Rozdział IV
Nie widziałem żadnej bramki
- Kurwaaa... szybciej! Ruchy, ruchy...!
Courbis ciskał się po swojej strefie przy ławce rezerwowych, jak tłuste kurczę przed niedzielnym skubaniem. Biegał nerwowo od ławki do linii bocznej, wymachiwał rękami, gestykulował i niemiłosiernie wydzierał się w kierunku swoich zawodników. Wcale mu się nie dziwiłem. Od prawie czterdziestu minut jego zespół bezskutecznie próbował sforsować naszą obronę i umieścić piłkę za plecami Fernandeza. Ilość dośrodkowań w nasze pole karne była imponująca, ale niemal zrównywała się z liczbą naszych celnych wybić. Cordonnier z Pierre-Fanfanem, nasi środkowi obrońcy, byli dzisiaj bezbłędni. Cieszyło mnie to tym bardziej, że mecz zaczął się dla nas naprawdę fatalnie. Już w ósmej minucie, po starciu z Bocalym, defensywnym pomocnikiem gospodarzy, Thiago Xavier opuścił boisko na noszach z koszmarnie spuchniętą nogą. Nie minęła trzydziesta minuta, a nosze znów się przydały. Tenże sam Bocaly odprawił do szatni Steve'a Marleta. Nasz zespół, pozbawiony spokoju w drugiej linii oraz doświadczenia w ataku, stracił całą werwę z pierwszych minut gry, jakkolwiek i jej nie było zbyt wiele. W przeciwieństwie do Courbisa stałem jednak spokojnie, tuż przy linii bocznej, i z zaciśniętymi zębami czekałem na chwilę, kiedy sędzia główny zbliży się do mnie na odległość ręki. Chciałem tylko sprawdzić, czy zabrał dziś ze sobą w ogóle jakieś kartki. Mój spokój był jednak pozorny. Patrzyłem bezradnie na poczynania moich chłopców, starałem się cierpliwie znosić ciągłe komentarze Noa, który stale podchodził do mnie z jakimiś bezcennymi radami, ale przede wszystkim starałem się opanować pulsującą w moich skroniach gorączkę myśli. Setki wyuczonych schematów taktycznych, dziesiątki kartek z zebranymi informacjami o rywalu i niezliczone drobne urywki zapamiętanych zdań – wszystko to tańczyło teraz w mojej głowie obijając się boleśnie o twarde sklepienie czaszki. Courbis pewnie miał tak samo, ale u niego wylewało się wszystko z gardła i leciało w stronę boiska, a u mnie... U mnie nie mogło się przecisnąć przez szczelny ścisk zębów.
Bramki były kwestią czasu, a najlepszy wyraz naszych szans w tym meczu stanowiła grupa kibiców Chateauroux, którzy przybyli tak licznie, że śmiało mogli się zabrać z nami w drogę powrotną klubowym autokarem. Jedyne w co nie mogłem uwierzyć, to fakt, że czas jest dla mnie dziś tak łaskawy. Wszyscy z ulgą przyjęli gwizdek kończący pierwszą połowę. Wszyscy prócz mnie. Kiedy dotarłem do szatni, zziajani zawodnicy łapali wciąż łapczywie powietrze. W ruch poszły bidony i ręczniki.
Zaletą pracy trenera jest to, że może największym nawet boiskowym zabijakom bezkarnie nawrzucać inwektyw i obelg, aż po same uszy i granice cierpliwości, trzeba tylko dobrze wybrać czas i miejsce. Zmordowani piłkarze w przerwie meczu – to najlepszy ze znanych mi momentów na takie przedstawienie. Nikt ci nie przerwie.
Kiedy jednak otworzyłem usta, wydobyło się z nich coś, czego bym się po sobie nie spodziewał. To tak, jakbym planował wykrzyczeć im całą swoją złość i frustrację, ale jednocześnie mój mózg miał zupełnie inne plany.
- Mickael i Jean dwa kroki do przodu – poinstruowałem swoich bocznych obrońców. - Gracie za daleko od skrzydłowych. Antoine dużo agresywniej. Musisz ich odepchnąć od przedpola. Kevin cofaj się na miłość boską po piłkę, tkwisz na tym środku kompletnie bez sensu. I pamiętacie co mówiłem o przechwytach? Od razu piłka do Kevina, a Henri z Fabricem zasuwają do przodu. Nie patrzcie gdzie jest piłka, tylko wypierdalać z naszej połowy. Musicie odciągnąć ich skrzydła i zrobić miejsce w środku. I nie bawić się w misterne rozgrywanie...
Potok moich słów nie miał końca. Stałem na środku szatni i zachowywałem się jak Courbis na ławce. Gestykulowałem, machałem rękami, odwracałem się co chwilę do innego zawodnika, tłumacząc jakieś kolejne niuanse. Słuchali wpatrzeni. Nastrój pełnej koncentracji udzielił się nam wszystkim do tego stopnia, że Noa wychodząc z szatni zaczął podskakiwać w korytarzu niczym na rozgrzewce, jakby za chwilę miał sam wybiec na boisko.
O dziwo, podziałało od razu. Od pierwszych minut drugiej połowy zaczęliśmy grać w piłkę, a nie tylko patrzeć na rywali. Kilka razy Bedimo przedzierał się bez powodzenia lewym skrzydłem, dwukrotnie Constant zgubił piłkę, a raz Fernandes zakiwał się na śmierć gdzieś pod ich polem karnym, ale przynajmniej zawiązywaliśmy powoli jakieś akcje w ofensywie. Starczyło tego na dwadzieścia minut. Potem powietrze zaczęło z nas uchodzić, a Montpellier stopniowo odzyskało przewagę. I na dwadzieścia kilka minut przed końcem obraz meczu powoli wracał do tego z pierwszej połowy. W takich sytuacjach trener niewiele już może zrobić. Wydzierać się nie zamierzałem, a pozostała mi już tylko jedna zmiana. Nie miałem jednak specjalnie wyboru. To był być może kluczowy moment meczu, w którym zmienia się układ sił na boisku i ostatnia szansa na jakąkolwiek moja interwencję. Zawołałem rozgrzewającego się Kone i zarządziłem zmianę na lewej obronie. Ateba był ledwo żywy i niemiłosiernie poobijany kiedy schodził z boiska, ale w sumie z zadania wywiązał się doskonale. Powstrzymał wszystkie akcje szybkiego i dobrze dryblującego Lacomba. Kone miał kontynuować tę pracę. Tymczasem jednak, zaraz po wejściu na boisko, zyskał kilka chwil na aklimatyzację, bo w zupełnie niegroźnej sytuacji, osamotnieni w ataku prawą flanką Fernandes i Cerielo, sprytnie wywalczyli rzut rożny.
Niektórzy menedżerowie mówią, że nie pamiętają swojej pierwszej bramki strzelonej z trenerskiej ławki. Nie wierzcie. Ja znam każdy ułamek sekundy z 70. minuty meczu wyjazdowego z Montpellier. Constant uderzył piłkę lekko w kierunku bliższego słupka. W polu bramkowym był tylko Pierre-Fanfan. Reszta czaiła się na dwunastym metrze zamierzając zgubić rywali tuż przed wrzutką. Co ciekawe, Jose w momencie dośrodkowania odwrócił jeszcze głowę w stronę kolegów, jakby chciał sprawdzić ich ustawienie albo coś im powiedzieć. Dlatego też w pierwszej fazie dośrodkowania pilnujący go Costa wyprzedził go dosłownie o metr, ruszając w kierunku lecącej już piłki. Ale Jose kątem oka widział wszystko. Dwoma potężnymi krokami ruszył za Costą, a kiedy piłka dosłownie spadała już na jego głowę, wyskoczył mu zza pleców i uprzedził o mgnienie oka. Nikt nie miał prawa drgnąć. Potężnie uderzona piłka wylądowała w siatce tuż przy bezradnym bramkarzu Montpellier. Poczułem wyraźny podmuch powietrza na plecach, kiedy cała nasza ławka rezerwowych wyskoczyła jak z procy. Wiedziałem już, że będę uwielbiał to uczucie – stoisz przy linii bocznej boiska z uniesionymi rękami, a zza twoich pleców wyskakuje z łopotem banda facetów w dresach drąc się wniebogłosy.
Rzucili się na nas jak wściekłe psy. Podrażniona ambicja zespołu typowanego do ścisłej czołówki ligi, dała w końcu o sobie znać. Dwie natychmiastowe zmiany w składzie i frontalny atak. Nie mogli uwierzyć, że dominując przez cały niemal mecz mogą odejść z niczym. Ja tymczasem jakbym dostał obuchem w łeb. Momentalnie się ożywiłem. Zacząłem nawet pokrzykiwać coś w stronę zawodników. Zamknięci na własnej połowie powróciliśmy do schematu gry z pierwszej połowy – totalna destrukcja, czyli zupełnie bez sensu. Wybijanie piłki jak najdalej od własnej bramki, przerywanie akcji faulami i bezładna bieganina. Trzeba było natychmiast coś z tym zrobić, pomimo że akcje Montpellier do złudzenia przypominały te z pierwszej połowy – kilka krótkich podań i niecelna wrzutka w pole karne. Właśnie przejęliśmy piłkę i szybkim kontratakiem Bedimo pognał lewą stroną, kiedy odwróciłem się do Noa, który zaczął coś szybko rysować na kartce, kiedy nagle przerwał nam okrzyk kilku tysięcy gardeł.
- Goooooooool!
Nie widziałem nawet jak to się stało. Zobaczyłem tylko jak gracze Montpellier rzucili się w kierunku wprowadzonego przed kilkoma minutami na boisko Montano, a Vincent wyjmował piłkę z naszej bramki. Nie mogłem w to uwierzyć. Na szczęście mój brak wiary podzielali także piłkarze gospodarzy, którzy do końca meczu nie potrafili już poważnie zagrozić naszej bramce. Wywoziliśmy z Montpellier jeden punkt. Mój pierwszy menedżerski punkt.
W szatni zapanował taki entuzjazm, że kiedy wszedłem otrzymałem z miejsca serię silnych klepnięć po plecach, którym towarzyszyły bezczelnie optymistyczne pohukiwania. Najwyraźniej jednak wyraz mojej twarzy odbiegał od tego czego się spodziewano, bo kiedy uniosłem w górę ręce, żeby uspokoić nieco chłopaków, w jednej cisza zapanowała. Nabrałem powietrza.
- Mieliśmy dziś więcej szczęścia niż rozumu.
Entuzjazm nie bez trudu ustępował miejsca zdziwieniu.
- A jako że szczęścia nie da się wytrenować, to jutro spotykamy się o dziesiątej w klubie. Zaczniemy od analizy dzisiejszego koszmaru.
Zdziwienie przeszło w zaskoczenie.
- Za godzinę widzimy się w autokarze – powiedziałem, zbierając się do wyjścia.
Miałem już rękę na klamce, kiedy dopadło mnie rzucone z końca sali:
- Trenerze. O co chodzi? Przecież zremisowaliśmy. I to z Montpellier!
Odwróciłem się. Lamine Kone stał na środku z koszulką w ręku i wyrazem twarzy dziecka, któremu odmówiono właśnie deseru. Nie zdziwiło mnie to specjalnie. Ten młody obrońca, wychowanek La Berri, nie potrafił jeszcze trzymać emocji na wodzy.
Zrobiłem dwa kroki w jego stronę z zamiarem pobłażliwego wytarmoszenia go za uszy, ale zobaczyłem w jego oczach coś, co mnie przeraziło – satysfakcję. Satysfakcję po zremisowanym meczu. Zadowolenie po marnym występie. Śmierć ambicji.
- Starsi koledzy milczą, więc czemu się w ogóle odzywasz? – starałem się każde słowo mówić spokojnie.
Zbiło go to wyraźnie z tropu, a jako że retoryka pytania była słabo zaakcentowana, dokończyłem szybko:
- Pamiętaj synu, że nosisz koszulkę Chateauroux. Nie masz dziś powodu do radości.
I wyszedłem.
Zdjęcie Szarmacha wisiało na korytarzu tuż przy wejściu do sali konferencyjnej. Często zdarzało mi się tam przystawać na chwilę i wpatrując się w surowe oblicze byłego trenera Chateauroux spędzać kilka minut na rozmyślaniach. Portret naszego sławnego rodaka działał na mnie dziwnie kojąco. Świadomość, że nie byłem pierwszym Polakiem na klubowych korytarzach dodawał mi otuchy i był choć niewielkim świadectwem pewnej ciągłości. Wiele nadziei i jeszcze więcej rozczarowań wędrowało już tym korytarzem przede mną i jeszcze wiele powędruje, gdy po mnie pozostanie już tylko portret na ścianie.
Tymczasem szukałem w myślach pokrzepienia i akceptacji dla swych własnych decyzji. Po słabym występie w Montpellier zaaplikowałem drużynie intensywne zajęcia z taktyki, a Noa nakazałem przeprowadzać więcej zajęć z piłką. Efekty były jednak znikome. Zbyt wiele błędów w ustawieniu, drobne nieporozumienia, brak zgrania – wszystko to nie napawało optymizmem przed kolejnym meczem. Co prawda mieliśmy tym razem gościć u siebie drużynę Amiens, z pewnością słabszą od Montpellier, ale o ile w pierwszym naszym meczu nawet porażka nie zdziwiłaby nikogo, o tyle mecz na własnym boisku z Amiens należało po prostu wygrać. Jeżeli mieliśmy w tym roku udanie walczyć o utrzymanie w lidze należało pokonać bezpośrednich rywali. Póki co miałem więcej obaw, niż pewności siebie. Na domiar złego kontuzja wyeliminowała Xaviera z zajęć na co najmniej dwa tygodnie, a o urazie Marleta najchętniej w ogóle bym zapomniał: złamana kość śródstopia oznaczała jedno – cztery miesiące rekonwalescencji.
- Wciąż cię tu widzę Piotrze – głos za moimi plecami wyrwał mnie z zamyślenia.
Nie zauważyłem kiedy Bruno podszedł.
- Czemu właśnie jemu poświęcasz tyle czasu? - zapytał, zerkając na portret Szarmacha. Muszę Ci powiedzieć, że dużo lepiej wspominamy w klubie Marxa albo Nierobę, a nawet Piechniczka.
Nie odpowiedziałem. Portrety Marxa i Nieroby widziałem. Historię Piechniczka znałem. Nie o dokonania jednak chodziło. W portrecie Szarmacha było coś, co przyciągnęło moją uwagę, a jednocześnie szalenie mi się podobało – surowa męska twarz, wysokie czoło, potężne wąsiska, a przy tym wszystkim coś, co sprawiało wrażenie siły i zdecydowania, patrzyły na mnie pogodne i wesołe oczy. Zdumiewające.
- Co robisz w klubie o tak barbarzyńskiej godzinie? - zmieniłem temat.
- Ciebie mógłbym zapytać o to samo – odparował.
- Zawsze pojawiam się o świcie w dniu meczu – powiedziałem zgodnie z prawdą. - Wolę osobiście sprawdzić, czy wszystko przygotowane jak należy, ale ty...? - spojrzałem na zegarek. - O szóstej dwadzieścia?
Uśmiechnął się.
- Od kiedy zostałeś menedżerem muszę pracować o dwie godziny dłużej.
- Mam nadzieję, że nie nad taktyką.
- Wówczas musiałbym siedzieć trzy godziny.
- A ja przychodzić o piątej.
- Obawiam się, że wtedy nie mógłbyś w ogóle wychodzić z klubu.
Roześmiałem się. Stary zawsze miał dobry humor z samego rana.
- I bez tego mam wrażenie jakbym tu zamieszkał – spojrzałem jeszcze raz w kierunku portretu.
Zauważył to spojrzenie.
- Brakuje Ci podróży, co? Jeszcze nie tak dawno byłeś tutaj gościem, w ciągłym ruchu, w biegu...
- Wręcz przeciwnie – ruszyliśmy wolno korytarzem. - To jedna z niewielu rzeczy, która mnie teraz cieszy: własna kanapa i poranne zakupy zamiast zgiełku hotelowej restauracji.
Położył mi rękę na ramieniu.
- Słyszałem, że Nadia wróciła?
Kiwnąłem głowa.
- Cieszę się. Naprawdę się cieszę – rzekł.
Moje ciche westchnięcie musiało być jednak słyszalne, bo zaraz dodał:
- W naszym fachu życie rodzinne nie istnieje, a przynajmniej nie takie jak byśmy sobie tego życzyli. Tym bardziej jest ważna każda, choćby najmniejsza jego namiastka. Zresztą, może właśnie dzięki temu potrafimy bardziej docenić takie drobiazgi, jak spacer z psem.
Stanęliśmy na rozwidleniu korytarzy.
- Cieszę się. Naprawdę.
Machnąłem ręką i ruszyłem w stronę swojego pokoju. Nie uszedłem nawet trzech kroków, kiedy doleciał mnie jeszcze jego głos:
- Trzy zero Piotrze! Zamawiam dziś trzy zero.
O takich meczach mówi się potem, że się odbyły. Po obu drużynach było widać, że to dopiero początek sezonu. Dużo walki w środku boiska, sporo niecelnych podań i gorączkowej bieganiny. Zaraz na początku meczu, w ósmej minucie, mogliśmy prowadzić po przypadkowym strzale Mulengi, który zastąpił w ataku kontuzjowanego Marleta, ale piłka strzelona z dużego kąta uderzyła tylko w słupek. Potem jeszcze kilka dośrodkowań, główka Sako wprost w bramkarza gości i jeden niecelny strzał rywali. Trochę mało jak na czterdzieści pięć minut gry, ale wystarczająco, żebym musiał w szatni znów po kolei instruować zawodników o ich roli na boisku. O dziwo okazało się, że to co podziałało tak doskonale w poprzednim meczu, odniosło również skutek i teraz. Może będę mistrzem motywacji w przerwie?
Zaraz na początku drugiej połowy meczu Sako popędził z piłką prawym skrzydłem, dośrodkował w pole karne, Scarpelli wspaniale uwolnił się od obrońcy, wyskoczył do góry i co prawda minął się z piłką, ale ta spadła wprost na głowę zaskoczonego obrońcy gości i odbiła się tak szczęśliwie, że wylądowała w bramce obok zaskoczonego bramkarza.
Do końca meczu najwięcej ciekawego działo się na naszej ławce rezerwowych, gdzie zdjęty uprzednio z boiska Fernandes wdał się w jakieś pyskówki z naszym fizjoterapeutą opatrującym poturbowanego Mulengę.
Tym razem w szatni nikt się już nie cieszył. Wygrana z Amiens jeden do zera, na domiar wszystkiego po samobójczym golu, przy ledwie czterech naszych celnych strzałach, nie była powodem do zadowolenia. Całe szczęście rywal zagrał jeszcze gorzej od nas, a nam w dalszym ciągu sprzyjało szczęście, ale w świetle czekających nas niebawem meczów - wyjazdu do Reims oraz przede wszystkim spotkania u siebie z potężnym Lens – miałem prawo obawiać się, że szczęście może niebawem nas opuścić.
Niemal całą sobotę i niedzielę spędziłem za biurkiem, biegając pomiędzy gabinetem Bertranda i Bruna, tocząc gorączkowe narady z Danielem oraz prowadząc żmudne negocjacje z agentami. Był to bowiem dzień pod znakiem transferów.
Kontuzje Steve'a Marleta oraz Thiago Xaviera, ale również drobne urazy jakich nabawili się w międzyczasie Mulenga, Ateba i Fernandes, uświadomiły mi, jak nikła jest głębia mojego składu. Codziennie ostatnio budziłem się ze słowem „rotacja” na ustach, obnosiłem je starannie za dnia i wyszczotkowywałem z zębów wieczorem. Nadia śmiała się nawet, że kupi mi jakiś mikser, żebym miał choć drobną namiastkę rotacji.
Do śmiechu mi jednak nie było. Brak dobrych zmienników na obu skrzydłach oraz niespodziewany wakat w ataku spędzały mi sen z powiek. O ile kontrakty dla młodych Vincenzo Rennelli i Yamoudou Camary były tylko zwieńczeniem całego procesu skrupulatnych obserwacji i testów, o tyle wyłuskani przez Daniela skrzydłowi stanowili trudny orzech do zgryzienia.
Negocjacje z Lesly Maloudą, ofensywnym lewoskrzydłowym, zwolnionym przed sezonem z Toulouse, dotyczyły przede wszystkim okresu kontraktu. Dwudziestoczteroletni zawodnik oczekiwał rocznego kontraktu, chcąc najwyraźniej odbudować swoją formę i czmychnąć za rok do lepszego klubu, na co nie mogłem wyrazić zgody. Z drugiej strony Malouda zapewniał nam przyzwoitą alternatywę na lewym skrzydle dla Fernandesa. Poza tym praktycznie nie mieliśmy innych kandydatów na tę pozycję. Biorąc pod uwagę, że mogliśmy tylko ściągać zawodników za darmo, po tym jak cudownie roztrwoniłem cały tegoroczny budżet transferowy wykupując kontrakty trenerom, pole manewru mieliśmy ograniczone. Ostatecznie drobna podwyżka pensji wraz z obietnicą częstszych występów przekonała zawodnika do trzyletniego kontraktu.
Dużo gorzej przedstawiała się sprawa z prawym skrzydłem. Poszukiwania Daniela nie przyniosły żadnych interesujących rezultatów, a wszystkie próby przekonania Bertranda do wysupłania trochę grosza na zakupy wzbudzały tylko u niego uśmiech politowania.
Zawodnicy z wolnymi kontraktami nie wzbudzali mojego entuzjazmu i coraz bliższy byłem myśli, żeby ewentualny brak zmienników na prawym skrzydle rekompensować sobie albo przesunięciem Lao na prawą stronę, albo też wykorzystaniem obunożnego Fernandesa, który przecież był wszechstronnym skrzydłowym. Nieoczekiwanie jednak w sobotni ranek Daniel zaproponował coś, co początkowo zmroziło mi krew w żyłach, ale po chwili zastanowienia wydało się grą wartą świeczki. Karkołomny manewr togijski z nieobliczalnym Polakiem w roli głównej...
Manewr rodem z Togo nazywał się Thomas Dossevi. Dwudziestodziewięcioletni prawy skrzydłowy, był zawodnikiem pierwszoligowej drużyny Nantes. Miał jeszcze ważny przez rok kontrakt z klubem, ale nowy menedżer drużyny, Elie Baup, nie widział dla niego miejsca w podstawowym składzie i zdecydował się wystawić go na sprzedaż. Absolutnie nie było nas stać na zawodnika wycenionego na okrągły milion euro, na dodatek zarabiającego ponad dwukrotnie więcej niż nasza największa gwiazda Fernandes, ale Daniel wymyślił fortel godny kardynała Richelieu, a ja byłem gotów podjąć tę ryzykowną grę, jeżeli w jej wyniku był choć cień szansy na pozyskanie zawodnika tej klasy. Dossevi nie tylko rozwiązałby nam problem rotacji na pozycji prawego skrzydłowego, ale przede wszystkim sprawiłby, że dotychczasowy pewniak w tej roli, Bakary Sako, musiałby wspiąć się na wyżyny swych umiejętności chcąc konkurować o miejsce w składzie.
Właścicielem drużyny FC Nantes był mój rodak, Waldemar Kita. Nieobliczalny Polak. Nie kosztowało mnie wiele trudu umówienie się z nim na łyczek czegoś chłodniejszego, tym bardziej, że od czasu kiedy drużyna Kanarków proponowała mi kierowanie ich skautingiem, byliśmy w dobrej komitywie. Ja zaaranżowałem spotkanie, Daniel przygotował resztę.
Zabytkowe wnętrze hotelu De L'Univers w Tours świeciło pustkami. Nic dziwnego. Dochodziła pierwsza w nocy z niedzieli na poniedziałek. Bez trudu odnalazłem w lobby mojego rozmówcę. Powitał mnie szerokim uśmiechem i zapraszającym gestem wskazał miejsce obok nie podnosząc się jednak z fotela.
Zanim zdążyliśmy wymienić uprzejmości kelner bezszelestnie dostawił mi kieliszek, który już po chwili wypełnił się przejrzystym płynem.
- Vive la France – niespodziewany toast był zapowiedzią dobrego humoru Kity.
Lodowata wódka w środku nocy nad Loarą. Mały skrawek polskiej kuchni. Zakąsek nie podano. Tempo bystre.
- Co prawda Pan mnie zaprosił, ale to ja mam dla Pana propozycję – zaczął.
- Ostatnio jak mi Pan składał propozycję musiałem używać kalkulatora – zażartowałem.
Nie rozbawiło go to, ale widać, że trafiłem celnie, bo po chwili dodał:
- Proszę się nie obawiać. Nic dwa razy się nie zdarza. Proponuję, abyśmy przestali sobie „panować”. Ostatecznie z iloma osobami zdarza się Panu tutaj rozmawiać w ojczystym języku?
Miał rację. Szybki uścisk dłoni poprzedził jeszcze szybszy drugi kieliszek. Wszystko przebiegało dokładnie tak, jak przewidywałem. Polska jowialność nie zna szerokości geograficznej. Teraz należało jakoś elegancko przejść do sprawy. Nalałem po trzecim.
- Nie sprzedam Wam Dosseviego – wypalił tak niespodziewanie, że mnie zatkało.
Udawanie zaskoczenia jest trudniejsze do opanowania niż sądziłem, ale poszło mi chyba nieźle.
- Nie dziw się. Też mam dobry wywiad.
Pociągnął trzeci kieliszek i nalał szybko kolejne.
- Można wiedzieć dlaczego? - zapytałem ochłonąwszy nieco.
Czekał już na to pytanie, więc nie zwlekał zbytnio z odpowiedzią.
- Dlatego, że go nie kupicie. Nie macie pieniędzy.
Narastające zdumienie skłoniło mnie nieco do nalania sobie kolejnego kieliszka. Zyskałem kilka chwil, żeby zebrać myśli, ale nie dał mi czekać.
- Piotrze. Jestem naprawdę zajętym człowiekiem. Jutro rano... - spojrzał na zegarek – a w sumie to nawet dziś rano, mam samolot do Londynu, więc proponuję, abyśmy przeszli do rzeczy i załatwili ją możliwie szybko.
Spojrzał na mnie badawczo, ale nie mógł dostrzec żadnego widocznego znaku, bo najzwyczajniej w świecie zamarłem. Myśli galopowały w rozgrzanej alkoholem łepetynie, ale nie potrafiłem pozbierać się tak szybko. Cała misterna intryga zaplanowana przez Daniela legła w gruzach, co oznaczało dwie rzeczy: w dalszym ciągu mamy przeciek i w dalszym ciągu nie mamy prawego skrzydłowego. Nie wiedziałem czy w tej sytuacji jest sens jeszcze rozmawiać o czymkolwiek.
Kita nie miał jednak powodu tracić zimnej krwi i widząc absolutny brak mojej reakcji pociągnął rzecz dalej.
- Słuchaj. Mam propozycję.
- To już druga dziś – zauważyłem.
- Jest późno – przetarł oczy. - Na trzecią się możesz nie doczekać.
Sięgnął po butelkę i nalewając nam obu po brzegi, powiedział:
- Zrobimy tak. Wypożyczymy wam Thomasa na rok.
Nie wierzyłem własnym uszom. Przez nikogo nie nagabywany, Kita sam zaczął realizować plan, który wymyśliliśmy z Danielem.
- Za rok kończy mu się kontrakt - zauważyłem.
- Słuchaj – przerwał. - Dossevi nie ma żadnego agenta. Sam prowadzi swoje sprawy. Nie będzie przecież teraz siedział przy telefonie i wydzwaniał po całej Europie. Grać u nas nie ma szans i o tym dobrze wie. Jeżeli my mu nie znajdziemy klubu, to czeka go okrągły rok siedzenia na ławce i szukanie klubu w przyszłe lato. A latka lecą. Do młodzieniaszków się już nie zalicza.
Trzydzieste urodziny wypadały mu w marcu w przyszłym roku – przypomniałem sobie w myślach.
- Twoja w tym głowa, żeby go do tego wypożyczenia namówić, ale myślę, że nie będzie narzekać wracając na stare śmieci.
To prawda. Thomas był niemal wychowankiem naszego klubu i nigdy nie ukrywał, że chciałby zakończyć karierę w Chateauroux. Tyle, że do zakończenia jego kariery jeszcze kilka ładnych lat zostało.
- Jest teraz wart dokładny milion, ale biorąc pod uwagę, że za pół roku będzie mógł skorzystać z prawa Bosmana, jego cena będzie gwałtownie spadać. Nie będziemy się zbytnio bronić przed klauzulą wykupu przy tym wypożyczeniu.
- Ile? - zawahałem się.
- To ja się pytam ile? - uśmiechnął się. - Ile będziecie w stanie zebrać do końca roku?
Powinien raczej zapytać ile będę w stanie wyszarpać z łap Bertranda. To się nazywa pytanie. Nie miałem najmniejszego pojęcia, ale przecież musiałem coś powiedzieć. Facet praktycznie bez mojej pomocy rozegrał cała sprawę i brakowało już tylko kilku chwil, abym się cieszył opinią największego szczęściarza w tym sezonie.
- Trzysta tysięcy?
W moim głosie było zbyt wiele znaku zapytania, a stanowczo za mało wykrzyknika, aby to się mogło udać.
- Wezmę sto. Plus czterysta do mojej własnej osobistej kieszeni – odparł.
- Pięćset?
- Widzisz – rozbawiło go to wyraźnie – i kalkulator dziś nie był Ci potrzebny. Nie interesują mnie szczegóły. Załatwcie to z prawnikiem, ale tak, żeby na koniec roku stówa pojawiła się na koncie klubu, a cztery na moim. Jasne?
Zabrał ze stołu klucz do pokoju dając mi w ten sposób znać, że rozmowę powoli kończymy.
- Słuchaj – zatrzymałem go jeszcze. - Pozostaje jeszcze kwestia jego pensji.
Machnął pobłażliwie ręką.
- Wiem przecież, że was nie stać. Będziemy mu płacili do końca kontraktu. I tak całość pokrywa sponsor. A jak się dogadacie w przyszłym roku to już Wasza sprawa.
Wstał. Wyciągnął rękę w moim kierunku, a kiedy odwzajemniłem gest, mrugnął porozumiewawczo okiem i rzekł:
- Miło było. Szkoda, że nie będziemy mieli okazji rywalizować w tej samej lidze.
- Szkoda – to wszystko na co było mnie dziś stać.
Wyszedłem z hotelu i zaczerpnąwszy głęboko powietrza ruszyłem w kierunku samochodu. Wódka zaczęła już mocno pracować i kiedy wsiadłem do auta poczułem, że wraz ze stresem opuszcza mnie także trzeźwość. Schowałem twarz w dłoniach.
- I jak? - w głosie Daniela dało się wyczuć zdenerwowanie.
Spojrzałem na niego czule.
- Jak? Ty się jeszcze pytasz: jak?
Uśmiechnałem się pod nosem.
- Powiem ci jak: jesteś kurwa g e n i a l n y! Rozumiesz? G e n i a l n y !
Wyraźna ulga wymieszała się na jego twarzy ze szczerym zadowoleniem. Ja tymczasem nie mogłem ukryć podekscytowania.
- Było dokładnie tak jak przewidziałeś, rozumiesz? Łyknęli wszystko co im podsunąłeś. Nie musiałem nawet specjalnie udawać. Ja pierdolę. Co za noc! A wiesz co jest najlepsze? Najlepsze jest to, że jemu się ciągle wydaje, że to on nas załatwił.
Daniel uśmiechnął się z przekąsem.
- Mówiłem Ci. Polaczek.
- Spierdalaj Żabojadzie.
Resztki zdenerwowania umknęły bez śladu. Opadłem na fotel z ulgą.
- Jedź już. Jestem kurwa całkiem pijany.
Daniel spojrzał jeszcze na mnie i wkładając kluczyki do stacyjki zapytał:
- A jak sprzęt? Nagrałeś wszystko?
Sięgnąłem do kieszeni marynarki.
- Mam nadzieję – stęknąłem, wyjmując dyktafon. - Mam taką nadzieję.
W międzyczasie zmieniłem całkowicie strategię przygotowań. Od poniedziałku żadnych zajęć z taktyki, a w zamian pełnowymiarowe ćwiczenia z piłkami na dużym boisku przed południem oraz intensywne gierki na małej przestrzeni popołudniami. Noa dawał chłopcom w kość do tego stopnia, że w środę rano Simon pojawił się u mnie ze stertą papierów ostrzegając, że w tym tempie zajeździmy zawodników kondycyjnie przed nadejściem jesieni. Zwolniłem trochę tempo i popołudniowe zajęcia drużyna zaczęła spędzać na odnowie oraz basenie.
Thomas pojawił u nas w środę rano. Perspektywa miejsca w wyjściowej jedenastce i zachowania dotychczasowych zarobków wystarczyła, aby zgodził się na roczne wypożyczenie. Dodatkową zaletą było to, że Dossevi pojawił się u nas bez żadnych braków kondycyjnych, przygotowany do gry motorycznie i mentalnie, a nawet trochę głodny piłki, co pozwoliło mi brać go niemal z marszu pod uwagę przy wyborze składu. Uczyniłem to tym chętniej, że już w czwartek rano mieliśmy wsiadać w autokar do podparyskiego Reims, gdzie w piątkowy wieczór czekał nas mecz na miejscowym Stade Auguste Delaune. Jedynym moim zmartwieniem było zgranie w obliczu tak wielu zmian personalnych w składzie.
Wciąż kontuzjowani Thiago Xavier i Steve Marlet mieli jedynych zmienników w osobach Antoine Graussa oraz Mathieu Scarpellego, którzy nie zaprezentowali się zbyt obiecująco w meczu z Amiens, ale nie miałem wyjścia. Na prawe skrzydło powędrował Dossevi zastępując tam Henriego Bedimo, którego z ulgą cofnąłem do obrony, na jego nominalną pozycję. Do autokaru wsiadł także młodziutki Rennella, którego dobra postawa na treningach budziła zaufanie.
Mecz rozpoczęliśmy fantastycznie. Prowadząc spokojnie grę zdominowaliśmy środek pola i kilkakrotnie już w pierwszych minutach zrobiło się groźnie pod bramką gospodarzy. Efekt przyszedł równie szybko jak i niespodziewanie. W niegroźnej z pozoru sytuacji wywalczyliśmy rzut rożny, a cudowne dośrodkowanie Constanta trafiło wprost na główkę Pierre-Fanfan'a, który nie zwykł marnować takich okazji. Zgubił obrońcę, wyskoczył jak z trampoliny i huknął obok nogi bramkarza. Poza czasem reakcji. Cała ławka zerwała się jak zwykle ku linii bocznej, a Jose utonął w objęciach kolegów. 1:0 w dziesiątej minucie na wyjeździe z Reims! Cudownie!
Pozostała część tej połowy nie odbiegała niestety poziomem od poprzednich spotkań. Dużo niecelnych podań, rwane tempo akcji, żadnego pomysłu na rozegranie ataku. Najgroźniej robiło się podczas stałych fragmentów gry. Poza tym – żenada. Miałem wrażenie, że przez ostatni tydzień nie posunęliśmy się ani o krok do przodu. Kompletny brak zgrania.
Na szczęście, rywale dostosowali się do naszej dyspozycji. Długo po stracie bramki nie mogli się zebrać, a kiedy wreszcie zaczęli niemrawo zdobywać lekką przewagę, sędzia ogłosił przerwę.
Kilka drobnych korekt w ustawieniu, lekki opierdol i zachęta, żeby postawić kropkę nad „i” w tym meczu – to wszystko, co mogłem zrobić.
Zaraz na początku drugiej połowy niegroźnego urazu doznał Mulenga, ale wolałem nie ryzykować utraty drugiego napastnika. Wprowadziłem N'Diaye.
Gospodarze na początku zaatakowali z werwą, ale już po chwili sytuacja wróciła do normy. Dziesiątki niecelnych podań z obu stron, coraz więcej fauli. Wraz z upływem czasu zacząłem powoli martwić się tylko tym, żeby dotrwać jakoś do końca meczu z tym wynikiem. O meczu już w poniedziałek wszyscy zapomną a trzy punkty zostaną na naszym koncie.
W 68. minucie zmieniłem zmęczonego Dosseviego. Pokazał się z dobrej strony. Waleczny i dobrze wyszkolony technicznie skrzydłowy kilkakrotnie udanie się przedzierał prawą stroną. Widać jednak było brak ogrania i zrozumienia z kolegami. To jednak z czasem powinno ulec poprawie. Jedyne co nie mogło ulec poprawie to wynik meczu. A skoro nie mogło ulec poprawie, to pewnie mogło ulec pogorszeniu.
Wystarczyła chwila nieuwagi. Mojej oraz zawodników. Cerielo zagapił się przy odbiorze piłki, do której błyskawicznie doskoczył któryś z przeciwników i od razu posłał ją w kierunku wybiegającego prawym skrzydłem rosłego Gragnica. Ja właśnie pochylałem się nad stłuczonym udem Dosseviego kiedy cały stadion przebiegł wzmożony szmer. Zanim zdążyłem odwrócić głowę w stronę boiska, przez trybuny przebiegła już eksplozja radości. Gragniac huknął nie do obrony w lewy róg naszej bramki. 1:1. Gospodarze natychmiast chwycili wiatr w żagle i z impetem zaatakowali, ale umiejętności starczało im tylko do 40 metra od naszej bramki. Udanie rozbijaliśmy ich ataki, choć gwoli ścisłości więcej popełniali własnych strat na naszej połowie, niż my wykonaliśmy udanych przechwytów. Zmieniłem jeszcze zmęczonego strzelca bramki na Atebę i z pomocą bożą oraz przy wydatnym współudziale mojej niezawodnej fortuny dotrwaliśmy do końca meczu oglądając jeszcze pod koniec meczu festiwal dalekich niecelnych wrzutek, podań „na aferę” i rozpaczliwych strzałów z gatunku „trzecie piętro drugie drzwi na prawo”. Remis na wyjeździe to był przyzwoity wynik. Bardzo przyzwoity wynik. Szkoda tylko, że w dalszym ciągu nie w wyniku naszej dobrej gry.
Wracaliśmy do domu w ciszy. Chłopcy zmęczeni odsypiali emocje, a ja gorączkowo biłem się z myślami. Trzy mecze. Pięć punktów. Przed rozpoczęciem rozgrywek dałbym na mszę za taki początek, ale teraz...? Chyba nie do końca o to mi chodziło. Chyba nie do końca chodziło mi tylko o przetrwanie w drugiej lidze za wszelką cenę. Wolałbym chyba ze dwa punkty mniej w zamian choćby promyczka nadziei, że zobaczę w końcu na boisku zespół. Zespół grający w piłkę.
Kiedy zbliża się nieuchronne, kiedy jesteś Dawidem stającym naprzeciwko Goliata, kiedy wszyscy wokół poklepują Cię protekcjonalnie po plecach z ciepłym wyrazem współczucia w oczach, wtedy zawsze przypominają mi się słowa Emiliano Zapaty: „It is better to die on your feet than live on your knees”. W obliczu zbliżającego się meczu z Lens oraz naszej koszmarnej gry, kazałem te słowa wydrukować i rozlepić po całym klubie. Moje polecenie wykonano rzetelnie. Kartki wisiały wszędzie. Od szatni, przez klubowe korytarze, biura, toalety nawet. Rozpoczęliśmy odliczanie przez przyjazdem ekipy Lens na Gaston Petit, a ja potrzebowałem burzy z piorunami, żeby obudzić w moich chłopcach bestie, a przede wszystkim odmienić nasz sposób gry.
Lens wystartowało niezbyt przekonująco. Będąc, obok Metz i Strasbourga, głównym faworytem do awansu, zdobyło co prawda w trzech pierwszych meczach siedem punktów, wygrywając u siebie z Dijon oraz Angers, ale nie zaprezentowało się w nich olśniewająco, a po drodze przydarzył im się jeszcze wyjazdowy remis z Vannes, które miało przecież gorsze notowania od nas. Lens zawodziło przede wszystkim w środku pola nie potrafiąc zdominować rywali, a skuteczność ich skrzydeł, które w poprzednim sezonie stanowiły znak rozpoznawczy drużyny, pozostawiała wiele do życzenia. Nie zmieniało to jednak faktu, że wszyscy w dalszym ciągu uznawali ekipę Lens za wyrastającą ponad drugoligowy poziom, a siedem zdobytych punktów pomimo słabej gry było tylko dowodem na poparcie tej tezy. Mecz w Chateauroux miał być dla Lens po prostu kolejnym krokiem w kierunku awansu i okazją do poprawienia stylu gry.
Odzwierciedleniem naszych szans w tym meczu była sprzedaż biletów. Trzeba było robić specjalne promocje, żeby bilety sprzedały się choćby w takim samym stopniu jak na mecz z Amiens. Nikt nie wierzył, że w najbliższy piątek może być świadkiem czegoś interesującego. Jeżeli nasz remis z Montpellier uznano w klubie za szczęśliwy debiut, wygraną z Amiens za przypadkową, a remis w Reims za szczyt możliwości, to zbliżające się spotkanie z Lens miało być w zgodnej opinii wszystkich komentatorów – co najwyżej pierwszym prawdziwym sprawdzianem naszych umiejętności. Miejscowa prasa pełna była przedmeczowych przewidywań. Sprzeczne informacje na temat naszego składu, formacji i taktyki sąsiadowały z pobłażliwymi ocenami naszych umiejętności i studzącymi zapał prognozami, ale wszyscy w tym gąszczu dociekań i sprzeczności zgadzali się z jednym: wynik jest z góry przesądzony, oczekujemy jedynie, aby La Berri nie przynieśli nam wstydu.
Nic bardziej nie mogło mnie wściec. Upust złości dałem już w lokalnym radio wychodząc ze studia w połowie wywiadu zaraz po pytaniu dziennikarza „Koszulkę, którego zawodnika Lens chciałbym mieć w swojej garderobie?”. Kiedy zaś w lokalnej gazecie ukazała się moja odpowiedź na pytanie jakiegoś pismaka „Ile bramek musi wpuścić Vincent, żeby stracić miejsce w pierwszej jedenastce?”, brzmiąca ni mniej ni więcej tylko: Jeden tysiąc dwieście trzydzieści sześć!, Bruno zdecydował, żebym do piątku unikał wypowiedzi dla mediów.
Wszystko to jednak nie zdejmowało ani ze mnie, ani z piłkarzy wyczuwalnej już na każdym kroku presji. Paradoksalnie, gdybyśmy na początku sezonu zaliczyli kilka porażek, pewnie pies z kulawą nogą nie zainteresowałby się tym meczem. Teraz jednak, w obliczu co prawda marnej gry, ale zebranych pięciu punktów w trzech meczach, coraz więcej oczu spoglądało w naszą stronę pytając: Na co Was tak naprawdę stać chłopaki?. Tego jednak nie wiedziałem nawet ja, nie mówiąc o mediach. Nie zamierzałem jednak czekać bezczynnie, aż Lens sprowadzi nas na ziemię. Co zresztą miałem do stracenia? Przegrana w tym meczu była przecież wkalkulowana już przed sezonem przez bukmacherów, dziennikarzy, chyba nawet działaczy. Mogłem liczyć co najwyżej na najbardziej zagorzałych kibiców. I na siebie. Tyle, że my nie wybiegniemy na boisko. Musiałem więc zrobić coś, żeby moich jedenastu chłopaków też zaczęło liczyć się w tej wyliczance. Tym bardziej, że Lens podrażnione krytycznymi opiniami, szukało teraz łatwej okazji do poprawienia nastrojów w drużynie.
Pomysł był prosty. Zaatakować. Od pierwszego gwizdka rzucić się na nich. Wysokim i twardym pressingiem zmusić do błędów w środku pola gdzie mieli problemy, zagrać szeroko na skrzydłach które ich zawodziły i oparłszy się na sprzyjającym nam szczęściu strzelić już w pierwszej połowie przynajmniej jedną bramkę. A potem, licząc, że podrażnieni rywale ruszą do odrabiania strat, zaskoczyć ich długimi piłkami do naszych skrzydłowych i postarać się ustrzelić coś w kontratakach.
Pierwsze o co zadbałem to diametralna zmiana treningów, które do tej pory nie przynosiły oczekiwanych rezultatów: zgranie i bardzo szybkie wyprowadzanie piłki z naszej połowy. Technika, ofensywa i strzały. Prace nad kondycją, stałymi fragmentami gry i taktyką poszły w zapomnienie. Dużo zajęć z piłką na dużej przestrzeni. Żadnej kombinatoryki, tysiąca podań, czy skomplikowanych manewrów z wymiennością pozycji. Proste układy: odbiór, dwa podania, strzał. I tak w kółko. Cały tydzień. Aż do sinych łokci naszych bramkarzy.
Nie wiedziałem jaki to przyniesie skutek. Ale nie wymyśliłem też nic lepszego. Rywal górował nad nami w każdym elemencie. Myśmy w zeszłym sezonie ledwo się utrzymali w drugoligowych szeregach, oni dość niespodziewanie spadli z pierwszoligowych zastępów, tocząc do końca wyrównane boje z najlepszymi francuskimi drużynami. My budowaliśmy dopiero ekipę, która może przetrwać bez uszczerbku cały sezon, oni zachowując niemal niezmieniony skład chcieli w dobrym stylu wrócić na należne im miejsce w Ligue 1. My z trudem dopinaliśmy budżet płacowy całej drużyny zdolny znieść 4 miliony euro rocznie, czyli dokładnie tyle ile w sumie zarabiali trzej liderzy Lens: Kovacevic, Keita i Mauolida, a jeszcze przed sezonem stać ich było na wydanie prawie trzech milionów na zakupy. Ciągu tych porównań nie było zresztą sensu ciągnąć. Różniło nas wszystko. Poziom, budżet, cele. Jedyne co nas nie różniło to fakt, że w piątek wieczorem obie drużyny wypuszczą na murawę równo po jedenastu zawodników i wszyscy zagramy tą samą piłką, wedle tych samych reguł. Poziom, budżet i cele pozostaną w szatni, a kiedy do niej wrócimy, wszystko może się zmienić. I to była nasza taktyka na ten mecz.
W przeddzień meczu zjadłem cztery opakowania solonych orzeszków, dwie paczki gum miętowych i solidną porcję nachos, a i tak wypaliłem niemal cała paczkę papierosów. Postanowiłem sobie jednak, że w dniu meczu będę oazą spokoju, musiałem więc się wydenerwować w przeddzień.
Nadia zadbała, żeby w czwartkowy wieczór oderwać mnie choć na chwilę od pracy. Niebieski woal sukienki opiętej na jej zgrabnej sylwetce nie pozwalał mi oderwać od niej oczu. Świece, muzyka, kolacja. W tej chwili nawet przyjazd Olympique Lyon na nasz stadion musiałby poczekać na swoją kolej. Kolacja nie zajęła mi dużo więcej czasu, niż rozpięcie wszystkich guzików jej sukienki.
Kiedy po niespełna godzinie rozkoszowaliśmy się winem i już tylko winem, Nadia wtuliła się we mnie jak za starych dawnych czasów. Od czasu jej powrotu po raz pierwszy poczułem, że powoli nasze sprawy wracają do normy. Że w końcu oswoiliśmy się już z tym co było, co przeszło, a jeszcze niespecjalnie wybiegamy w przyszłość. To doprawdy cudowne uczucie być tu i teraz, i tylko tu, i tylko teraz. Ulga.
- Wiesz... - nawet jej głos w ciszy mieszkania wydawał się być harmonią chwili. - Nie lubię kiedy cię nie ma całymi dniami.
Uśmiechnąłem się jak pan do swojego psa na widok merdającego ogona.
- Nudzisz się?
- Nie w tym rzecz. - odsunęła się i usiadła na łóżku. -Wiesz przecież, że uwielbiam trwonić czas.
Odsunęła z czoła niefrasobliwy kosmyk.
- Chodzi o to, że wolałabym chyba, żebyś nie prowadził już tego klubu.
No fajnie. Teraz już nie jesteśmy ani tu, ani teraz. Teraz jesteśmy już gdzieś i kiedyś. Nie wiem jeszcze tylko za cholerę gdzie.
- Nadia – powiedziałem najspokojniej jak umiem i dotknąłem lekko dłonią jej nagiego ramienia. - Nadia...
Spojrzała na mnie.
- Wolałbym chyba nie rozmawiać o tym tu i teraz.
Zmarszczyła się. Mały naburmuszony kotek.
- Nadia.
W oczach miała już ten uroczy proszący skrawek spojrzenia.
- Nie rozmawiajmy o tym teraz. Proszę.
Żachnęła się odrobinę, ale zaraz podskoczyła na łóżku i usadowiwszy się mi na biodrach z uśmiechem rzuciła:
- Dobra, ale teraz opowiesz mi jak to jest z tą taktyką.
Mój wyraz twarzy musiał chyba wystarczająco dać jej do zrozumienia, że wprost o tym marzę, bo szybko dodała:
- Obiecałeś.
No tak.
- Obiecałeś, że mi to wszystko opowiesz, a ciągle nie masz czasu. Gadasz o tym bez przerwy nawet w domu przez telefon, a ja nic z tego nie rozumiem.
- I właśnie dlatego chciałbym tego uniknąć.
- Piotreeeek.
I bądź tu człowieku mężczyzną.
- Nawet nie wiedziałbym od czego zacząć.
Poczuła, że mój upór słabnie, bo zaraz wypaliła:
- Ja wiem. Ja wiem. Opowiedz mi na przykładzie.
Cwaniara.
- No dobra. Na przykładzie.
Sięgnąłem po leżącą obok paczkę i wyciągnąłem garść papierosów.
- Spójrz – powiedziałem. - Wyobraź sobie, że kilku zawodników rywali chce zaatakować Twoją bramkę.
Rozłożyłem papierosy na łóżku w formację ataku.
- Oto Twoi obrońcy. Wiesz co to są obrońcy?
- Przestań – szturchnęła mnie z uśmiechem.
- Jeżeli obrońców jest tyle samo co atakujących, trzeba naszym obrońcom kazać tak poruszać się po boisku, żeby zasłaniali cały czas dostęp do bramki pilnując jednocześnie wszystkich rywali. Na przykład tak.
Moja piękna formacja defensywna z filtrem rozwinęła się nieopodal poduszki.
- To przecież łatwe.
- Jasne. Ale atakujący nie są głupi. Zobacz co może się stać.
Przesunąłem jednego z rywali w bok, z dala od bramki, za którą tymczasem robiła zapalniczka.
- Dlaczego on tam biegnie? - zapytała szybko. - Przecież tam nie ma bramki.
- Słusznie. Nie ma. Ale w ten sposób może uwolnić się od obrońców, którzy naszej bramki pilnują, potem dostanie piłkę i będzie mógł się spokojnie zastanowić co dalej z nią zrobić.
- Nie rozumiem.
- Widzę. Zobacz.
Przesunąłem teraz atakujących bliżej bramki. Obrońcy szczelnie ich pokryli za wyjątkiem dwóch.
- A ci dwaj czemu nie pilnują atakujących? - od razu zauważyła.
- Dlatego, że jeden musi pilnować tego papierosa z boku, tego który ma piłkę, żeby nie mógł podejść pod naszą bramkę, a drugi go asekuruje, czyli pilnuje na wypadek gdyby ten atakujący minął naszego obrońcę.
- Aha.
- No. I widzisz co się teraz dzieje pod naszą bramką?
- Co?
Moje westchnienie było jedynie potwierdzeniem beznadziejności kierunku, w którym zmierzało cało to moje przedstawienie.
- Jest tutaj dwóch naszych obrońców i trzech atakujących. Mają przewagę.
Zamyśliła się.
- No to głupie. Obrońców powinno być w takim razie więcej niż atakujących.
Uśmiech zwycięstwa na mojej twarzy zwiastował rychłe zakończenie zabawy.
- Brawo. Dokładnie tak. Dlatego zawsze chodzi o to, żeby mieć w obronie więcej zawodników niż rywal w ataku.
- No to już dwa razy głupie – rzuciła z tryumfem. - Przecież w obu drużynach jest tyle samo piłkarzy.
- Tak, ale nie wszyscy zajmują się obroną, tak jak nie wszyscy zajmują się atakiem.
Kolejne jej zamyślenie trwało tym razem nieco dłużej. Wodziła palcem po papierosach-obrońcach.
- A skąd wiadomo kto u przeciwnika się czym zajmuje?
- No właśnie nie wiadomo. I na tym też polega taktyka, żeby przewidzieć co może zrobić przeciwnik i jak zrobić tak, żebyśmy zawsze mieli jednego obrońcę więcej niż oni napastników.
Wykład ją chyba nieco zmęczył, na co liczyłem po cichu, bo machnęła tylko ręką i opadła na łóżko porywając ze sobą dwa atakujące papierosy spod naszej wyimaginowanej bramki.
- To już chyba lepiej atakować niż się bronić.
- Słusznie – odparłem. - Widzisz? Złapałaś to w pięć minut, a niektórzy grają w piłkę całe życie i jeszcze tego nie złapali.
Ten komplement nie podziałał na nią chyba zbyt kojąco, bo oglądając uważnie swoje paluszki odparła:
- I to właśnie zamierzasz zrobić jutro z Lens?
Uśmiechnąłem się.
- I to właśnie zamierzam zrobić jutro z Lens.
Niespodziewanie, w piątkowy ranek, spokój w moje serce wlał Simon, który przynosząc wyniki testów zrobionych dzień wcześniej, z dumą w głosie oznajmił:
- Piotrek, tak dobrze jeszcze nie było! A przynajmniej ja tego nie pamiętam.
I rzeczywiście. Maksymalny pobór tlenu wzrósł w całej drużynie o ponad 15%, w kilku przypadkach przekraczając poziom 80ml, a stężenie kwasu mlekowego spadło wyraźnie przy jednoczesnym skróceniu czasu reakcji różnicowej. Oznaczało to, że pod względem fizycznym osiągnęliśmy absolutny szczyt formy. Tym czy aby nie za wcześnie zamierzałem się martwić po meczu.
- Dobra robota Simon. Doskonała robota.
Patrzyłem jeszcze na pozostałe wyniki testów kiedy wszedł Noa.
- Dzień dobry Szefie.
- Mam nadzieję Noa. Mam nadzieję – odparłem.
- A ja już mam pewność, że dobry. Tyle, że nie dla Ciebie.
Podniosłem głowę znad papierów tylko po to, żeby zobaczyć jego bezczelnie zadowoloną minę. Uśmiech chłopca, który coś zbroił, a jeszcze nikt nie wie co.
Odsunąłem papiery.
- Mów.
Nabrał powietrza. Zawsze tak robi, żeby wydłużyć tę swoją dramatyczną pauzę. Aktorskie dyrdymały.
- Borges został dyrektorem generalnym.
Zatkało mnie. Powinienem już przyzwyczaić się do tego uczucia, ale jakoś mi nie szło.
- Dziś podpisze papiery, jutro ogłosimy. Od poniedziałku zajmie gabinet w końcu korytarza.
Nie wiedziałem co powiedzieć. Zresztą chyba nie chciało mi się gadać.
- Przynajmniej wiadomo, co Borges robił na meczu z Montpellier – rzekła Simon.
I chyba miał rację. Frederic Borges, mój poprzednik na stanowisku managera drużyny, nie zasłużył się aż tak, żeby po opuszczeniu stanowiska liczyć na zaszczyty. Miał swoje lepsze i gorsze chwile z drużyną, ale siódme miejsce w drugiej lidze to był absolutny szczyt jego możliwości. Poza tym, dolne obszary stanów średnich, jak mawiał Bruno. Co zaś najdziwniejsze, Borges był uparcie, od dwóch przeszło lat, zwalczany przez Bertranda, a jakoś nie chciało mi się wierzyć, że obecna nominacja odbyła się bez udziału wszechobecnego dupka z numerem jeden w klubie.
Dość. Mam dziś większe zmartwienia na głowie, niż biurowe przepychanki. Zdecydowanie wolę zieleń murawy od zielonej wykładziny biura.
Chłopcy w szatni spodziewali się pewnie jakiejś historyczno - patriotycznej motywacyjnej gadki, bo kiedy wszedłem do nich po rozgrzewce i zacząłem spokojnym głosem swoje „ostatnie słowo”, patrzyli na mnie z niedowierzaniem.
- Bardzo bardzo mocno zaczynamy chłopcy – zacząłem. - Musimy ich zaskoczyć i przestraszyć. Pamiętajcie, że są bardzo pewni siebie, więc trzymamy ich krótko od początku. Trochę fauli w środku pola nie zaszkodzi.
Przebiegłem wzrokiem po ich twarzach.
- Nie zajmujcie się długim rozgrywaniem piłki. Gramy szybko i krótko. Odbiór i od razu ruch do przodu. Dwa podania i jesteśmy pod bramką. I nie kombinować. Walić od razu na bramę.
Matko. Tylko nie za dużo naraz.
- Chłopaki. Jesteśmy gotowi na 100 pieprzonych procent. Jeżeli nie dziś to kiedy?
Wiedzieli o czym mówię. Większość z nich była na początku swojej drogi, a nawet Ci, którzy byli już w jej połowie, mieli wciąż nadzieję, że lepsza jej część dopiero przed nimi. Tak to jest z drugoligowymi marzeniami drugoligowych piłkarzy – wiele wciąż przed nimi.
- Henri i Mickael – ostro do przodu. Pamiętajcie, że pierwsze minuty są najważniejsze.
Pokiwali głowami.
- Thomas i Fabrice. Nie dajcie im odetchnąć. Skrzydła muszą chodzić po całej linii. Jak tylko mamy odbiór to zasuwacie do przodu.
- Kevin. Nie oglądaj się za siebie i nie holuj piłki. Pamiętasz? Dostajesz i oddajesz.
Spojrzałem na nich raz jeszcze. Podskakiwali już w miejscu z niecierpliwością. Byli gotowi. Nie mogli się doczekać. Osiągnąłem swój cel. Namówiłem Dawida na spotkanie z Goliatem.
- Damy radę. Wynocha.
Lubię moment wyjścia na stadion. Kiedy tuż przed Tobą wybiegają z tunelu zawodnicy, a stadion ożywa na te kilka sekund w jakimś nagłym nieokiełznanym zrywie i zgiełku. Podniecenie, emocje, aplauz. Zapowiedź uczty.
Podałem rękę Jeanowi Wallemme, trenerowi Lens i usłyszałem z jego ust zwyczajowe:
- Powodzenia.
Uśmiechnąłem się. „Pewnie że tak, cwaniaku”.
- I wzajemnie Jean.
Zaczęliśmy jak opętani.
Największa polska społeczność Ponad 70 tysięcy zarejestrowanych użytkowników nie może się mylić! |
Polska Liga Update Plik dodający do Football Managera opcję gry w niższych ligach polskich! |
FM Revolution Cut-Out Megapack Największy, w pełni dostępny zestaw zdjęć piłkarzy do Football Managera. |
Aktualizacje i dodatki Uaktualnienia, nowe grywalne kraje i inne nowości ze światowej sceny. |
Talenty do Football Managera Znajdziesz u nas setki nazwisk wonderkidów. Sprawdź je wszystkie! |
Polska baza danych - dyskusja Masz uwagi do jakości wykonania Ekstraklasy lub 1. ligi? Napisz tutaj! |
383 online, w tym 0 zalogowanych, 383 gości, 0 ukrytych
Urodziny obchodzą dziś:
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ