Właśnie zakończył się mecz towarzyski między Polską a Estonią. Pierwszy mecz po nieudanych Mistrzostwach Europy. Po odejściu trenera Smudy i przyjściu trenera Fornalika miałem nadzieję, że zobaczę ciekawy football, skuteczny w defensywie i precyzyjny pod bramką rywala.
Pierwsze minuty i już rozczarowanie. Stanęliśmy i staliśmy. Zero ruchu w przodzie, choć była wymiennośc pozycji między skrzydłowymi, to i tak miałem odczucie, że ruszali się jak muchy w smole. Zupełnie pozbawieni fantazji, kreatywności. W drugiej połowie, po wejściu min. Mierzejewskiego, zaczęło być trochę lepiej. Była już szybsza wymiana piłki, ale ledwie zauważalna. I było w końcu to na co czekałem najbardziej, ofensywne wejścia Łukasza Piszczka. Szczerze mówiąc, to więcej spodziewałem się po Robercie Lewandowskim, o tak, o wiele więcej niż to co pokazał w dzisiejszym meczu. Chociaż może to jest wina jego partnerów? Najbardziej mi brakuje w tej reprezentacji takiej klasycznej 10, rozgrywającego, który kiwnie jednego zawodnika, przeniesie ciężar gry, dogra wyśmienite "no look pass" w kierunku napastnika. My piłkarza z takimi cechami po prostu nie mamy. Wydawać się może, że takim kimś jest Ludo Obraniak. Ale w reprezentacyjnych meczach nie pokazuje tak wysokiego poziomu jak chociażby w Ligue1, w Bordeaux.
Gdy norweski sędzia podyktował rzut wolny blisko szesnastki po faulu Janka Gola, powiedziałem na głos: ale byłyby jaja, gdyby teraz nam strzelili. No i były. Po strzale, po którym skapitulował Szczęsny, złapałem się za głowę, schowałem twarz pod koc, mówiąc: Jezus Maria... Potem moje usta wykrzywił uśmieszek, za którym chowały się rozczarowanie i rezygnacja. Chciałem być optymistą, byłem nim, ale szkoda, że nie mogę być nim dalej, bo miało być pięknie, a jest jak zawsze i co najgorsze, chyba tak pozostanie...