nań miałem wątpliwą. Spojrzała ponad moim ramieniem w głąb mieszkania. To taki nienachalny przejaw natręctwa, czyli niewypowiedziana sugestia zaproszenia do środka. Nie zamierzałem jej niczego ułatwiać.
- No tak – powiedziała i spuściła wzrok w niewinnej pozie.
Mężczyzna jest bezbronny tylko przed dwoma rodzajami kobiet: dziwkami, bo one same wkładają Ci miecz do ręki i niewinnymi, bo przed nimi z własnej woli go odkładasz. Kiedy ostatnio się widzieliśmy Nadia zachowywała się jak dziwka, teraz jednak postanowiła grać tę drugą. I rzeczywiście robiła to z wdziękiem. Stała w drzwiach mojego mieszkania wyglądając na opuszczoną i nieśmiałą, ale równocześnie jakby oddając się z ufnością w moje ręce.
- Nie wpuścisz mnie? - zagadnęła.
I cóż poradzisz na to mężczyzno, któremu natura dała silny grzbiet, mocną skroń i kamień do ręki, a jesteś bezbronnym dzieckiem w obliczu najmniejszego ruchu skrzydeł motyla?
- Wejdź. Oczywiście wejdź.
Dopiero teraz zauważyłem torbę w jej ręku, pierwszą rzecz na jaką powinienem od razu zwrócić uwagę i pierwsza rzecz, którą od razu przeoczyłem. Minęła mnie w progu, a przechodząc obok uniosła się delikatnie na palcach i musnęła mój policzek w niezgrabnym pocałunku. Miecz wypadł mi z ręki.
Weszła i stanęła na środku pokoju przybierając ewidentną postawę gościa, nieproszonego i tym samym nieco skrępowanego swoja własną obecnością. Teraz powinna się zacząć gra w „może usiądziesz”, ale ochłonąwszy z pierwszego wrażenia i kompletnego zdumienia jej wizytą, zdałem sobie sprawę gdzie jestem oraz gdzie być powinienem.
- Tak – powiedziałem zamknąwszy drzwi. - Trzeba Ci przyznać, że umiesz wybrać sobie właściwy moment na wizytę.
Spojrzała na mnie tak, jakbym co najmniej usunął jej ziemię spod stóp. Zrozumiałem w tej jednej chwili, że nie wpadła tylko w odwiedziny, żeby zobaczyć co u mnie słychać, nie była w okolicy przejazdem, ani nie znalazła mojego nazwiska przypadkiem w gazecie. To była starannie zaplanowana wizyta, a na taką wizytę nie byłem teraz gotów.
- Usiądź.
Nie drgnęła.
- No siadaj – powiedziałem stanowczo wyjmując jej torbę z ręki.
Usiadła na kanapie, ale była to tylko uległość, jej wdzięk i czarująca swoboda z pierwszych minut spotkania ulotniły się bez śladu. Spuściła głowę i kładąc dłonie na kolanach zajęła się skubaniem swoich palców. Takiej Nadii nie znałem. Usiadłem w fotelu naprzeciwko.
- Dobrze wiedzieć, że jesteś cała i zdrowa.
Spojrzała na mnie i chyba chciała coś powiedzieć, ale wszedłem jej w słowo:
- Słuchaj. Nie mamy wiele czasu. Trzeba było choć zadzwonić. Dać jakiś znak życia. Przecież ja nawet nie wiem co się z Tobą działo przez ten cały czas.
Spojrzała na mnie ze współczuciem.
- Nic z tego nie rozumiałem, ani nie rozumiem nadal, ale właśnie czeka na mnie czterdziestu facetów w autokarze. Powinienem tam już być i nie bardzo wiem co w takiej sytuacji mam Ci powiedzieć.
Wstała szybko i chwytając po drodze torbę ruszyła ku drzwiom. Poderwałem się od razu.
- Czekaj! - mój głos zatrzymał ją dopiero przy drzwiach – Czekaj.
Podszedłem do niej, ale nie odwróciła się do mnie. Trzymała już rękę na klamce zaciskając ją tak mocno, że zbielałe kostki szczupłych dłoni sterczały jak alpejskie szczyty.
Nie potrafiłem powstrzymać się przed odruchem nieśmiałej pieszczoty. Odgarnąłem jej włosy z ramion odsłaniając smukłą szyję. Pochyliła niezauważalnie głowę w tym kierunku, dając mi tym samym swoje nieme czułe przyzwolenie. Nie zamierzałem z tego korzystać.
- Co się stało?
Nic nie brzmiało w tym pytaniu odpychająco, a wręcz starałem się włożyć w mój przyjacielski ton trochę troski. Ona jednak nabrała powietrza, odetchnęła kilka razy głęboko, ramiona delikatnie jej zadrżały, po czym nacisnęła klamkę i wybiegła z mieszkania.
Jak już mówiłem wyjazd był nie porę. Zamiast uganiać się po boisku powinienem raczej wyjaśnić sprawę aneksu Marleta, przypilnować transferu Thiago, a przede wszystkim odnaleźć Nadię. Nie zmieniło to jednak faktu, że wyjazd udał się znakomicie. Z dala od biurowych intryg mogłem się całkowicie poświęcić drużynie. Miałem w końcu okazję poznać ich bliżej i dać im się poznać. Przebywanie od rana do wieczora z zawodnikami zaczęło owocować coraz lepszymi relacjami. Odbijało się to także większym zgraniem i zrozumieniem na boisku, a atmosfera w drużynie była prawdziwie sielankowa. Do tego stopnia, że trzeciego dnia musiałem włożyć łyżkę dziegciu do tej beczki miodu i zaaplikowałem zawodnikom morderczy bieg z samego rana, a po południu dodatkowe zajęcia na siłowni. Była najwyższa pora, żeby wzmocnić ich siłę i kondycję przed sezonem, ale także ostatni moment, aby wrócić na ziemię z tego nieboskłonu, na który wleźliśmy po zaaplikowaniu trzydziestu czterech bramek w dwóch pierwszych sparingach. Zacząłem się nawet obawiać czy nie wybraliśmy zbyt słabych rywali do meczów towarzyskich, w końcu w Niemczech także mieliśmy spotkać się z amatorskimi drużynami. Jednak postawa zawodników na codziennych treningach rozwiewała moje wątpliwości. Duża była w tym zasługa trzech najbardziej doświadczonych, ale zarazem nowych zawodników, Juliena Cordonnier oraz dwóch ostatnich nabytków Jose-Karla Pierre-Fanfana oraz Steve'a Marlet. Wszyscy uczciwie pracowali na treningach nierzadko poganiając jeszcze swoich młodszych kolegów, cierpliwie przykładali się do zajęć, a nawet zostawali po treningach, żeby nadrobić zaległości. Byli prawdziwym przykładem dla całej drużyny i wsparciem dla sztabu szkoleniowego, który nieustannymi krytycznymi uwagami kierowanymi podczas zajęć w stronę zawodników, przyprawiał ich czasami o frustrację, a nawet wybuchy złości. Cieszyło mnie to tym bardziej, że mieliśmy sporo nowych twarzy w zespole, a ten pierwszy okres wzajemnego poznawania się i docierania charakterów był często decydujący o atmosferze jaka panowała w drużynie przez resztę sezonu. Prócz wspomnianej trójki z końcem poprzedniego sezonu przyszło do nas jeszcze pięciu zawodników, z których co prawda tylko prawy obrońca Cerielo miał realne szanse na wskoczenie do pierwszego składu, ale postawa pozostałych także miała wpływ na całą ekipę. Szczególnie spodobali mi się młody senegalski obrońca Sow i jeszcze młodszy, bo niespełna dwudziestoletni pomocnik Lao. Obaj trzymali się razem od początku i zyskali nawet przydomek bliźniaków, bo choć nie byli do siebie wcale podobni to ich krótkie nazwiska i podobne usposobienie sprawiły, że mówiono o nich wyłącznie Sow & Lao. Sow wypatrzony w malutkim Sannois i Lao ściągnięty z Marsylii z zaciętością i uporem wykonywali wszystkie najtrudniejsze ćwiczenia, nie bacząc na ciągłe uwagi i krytykę trenerów, a po zajęciach tryskali humorem robiąc psikusy kolegom.
Najbardziej jednak zaskakiwał mnie Marlet, który uparł się najwidoczniej rozegrać te minimum dwadzieścia meczów w najbliższym sezonie. Odbudowywał starannie swoją kondycję, ściśle pilnował diety, a po godzinach zostawał na boisku z jednym trenerem i piłką ćwicząc uparcie zwody i strzały. Imponował wszystkim, a i ja dostrzegłem jedyną szansę na wybrnięcie z kłopotliwej sytuacji, bo choć nie udało mi się - pomimo wielu telefonów i maili - przekonać Starego do renegocjowania tego aneksu, to w obliczu doskonałej dyspozycji Marleta mogło się tak zdarzyć, że mój problem ulotni się szybciej niż myślałem. Steve rozegra świetny sezon, a wtedy ja sam chętnie skorzystam z tego aneksu. Taka perspektywa bardziej mi odpowiadała, co nie zmieniło mojego postanowienia, aby ograniczyć kontakty z Bertrandem do niezbędnego minimum. W efekcie przestałem odbierać jego telefony, a oddzwaniał wyłącznie Noa zasłaniając się moim ustawicznym brakiem czasu. Jedyna zadra jaka utkwiła w moim ciele to sprawa kontraktu z Fernandesem. Pomimo zaproponowania mu najlepszych warunków finansowych na jakie było mnie stać oraz zagwarantowania miejsca w pierwszym składzie, Fabrice za namową swojego agenta, postanowił wstrzymać się z odpowiedzią czekając na to, jak się zachowają inne kluby. A przyznaję, że zainteresowanie wzbudzał olbrzymie. Z samej tylko czołówki naszej ligi kręciły się wokół niego Lens i Strasbourg, a ostatnio nawet pierwszoligowe Lorient i Caen. Kiedy jednak dotarły do mnie informacje o zainteresowaniu nim krakowskiej Wisły zacząłem powoli tracić nadzieję na podpisanie tego kontraktu. Co najzabawniejsze, doskonale go rozumiałem. Miał dwadzieścia osiem lat i być może jedną z ostatnich okazji do podpisania lukratywnego kontraktu. Nie chciał sobie wiązać rąk, a ja ponad wszelką wątpliwość nie chciałem, aby La Berri stało się dla niego jedynie ostatecznością. Dlatego poleciłem Danielowi, aby jego chłopcy czym prędzej przetrząsnęli rynek w poszukiwaniu dobrych skrzydłowych.
W takiej atmosferze toczyło się całe nasze zgrupowanie. Pogoda była znośna, ośrodek zapewniał wszelkie niezbędne atrakcje, a spokój i wyłączenie się ze świata zewnętrznego dobrze zrobiło całemu zespołowi. Rozegraliśmy też dwa mecze sprawdzające z niemieckimi drużynami Pirmasens i Crailsheim. Szczególnie Pirmasens sprawił nam kłopot. Ta nadreńska drużyna prezentowała się znakomicie po względem kondycyjnym. Nie wiem na jakim etapie przygotowań do sezonu się znajdowali, bo przed towarzyskimi potyczkami nie prowadziliśmy żadnego rozeznania, ale było widać jak na dłoni, że brakuje nam jeszcze wiele do optymalnej dyspozycji. Przegrywaliśmy zbyt wiele pojedynków biegowych, a w starciach z przeciwnikiem często moi zawodnicy odbijali się jak piłeczki od niemieckich rywali. Dało się zauważyć po mojej drużynie zmęczenie ciężkimi treningami i ewidentne braki motoryczne. Zwycięstwo przyszło nie bez trudu, a zawdzięczaliśmy je jedynie większym umiejętnościom technicznym. Dwukrotnie prowadziliśmy w tym meczu i dwukrotnie Pirmasens doprowadzał do wyrównania. Szalę zwycięstwa przechylił w końcówce spotkania Marlet, który powoli zaczął spłacać kredyt zaufania, którym go obdarzył Bruno.
Kolejne dni przygotowań poświęciliśmy dalszemu budowaniu siły i kondycji, na odzyskanie świeżości i szybkości mieliśmy jeszcze czas, a wyniki takich sprawdzianów nie miały dla mnie większego znaczenia. Powoli też wprowadzałem do zajęć elementy taktyki widząc predyspozycje i umiejętności poszczególnych zawodników, a także wyciągając wnioski z dotychczasowych spotkań. Obserwując ich zachowanie podczas meczu zapisywałem całe kartki brulionu analizując potem do późnej nocy wszystkie notatki. Z tej gmatwaniny spostrzeżeń zaczynał się powoli rodzić w mojej głowie spójny obraz drużyny, którą mogłem stworzyć.
Mecz z Crailsheim miał również swoją dramaturgię. W pierwszej połowie straciliśmy głupią bramkę, a wszystkie nasze ataki rozbijały się o dobrze zorganizowaną niemiecką obronę. W dalszym ciągu uwidaczniała się różnica w przygotowaniu fizycznym obu drużyn, ale kilku moich zawodników wyraźnie nabierało już siły. Szczególnie środkowi obrońcy zdawali się odzyskiwać formę. Kilka drobnych zmian w drugiej połowie przyniosło w końcu bramki. Gra była dużo bardziej płynna, a błędy przeciwnika podczas stałych fragmentów gry dały nam okazję do przechylenia szali zwycięstwa na naszą korzyść. W miarę upływu czasu obie drużyny wyraźnie opadały z sił i o końcówce meczu lepiej dobrym słowem nie wspominać. Sprawdzian wypadł jednak całkiem przyzwoicie. Nasza przewaga nie podlegała dyskusji, a wynik 4-1 doskonale to odzwierciedlał. Zgrupowanie zakończyliśmy więc w dobrych nastrojach.
Z Niemiec udaliśmy się w kierunku podparyskiego Villecresnes, gdzie w tamtejszym ośrodku sportowym mieliśmy spędzić kolejne dziesięć dni przygotowań i rozegrać kolejne dwa mecze towarzyskie. Droga upłynęła w błogiej ciszy. Wszyscy odsypiali trudy zgrupowania, a ja porządkowanie notatek przerywałem tylko od czasu do czasu wybiegając myślami ku Fernandesowi, który zakończywszy tygodniowy okres testów opuścił naszą drużynę i wrócił do domu, gdzie miał zamiar w najbliższych dniach zdecydować o swojej przyszłości.
Po przyjeździe do Villecresnes nasz plan przygotowań nie uległ zmianie. Co prawda wyniki testów alarmowały o rosnącym przemęczeniu zawodników, ale postanowiłem nie zmieniać cyklu przygotowań w dalszym ciągu stawiając przede wszystkim na kondycję. Poranne biegi, basen i siłownia weszły już wszystkim w krew. Nużące zajęcia urozmaicałem nowymi ćwiczeniami przeplatanymi zabawami z piłką, choć zdawałem sobie sprawę, że zawodnicy nie wytrzymają takiego reżimu zbyt długo.
Fernandes nadal wstrzymywał się z decyzją, a wszystkie nasze dotychczasowe poszukiwania ewentualnych jego zastępców nie przynosiły rezultatów. Wiedziałem, że jeżeli ktoś nam zgarnie Fernandesa sprzed nosa, będziemy mieli olbrzymie kłopoty na skrzydłach, dlatego praktycznie cały swój czas Daniel poświęcał tej sprawie będąc w stałym kontakcie z agentem Fernandesa oraz śledząc działania konkurencji.
W tym czasie wieści z klubu nieco mnie uspokoiły. Portugalczycy poddali się bez walki w sprawie transferu Thiago Xaviera, a ja postanowiłem zacząć korzystać z gąszczu moich notatek i raportów dowiezionych przez Daniela. Wraz z Noa siadaliśmy wieczorami w moim pokoju i zaczęliśmy mozolnie rozrysowywać drużyny naszych kolejnych ligowych rywali zastanawiając się nad ich słabymi i mocnymi stronami oraz starając się znaleźć klucz do zwycięstwa w każdym z czekających nas spotkań.
Sezon mieliśmy rozpocząć za trzy tygodnie, pierwszego dnia sierpnia udając się na wyjazdowy mecz do Montpellier, które było jednym z faworytów rozgrywek. Do tego czasu mieliśmy zaplanowane jeszcze trzy sparingi - dwa podczas pobytu w Villecresnes oraz jeden na naszym stadionie. Te trzy mecze miały nam dać ostateczną odpowiedź co do tego jak silnym zespołem tak naprawdę dysponujemy, dlatego też nasi sparingpartnerzy byli z nieco wyższej półki niż dotychczas, a ostatni zaplanowany mecz miał być już prawdziwym sprawdzianem naszych możliwości.
Rozpoczęliśmy meczem z trzecioligowym US Creteil, dobrze zapowiadającą się drużyną, która swoją lokalizację wykorzystywała ściągając utalentowanych graczy z paryskiej aglomeracji. Mecz był bardzo wyrównany, a walka toczyła się głównie w środku boiska przynosząc w pierwszej odsłonie po jednej bramce dla każdej ze stron. Nasza przewaga zarysowała się dopiero w drugiej połowie, a zwycięską bramkę zdobył ponownie Marlet stając się powoli jokerem w naszej talii. Nie miałem nic przeciwko temu, żeby było tak również podczas zbliżającego się sezonu, choć widziałem, że dziewięćdziesiąt minut, które Steve spędził na boisku, całkowicie go wyczerpało.
Z rutyny codziennych zadań wyrwała mnie wiadomość od Marcela z prośbą o spotkanie. Zostawiłem więc następnego dnia drużynę pod okiem Nowa i pojechałem do stolicy.
Marcel czekał w umówionym miejscu.
- Tak jak mówiłem – uśmiechnął się na przywitanie. – Spotykamy się wcześniej niż myślałeś, co?
Westchnąłem.
- Daj spokój. Niedługo nie będę wiedział jak się nazywam, a jak sobie już przypomnę to nie będę wiedział do czego mi to potrzebne.
- Zawsze wtedy zajrzyj na swoje konto bankowe. Mi pomaga.
Beztroski jak zawsze. Zazdrościłem mu tego dystansu do świata i niezwykłej odporności na ścigającą nas rzeczywistość.
- Nie bardzo wiem czy Ci gratulować czy współczuć? – zapytał z przekąsem.
- Wolałbym, żebyś zaczął od współczucia, to może przyjdzie czas i na gratulacje.
Pokiwał głową.
- Tak czy owak muszę przyznać, że Bruno nieźle mnie zaskoczył tym Twoim awansem.
- On nie miał z tym nic wspólnego – odparłem. - To robota Bertranda. Po to właśnie fatygował się w sprawie mojego dyplomu. Jestem przekonany, że zaplanował to wszystko od a do z. Trzeba przyznać, że mnie też skurczybyk zaskoczył. Nie spodziewałem się po nim czegoś takiego.
Skosztowałem sera i nalałem sobie kieliszek wina ze stojącej przed nami karafki.
- Nie rozumiem tylko jednego – ciągnąłem. - Jaki ma w tym cel? Wypychać mnie do pierwszego szeregu, a zaraz potem zaczynać zabawę w kotka i myszkę. Jak Ci opowiem co gość wyrabia to nie uwierzysz.
I streściłem mu jak zwykle w zbyt wielu zbyt ostrych słowach sprawę z budżetem transferowym, przeciek do prasy transferu Fernandesa i wizytę Bertranda w szatni przed meczem z Limoges. Kiedy skończyłem Marcel był wyraźnie ubawiony.
- Zdaje się, że nie mogłem wybrać lepszego momentu na to spotkanie – rzekł.
Spojrzałem na niego pytająco.
- Nie wiem czy w takim razie zaskoczy Cię fakt, że gdzieś z miesiąc temu Remy spędził kilka dni w Szwajcarii.
Zmarszczyłem brwi. Wolno kojarzyłem fakty, ale zanim iskra olśnienia zdążyła się pojawić w moich oczach, Marcel dodał:
- Nasz sekretarz spotkał go na lotnisku w Genewie. Mówił, że spędził urocze dwa dni w Lozannie, a stamtąd jest tylko niecała godzina drogi do Sion.
Nie wierzyłem.
- Myślisz, że mógłby naprawdę mieć z tym coś wspólnego? - nie musiałem ukrywać niedowierzania. - Wydaje Ci się, że posunąłby się do czegoś takiego?
Milczenie Marcela było wymowne.
- No teraz to ja już kompletnie nic z tego nie rozumiem.
- A ja przeciwnie – odparł przyjaciel. - Dopiero teraz zaczyna mi się to wszystko układać w zgrabną całość.
- A możesz się ze mną podzielić tą zgrabnością?
- Trójkącik? - wykorzystał okazję do żartu. - Wiedziałem od początku, że chodzi Ci wyłącznie o seks. Ech, Wy ludzie ze wschodu. Jak nie macie z kim walczyć, to same głupoty Wam w głowie.
Machnąłem ręką, żeby w końcu przestał sobie drwić.
- Oświeć mnie lepiej Ty człowieku zachodniej kultury, zamiast wyśmiewać moje słowiańskie korzenie.
- A co tu wyjaśniać? - odparł zdziwiony. - Teraz to nawet dziecko się połapie.
- Widzisz tu jakieś? - zagadnąłem.
Przysunął się do mnie.
- Remy od dawna ma Cię dość, prawda? - pytanie było retoryczne, więc milczałem zaciekawiony. - Macie ze sobą na pieńku odkąd pamiętam. Dwa razy bezskutecznie próbował wywalić Cię z klubu, raz ukarać, wielokrotnie straszył i szykanował. Ewidentnie chce się Ciebie pozbyć, nieprawdaż?
Retoryczne pytania mają to do siebie, że w nadmiarze zaczynają irytować. Przynajmniej mnie.
- I... - zachęciłem go.
- No pomyśl Piotruś. Wy w tym roku będziecie walczyć o utrzymanie, tak? No to z jakiego stołka najłatwiej się u Was wyleci w tym sezonie?
Odpowiedź była oczywista. Nie wiem czy to olśnienie było mi potrzebne, bo od razu poczułem olbrzymi niepokój i rozczarowanie. Czyżby rzeczywiście najjaśniejszy moment mojej dotychczasowej kariery miał się okazać tylko niecnym spiskiem w celu jak najszybszego jej zakończenia? Pogrążyłem się w zadumie.
Marcel jednak nie pozwolił mi dotrwać nawet do końca pierwszej myśli:
- Teraz masz już tylko jedno wyjście – utrzymać się w dobrym stylu, a najlepiej poprawić to piętnaste miejsce Borgesa z ostatniego sezonu.
Łatwo powiedzieć. Bez budżetu transferowego roztrwonionego zresztą na własne życzenie, z kipiącym od intryg Bertrandem i z przeciekiem we własnym zespole? Jeżeli dotrwam do Bożego Narodzenia to będzie cud!
- Ale nie po to się chciałem spotkać – przerwał Marcel, a widząc moje ciągłe oszołomienie nie czekał na reakcję. - Mam dwie dobre informacje i jedną złą.
To nareszcie wyrwało mnie z odrętwienia.
- Złą – powiedziałem – najpierw tę złą Marcel.
- Fernandes dostał propozycję z Lens i Strasbourga – wypalił bez zwłoki. - A z tego co wiem będzie jeszcze miał ofertę z Caen.
-A z Lorient?
- Nic nie wiem, chyba się wycofują powoli, ale widzę, że nie jesteś tym wszystkim zaskoczony.
- Spodziewałem się tego. Mamy rękę na pulsie. Słyszałem też o krakowskiej Wiśle.
- O tym też nic nie słyszałem – zasłonił się. - Wiem tylko, że oferty dostał przedwczoraj, a najdalej jutro dostanie kolejną.
Pokiwałem głową ze zrozumieniem.
- Dzięki za cynk. Zastanowię się co dalej z tym zrobić. Kolej na te dobre wieści, przyda mi się trochę optymizmu na koniec.
Marcel uśmiechnął się widząc moją zatroskaną twarz.
- Mulenga dostał francuski paszport. Nie będzie Wam już blokował miejsca dla obcokrajowców. Jutro dostaniecie oficjalne potwierdzenie.
To była dobra wiadomość, ale szczerze mówiąc spodziewałem się czegoś więcej. Owszem, mieliśmy z tym mały ból głowy, bo mogliśmy zgłosić do gry tylko dwóch piłkarzy spoza Unii Europejskiej, a mieliśmy co najmniej czterech kandydatów, ale po otrzymaniu w czerwcu obywatelstwa przez Bedimo, kłopot był tylko z jednym miejscem. Wiedziałem, że ani serbski obrońca Bates, ani Brazylijczyk Thiago Xavier nie mają na co liczyć, ale Mulenga mieszkał we Francji od pięciu lat, złożył dokumenty już dawno i spodziewaliśmy się tej pozytywnej odpowiedzi. W najgorszym przypadku zgłosiłbym Mulengę w oczekiwaniu na końcowe rozstrzygnięcie i jakoś bym sobie poradził. Wiadomość była więc dobra, ale nie wyśmienita. Dużo bardziej zainteresowało mnie to o czym Marcel zaczął mówić po chwili.
- Za trzy dni, jak wiesz, w La Roche będzie francuski dzień testów. Wyślij tam kogoś, albo lepiej sam pojedź. Wiem na pewno, że zostali zgłoszeni trzej zawodnicy z tej listy, którą Ci przekazałem poprzednio.
- Kto? - zapytałem zaciekawiony.
- Rennella i Ikangu. Nie wiem czy zagra Sarr, bo są jeszcze jakieś wątpliwości co do rozwiązania jego ostatniego kontraktu, ale przyjedzie na pewno.
I to była doskonała wiadomość. Zobaczyć w akcji tych młodych chłopców wypatrzonych jeszcze w zeszłym sezonie, a będących teraz wolnymi zawodnikami, to była być może jedyna szansa, aby jeszcze przed sezonem wzmocnić zespół nawet jeżeli miało to być tylko uzupełnienie składu. Sezon jest długi i trudny, a plaga kontuzji już nieraz kładła na łopatki nawet najlepiej zapowiadające się zespoły.
Resztę czasu spędziliśmy na serdecznych pogaduszkach dając upust niewyszukanym żartom. Tylko raz przyszedł do naszego stolika moment zadumy, kiedy zapytałem Marcela czy ostatnio przypadkiem nie widział się z Nadią. Dawne wspomnienia powróciły na sekundę między nas, przetaczając się ciemnym cieniem po dusznej sali. Marcel jednak był do tego stopnia zaskoczony moim pytaniem, że postanowiłem nie ciągnąć tego tematu. Wnet odzyskaliśmy poprzedni wigor, a spotkanie zakończyliśmy solenną obietnicą rychłej powtórki.
Na francuski dzień testów wybrałem się razem z Danielem, pomimo odległości dzielącej nas od Kraju Loary. Cztery godziny spędzone w samochodzie pozwoliły nam jednak na dokładne przegadanie sprawy Fernandesa, co wprawiło nas w nieco lepszy humor szczególnie, że niepokojące wieści od Marcela szybko się potwierdziły. Do wyścigu o podpis Fernandesa wystartowały także Caen i Lorient, a oferta Wisły Kraków była tylko kwestią dni. Nie było innego wyjścia, musieliśmy złożyć mu dużo lepszą ofertę podpartą dodatkowymi premiami. Fernandes stałby się w ten sposób najlepiej zarabiającym zawodnikiem w drużynie, ale to co pokazał podczas testów u nas wydawało mi się najlepszą przesłanką do takiej propozycji, pamiętając także, że w trzech naszych sparingach strzelił dwie bramki a przy czterech asystował. Nie byliśmy w stanie konkurować walorami sportowymi z dużo silniejszymi klubami, tym bardziej, że oferta z Wisły oznaczała dla Fernandesa możliwość gry w europejskich pucharach, a te jak wiadomo są czasami dla zawodników pokusą nie do odparcia. Pozostawało liczyć na urok naszych pieniędzy oraz umiejętność perswazji Daniela, który miał osobiście poinformować go o naszej nowej ofercie wraz z zapewnieniem mu pozycji w wyjściowej jedenastce.
Mecz francuskiej młodzieży okazał się być nudny jak flaki z olejem. Padło co prawda kilka bramek, ale dobrych i składnych akcji było jak lekarstwo. Na trybunach zasiadła prawdziwa plejada skautów i trenerów, a toczącej się grze towarzyszył jedynie szmer długopisów zapełniających wytrwale notesy obserwatorów. Ja nie notowałem, co pomijając fakt, że byłem bodaj jedynym menedżerem, który zdecydował się osobiście oglądać to marne widowisko, nie wzbudzało niczyjego zainteresowania. Moja uwaga była skupiona na trzech zawodnikach, których przymierzałem do drużyny już od dawna, ale po pierwszej połowie meczu dwa nazwiska z tej listy zniknęły bezpowrotnie, za to pojawiło się niej zupełnie nowe. Zmieniony w przerwie meczu młodziutki Yamoudou Camara, wychowanek drużyny Nancy, zaimponował mi spokojem i waleczną postawą, co przy świetnych warunkach fizycznych czyniło z niego dobry materiał na środkowego obrońcę. Jeszcze w przerwie meczu osobiście udałem się do niego z Danielem i bez zbędnych ceregieli do spółki z jego agentem uzgodniliśmy warunki dwutygodniowych testów w Chateauroux.
Po meczu dołączył do niego dziewiętnastoletni włoski pomocnik Vincenzo Rennella, ale tutaj o żadnym zaskoczeniu nie mogło być już mowy. Od dawna obserwowaliśmy tego zawodnika, a w zeszłym roku widziałem jego całkiem udany występ w macierzystym Cannes. Zresztą nawet dziś nie mieliśmy żadnych wątpliwości. Vincenzo strzelił bramkę, przy kolejnej asystował i w efekcie został wybrany graczem meczu. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku wróciłem na zgrupowanie do Villecresnes, a Daniel pognał na północ do Aubervilliers, gdzie następnego dnia miał się spotkać z Fernandesem
Podparyskie zgrupowanie zakończyliśmy meczem z ES Viry Foot, które w poprzednim sezonie wywalczyło awans do czwartej ligi w dość szczęśliwych okolicznościach. Spotkanie od pierwszej do ostatniej minuty toczyło się do jednej bramki, a ja mogłem jedynie mieć pretensje do moich zawodników o rażącą nieskuteczność, w innym bowiem razie strzelilibyśmy dużo więcej niż sześć goli. Po raz pierwszy widać jednak było, że wszyscy moi chłopcy dysponują w końcu kondycją i siłą o jaką zabiegałem przez cały praktycznie okres przygotowań. Mogliśmy w spokoju wracać do domu.
W autobusie zasnąłem snem sprawiedliwego i spałem w najlepsze, dopóki nie przyśniło mi się jak Bertrand stoi pod domem Fernandesa i śpiewa mu w towarzystwie meksykańskiej kapeli „Idź precz!” - głosem Markowskiego. Ten niedorzeczny obraz wybudził mnie w piorunującym tempie, dzięki czemu mogłem z radością obserwować jak chłopcy w autobusie wspólnie żartują, przekomarzają się z Noa i uczą się nawzajem gry w brydża, którego zacząłem zaszczepiać niektórym podczas zgrupowania. Rozstaliśmy się pod klubem w dobrych nastrojach do czego przyczyniło się także to, że następnego dnia postanowiłem dać całej drużynie wolne. Zasłużyli sobie, po dwóch tygodniach ciężkiej harówki, na odpoczynek od treningów i od siebie nawzajem, a poza tym powrót do domu jest przyjemniejszy, jeżeli człowiek ma chwilę dla siebie. Ja także jej potrzebowałem.
Wchodząc do mieszkania poczułem zapach świeżych kwiatów i od razu wiedziałem kogo tam zastanę. Nadia krzątała się po kuchni i na dźwięk klucza w drzwiach wyskoczyła jak z procy do przedpokoju. To, że stałem jak wryty nie przeszkadzało jej uwiesić się na mnie i przywitać radosnym całusem. Ciężki nastrój naszego ostatniego spotkania najwidoczniej prysł bez śladu, ale mimo to nie potrafiłem odgadnąć skąd ona do cholery się tu wzięła i jak się dostała do mieszkania. Pamięć okoliczności naszego rozstania była jednak na tyle świeża, że postanowiłem porozmawiać o tym później. Jak się okazało niepotrzebnie. Uraczywszy mnie winem i moimi ulubionymi krewetkami smażonymi na maśle i czosnku, sama przylgnęła do mnie na kanapie i zaczęła opowiadać. O tym jak wybiegła ode mnie z mieszkania i pobiegła z powrotem na dworzec. O tym jak postanowiła jednak wrócić i zostawić mi list z wyjaśnieniem. Wreszcie o tym jak pisząc ten list pod moimi drzwiami nakrył ją gospodarz kamienicy, jak zaprosił ją na kawę, a potem jak ona mu opowiedziała niemal całą prawdę i jak on na to jej opowiedział jaki to jestem teraz okropnie zajęty, a całe miasto pokłada we mnie nadzieję i cała kamienica jest tak strasznie dumna i tak dalej i tak dalej. W końcu przekonał ją, że najlepiej będzie jeżeli zaczeka do mojego powrotu i wpuścił do mieszkania używając zapasowego klucza.
Kiedy skończyła odsunąłem ją od siebie najdelikatniej jak umiałem, posadziłem obok i spojrzałem prosto w oczy.
- Wróciłaś?
Z lekkim wahaniem skinęła elegancko główką z tym swoim rozbrajającym uśmieszkiem, który pojawia się w prawym kąciku ust i rozbiega po całej twarzy kwitnącym promieniem.
- Wróciłaś na dobre?
Potrząsnęła głową tak mocno, że włosy rozpierzchły się jej bez ładu opadając na twarz i ukrywając pod tą ciemną pajęczyną policzki, na których pojawiła się wilgotna strużka łez. Rozgarnąłem powoli jej włosy i wytarłem tych kilka kropel. Przytuliła się do mojej dłoni i zamknęła oczy. Teraz już mogłem ją pocałować.
Chłopcy biegali po murawie, na której Simon prowadził rozgrzewkę, podczas gdy my z Noa staliśmy przy linii bocznej obserwując ćwiczących zawodników.
- Myślisz, że dobrze robisz? - Noa zapytał z westchnieniem.
- A myślisz, że wiem? - odparłem.
Wiadomości o powrocie Nadii nie potrafiłem ukryć przed najbliższymi i choć w głębi ducha zastanawiałem się co tak naprawdę skłoniło ją do powrotu, postanowiłem na razie z nią o tym nie rozmawiać. Nie mogła to być prosta rozmowa, skoro zdecydowała się pojawić po przeszło czterech miesiącach milczenia. Sam fakt jej powrotu napełnił mnie jednak tak radosnym podnieceniem, że moje dobre samopoczucie udzieliło się wszystkim. Chodziłem uśmiechnięty jak baran, dowcipkowałem z kolegami, śmiałem się na treningach z kiksów i upadków i po raz pierwszy od niepamiętnych czasów nie ślęczałem w pracy do późnej nocy, ale wybiegałem z klubu popołudniu i biegłem z ochotą do domu. Zniknęło moje wstrzemięźliwe podejście i ostrożne spojrzenie. Nawet do najbliższego meczu podchodziłem z optymizmem, choć miał to być najpoważniejszy sprawdzian mojej drużyny.
Drugoligowe portugalskie Beira Mar postawiło nam wysokie wymagania. Ludzie niesłusznie porównują portugalską piłkę do hiszpańskiej, nie ma w niej bowiem ani technicznej precyzji, ani polotu z jakim potrafią grać zawodnicy w Hiszpanii. Portugalczykom bliżej pod tym względem pewnie do piłki niemieckiej, gdzie przygotowanie fizyczne idzie w parze z szybkim i prostym rozgrywaniem piłki. I te właśnie walory zaprezentowali na boisku nasi rywale. Dodając do tego indywidualne umiejętności oraz żywiołową i pełną pasji osobowość kilku zawodników, sprawili, że na początku meczu trudno było mojej drużynie przeciwstawić się portugalskiej nawałnicy. Jednostajnym, ustawicznym atakom oboma skrzydłami potrafiliśmy przeciwstawić się jedynie siłą i mało wyrafinowaną destrukcyjną grą, przerywając większość akcji faulami, albo wybijając piłkę na oślep. Noa patrzył co rusz na mnie nerwowo przebierając nogami i czekając na jakąś reakcję, ale ja za wszelką cenę postanowiłem pozwolić zawodnikom na samodzielne opanowanie sytuacji, obserwując przy okazji, jak sobie radzą w takich okolicznościach. Od czego są bowiem mecze towarzyskie, jeżeli nie od bezkarnego poddawania zawodników kolejnym testom? Czekał nas sezon pełen trudu i wyrzeczeń, walki o utrzymanie w gronie drugoligowych drużyn, a więc i częstej gry w defensywie, odpierania ataków rywali i zmagania się z dużo silniejszym przeciwnikiem. To była pierwsza namiastka tego czego mogliśmy się spodziewać przez najbliższe dziesięć miesięcy. Nie zamierzałem interweniować. Zawodnicy jednak szybko otrząsnęli się z tego pierwszego zaskoczenia i z czasem ciężar gry przeniósł się na środek boiska. O pierwszej połowie trudno byłoby powiedzieć coś dobrego, gdyby nie świetnie wykonywane przez nas stałe fragmenty gry. Z reguły po to dośrodkowaniach z rzutów rożnych dochodziło do groźnych sytuacji pod bramką rywali, a kiedy dwa z nich zakończyły się bramkami, początkowe napięcie minęło. Z czasem zdobyliśmy niewielką przewagę na boisku i przeciwnik tylko z rzadka przedostawał się pod nasze pole karne. Druga połowa meczu nie różniła się bardzo od pierwszej. Byliśmy częściej przy piłce próbując bezskutecznie atakować bramkę przeciwnika, a Portugalczycy od czasu do czasu groźnie kontratakowali. Jedna z takich kontr zakończyła się zdobyciem przez nich kontaktowego gola, ale ani obraz gry, ani jej wynik nie uległy już do końca spotkania zmianie.
Okres sprawdzianów mieliśmy tym samym za sobą, teraz pozostawało tylko czekać na start rozgrywek ligowych.
Nie pomogły ani rzeczowe argumenty, ani zaklęcia, ani błagania, ani nawet próba jakiegoś kompromisu. Stary, w towarzystwie Bertranda i Davida, słuchał mnie bardzo uważnie, ale jego wyraz twarzy zdradzał, że decyzja została już podjęta. Nie chciałem znowu doszukiwać się w tym ręki Bertranda, ale jego udział był aż nadto oczywisty. Rzekomo cała sprawa wyglądała tak, że wczoraj wieczorem otrzymaliśmy z Dunkierki faksem zaproszenie do rozegrania meczu towarzyskiego, w zamian za co sponsor tamtejszej drużyny proponował nam dwadzieścia pięć tysięcy euro wynagrodzenia i zwrot kosztów podróży. Nie miałbym nic przeciwko jeszcze jednemu sprawdzianowi, bo do rozpoczęcia rozgrywek zostało dziesięć dni, gdyby nie dwa fakty: mecz mielibyśmy rozegrać pojutrze, a do Dunkierki mieliśmy prawie sześć godzin drogi autokarem. Burzyło to nie tylko cały rytm treningów i to tuż przed startem ligi, ale narażało również zawodników na niepotrzebne zmęczenie. Oferta z Dunkierki miała prawo zdarzyć się przypadkiem, ale już w tym, że ją w ogóle zaczęliśmy rozważać, przypadku być nie mogło. Od kwadransa wychodziłem więc dosłownie z siebie, rzucając słowa z szybkością karabinu maszynowego i zarzucając moich pryncypałów całym potencjałem najlepszych argumentów, na jakie mnie było stać. Nic nie pomagało.
Kiedy zrezygnowany opadłem na fotel zrozumiałem, że odwieść ich od tego diabelskiego pomysłu mogę tylko w jeden znany mi sposób.
- Nigdzie nie jadę – powiedziałem.
- Jedziesz – odparł stanowczo Bruno, a jego twarz przybrała kolor królewskiej purpury. - Jedziesz do jasnej cholery!
Widziałem już Starego w takim stanie, choć był to widok rzadki i zarezerwowany z reguły na te okazje, kiedy nasz Wódz Naczelny wolał ryzykować wylewem, niż ustąpieniem ze swojego stanowiska. Powtórzyłem sobie w głowie numer na pogotowie i powiedziałem:
- Nie.
Stary wstał i opierając zaciśnięte w pięści dłonie na blacie swojego grafitowego biurka, wyrzucił ze wściekłością:
- Pojedziesz do tej zakichanej Dunkierki, zagrasz ten cholerny mecz i wrócisz! A jeżeli Ci się wydaje, że będziesz nam po miesiącu menedżerowania mówił jak mamy kierować tą drużyną, to się mylisz! Na razie nie zdobyłeś jeszcze ani jednego zasranego punktu, a już wydałeś prawie pół miliona euro. I to na kogo? Na wschodzące gwiazdy francuskiego futbolu? Nie! Na razie tylko przybywa Ci etatów w biurze, ale oczywiście nie przeszkadza Ci to mieć dobrego samopoczucia i wyrzucić 25 tysięcy tylko dlatego, że masz awersję do autokarów?!
Nabrał powietrza, a ja nie potrafiłem za nic sobie przypomnieć, jak się używa tego defibrylatora, którego Richard trzymał w swoim gabinecie.
- To my, tu – uderzył palcem w stół - codziennie zarabiamy pieniądze na to, żebyś ty mógł sobie pobiegać po boisku ze swoimi chłopcami. I robimy tak od dwudziestu lat, więc mi nie mów, że ci przeszkadzam w pracy.
Znam co najmniej dwa rodzaje rozmów, podczas których stoisz na z góry przegranej pozycji. Pierwsza, kiedy twoja kobieta chce przełączyć transmisję meczu na pięćsetny odcinek swojego ulubionego serialu. I druga, kiedy twój szef mówi Ci o pieniądzach. W obu przypadkach najlepszym rozwiązaniem jest jak najszybciej opuścić wspólnie zajmowane pomieszczenie. Wstałem.
Stary spojrzał na mnie czujnie, a w jego wzroku było wciąż zbyt wiele odważnej stanowczości, bym miał ochotę na jakikolwiek ciąg dalszy tej dyskusji.
- Idę się spakować – powiedziałem tylko i spojrzawszy porozumiewawczo na Bertranda skierowałem się ku drzwiom.
- I jeszcze jedno – Bruno zatrzymał mnie w pół drogi.
Odwróciłem się z nadzieją, że oszczędzi mi na koniec swoich banalnych powiedzonek, które miałby złagodzić nieco wymowę ostatnich słów. Stary jednak sięgnął po jakiś papier na biurku i unosząc go przebiegł wzrokiem po tekście, po czym wyciągnął dokument w moją stronę mówiąc beznamiętnie:
- Podpisany kontrakt. Agent Fernandesa przysłał go dziś rano.
Definicja ambiwalencji, którą można znaleźć w każdym niemal słowniku, doskonale opisuje stan, w jakim się znalazłem, ale nie oddaje nawet części uczuć, które targały mną w tamtej chwili. To uczucie tępej wściekłości, której jednocześnie towarzyszy uśmiech na twarzy. W takim, mniej więcej, stanie byłem, kiedy informowałem drużynę o wyjeździe do Dunkierki oraz o tym, że dołączy do nich nowy kolega.
O podróży do Dunkierki najchętniej bym zapomniał. Cóż, pojechaliśmy, zwyciężyliśmy i wróciliśmy. Dałem pograć niemal wszystkim zawodnikom, a Ci odwdzięczyli się przyzwoitą grą i trzema bramkami. Kibice gospodarzy także nie mogli narzekać – przeprowadzili kilka udanych akcji, a strzelona bramka wyżej notowanym rywalom, osłodziła im nieco tę porażkę. Najbardziej dłużyła się nam podróż. Zarządzałem kilkukrotne postoje dla rozprostowania kości, a cały pozostały czas w autokarze spędziłem z Noa nad rozpracowywaniem naszych pierwszych ligowych rywali.
W klubie nieco przycichło od ostatnich wydarzeń, a dobre wyniki meczów towarzyskich i całkiem udane transfery zepchnął na dalszy plan poniedziałkowy L'Equipe poświęcony przedsezonowym przewidywaniom fachowców i dziennikarzy.
Faworytów rozgrywek Ligue 2 upatrywano oczywiście w drużynach Lens, Metz i Strasbourg , które w zeszłym roku opuściły pierwszoligowe szeregi, przy czym za absolutnego faworyta uznano Lens, gdyż nawet ich spadek w zeszłym roku z Ligue 1 oceniono jako niespodziankę i wypadek przy pracy. Przewidywano, że do tego grona, walczącego o trzy miejsca premiowane awansem, dołączą drużyny Sedan, Troyes oraz Montpellier, naszego pierwszego rywala. W gronie czarnych koni rozgrywek widziano zespoły Bastii, Guingamp czy Clermont.
Pomimo optymistycznych wieści płynących z naszego klubu, nie dawano nam większych szans. Przyjście Marleta i Pierre-Fanfana określono mianem „kolekcjonowania antyków”, a roszady w sztabie trenerskim przyjęto jako dowód „potęgującego się zamieszania” i „ratowania przed niechybną zgubą” młodego menedżera. Moja osoba została w sumie potraktowana najłagodniej. Pisano, rzecz jasna, o braku doświadczenia i znakach zapytania, ale i zauważono predyspozycje oraz nie odmówiono mi talentu. Większych szans jednak nam nie dawali, przewidując uporczywą walkę o utrzymanie i co najwyżej miejsce tuż nad strefą spadkową na koniec sezonu. Dlatego też w klubie przycichły optymistyczne nastroje rozbudzone wynikami sparingów, a z forów internetowych znikały buńczuczne wypowiedzi kibiców, rozbudzone choćby przyjściem Fabrice'a Fernandesa. Na korytarze klubowe wpełzł nastrój nerwowego oczekiwania na początek sezonu.
Tym chętniej, w tej gęstniejącej atmosferze, wsiedliśmy w czwartek rano w autobus i ruszyliśmy ku naszemu przeznaczeniu, w kierunku południowego wybrzeża - do Montpellier. Tego samego dnia, popołudniu przeprowadziliśmy lekki trening na głównej płycie stadionu, a wieczorem, po wspólnej kolacji, w skupieniu udaliśmy się na spoczynek.
Nie spałem dobrze, o ile w ogóle snem można nazwać kilkudziestominutowe drzemki przerywane spacerami po pokoju. Nerwowy nastrój udzielił mi się jednak dopiero następnego dnia. Schodziliśmy właśnie z chłopcami z krótkiego, przedmeczowego rozbiegania, kiedy zadzwoniła Patrycja.
- Szefie. Dzwonię tylko ci powiedzieć, że Bruno właśnie wyjechał do Montpellier.
Nie było w tym nic dziwnego, Stary zawsze oglądał mecze drużyny, kiedy tylko czas mu na to pozwalał. Dziwne było to, co usłyszałem po chwili.
- Zabrał ze sobą Bertranda i Borgesa – dorzuciła.
Wiceprezes do spraw finansowych do spółki z poprzednim menedżerem drużyny. To już mogło oznaczać kłopoty. Nie! To oznaczało kłopoty. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek widział Bertranda na trybunach podczas meczu wyjazdowego. A Borges? Któż mu broni oglądać mecz? Tyle, że w gronie jego poprzednich pracodawców wyglądało to co najmniej na oficjalną wizytację. Czy oznaczało także brak zaufania? A może jeszcze co innego? Nie miałem siły ciągnąć tych rozważań w nieskończoność. W tej chwili musiałem zadbać tylko o jedno. Dopadłem czym prędzej Noa.
- Słuchaj. Będzie dzisiaj na meczu Stary z Bertrandem i Borgesem.
Zmarszczył się.
- Masz urodziny? - zapytał ze zwykłym dla siebie poczuciem humoru.
- Tak – odparłem – takie, o których nic nie wiem.
- To co to za delegacja?
- Nie mam pojęcia. I w sumie nawet nie chcę wiedzieć. Musimy jednak zadbać o to, żeby Bertrand pod żadnym pozorem nie zbliżył się do naszej szatni przed meczem, ani w jego trakcie, rozumiesz?
Pokiwał ze zrozumieniem głową.
- Coś wymyślę, bądź spokojny.
Nie byłem spokojny. Daleko mi było do jakiegokolwiek spokoju, a zdawało mi się na dodatek, że wszystko dookoła sprzysięgło się, aby mój niepokój jeszcze wzmagać.
Tuż przed meczem ilość obowiązków była tak duża, że udało mi się oderwać od gorączkowego rozmyślania o Bertrandzie i ciągłego wypatrywania go w okolicy, a odprawa przedmeczowa zupełnie wyrwała mnie już z tego zmartwienia. Podczas rozgrzewki, po raz pierwszy udzieliła mi się atmosfera meczu. Widząc kibiców zbierających się na trybunach, fotoreporterów krążących wokół, dziennikarzy i działaczy, a przede wszystkim naszą drużynę ćwiczącą pod okiem Simona, wszedłem na dobre w skórę trenera i pochłonęło mnie zupełnie to, co mam powiedzieć chłopcom w szatni. Najprostsze rozwiązania są najlepsze, tak mi podpowiadało serce, ale myśli krążyły wokół jakichś magicznych zaklęć, motywacyjnych okrzyków i zachęt. Kiedy jednak na kilka minut przed pierwszym gwizdkiem, chłopcy w swoich nowych strojach zgromadzili się przede mną w szatni, zapomniałem niemal wszystko, co chciałem i co zamierzałem im powiedzieć. Przebiegłem tylko wzrokiem po ich twarzach, a przez moją głowę przebiegło jednocześnie tysiąc obrazów ze wspólnych rozmów, treningów, spotkań. Stojąc przed nimi, zdałem sobie sprawę, że to nie jest moment żadnych dramatycznych gestów, ani wielkich słów. Że dzisiaj nic się nie kończy, ale się zaczyna.
- Jean – zwróciłem się do Ateby, naszego lewego obrońcy – gdzie grałeś poprzednio?
Spojrzał na mnie zdziwiony, ale już po chwili dotarł do niego chyba sens pytania.
- Paris Saint Germain.
Kiwnąłem głową z uznaniem.
- Kevin, a ty?
Constant uśmiechnął się tylko.
- W Toulouse.
- Henri? - kontynuowałem.
- Le Havre – przytaknął.
- Jose?
- W Rangersach.
Spojrzałem na nich wszystkich raz jeszcze. Ich twarze pojaśniały, a każdy biegł teraz pewnie myślami do swoich najlepszych chwil spędzonych na boisku. Podniosłem lekko głowę, żeby choć przez chwilę mieli wrażenie, że patrzę na nich z góry.
- Czy ktoś z Was zapomniał jak się gra w piłkę?
- Ja nie – odezwał się nagle Thiago, nasz brazylijski dowcipniś – ale mógłbyś nam jeszcze raz powiedzieć, jak to jest z tym spalonym?
Gromki wybuch śmiechu musiał być słyszany nawet na korytarzu, a kiedy przebrzmiał, powiedziałem:
- Każdy z was wie, co do niego należy. Zróbcie to.
Uśmiechali się do siebie. Czy może być bardziej krzepiący widok, niż zadowolenie na twarzy Twoich podopiecznych, kiedy im się przypomina o obowiązkach?
- Po prostu to zróbcie. Wychodzimy!
Największa polska społeczność Ponad 70 tysięcy zarejestrowanych użytkowników nie może się mylić! |
Polska Liga Update Plik dodający do Football Managera opcję gry w niższych ligach polskich! |
FM Revolution Cut-Out Megapack Największy, w pełni dostępny zestaw zdjęć piłkarzy do Football Managera. |
Aktualizacje i dodatki Uaktualnienia, nowe grywalne kraje i inne nowości ze światowej sceny. |
Talenty do Football Managera Znajdziesz u nas setki nazwisk wonderkidów. Sprawdź je wszystkie! |
Polska baza danych - dyskusja Masz uwagi do jakości wykonania Ekstraklasy lub 1. ligi? Napisz tutaj! |
379 online, w tym 0 zalogowanych, 379 gości, 0 ukrytych
Urodziny obchodzą dziś:
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ