PRZEDMOWA
Manifest jest długi, ale po przeczytaniu tej lektury prawdopodobnie przyznacie mi rację, że krócej nie dałoby się tak dosadnie przedstawić mojego „wariactwa’ na punkcie Football Managera :)
Opisywana poniżej historia miała miejsce przy okazji grania w FM oznaczonym numerem 13. Prowadziłem rozgrywkę dwoma menadżerami na raz. Jednym, od samego początku prowadziłem Real Madryt, drugi to profil obieżyświata, którym postanowiłem zwyciężyć we wszystkich mocniejszych ligach Starego Kontynentu. Na potrzeby tego tekstu obu menadżerów nazwałem X (Real Madryt i Kolumbia) oraz Y (PSG i Francja), gdyż w kilku miejscach taka nomenklatura może się przydać, by nikt się nie pogubił. Przedstawiony w tym manifeście okres kariery przypada na rok 2030. Sezon klubowy właśnie dobiegł końca. Emocje po niesamowitym finale Ligi Mistrzów jeszcze nie do końca opadły, a już niedługo miała nastąpić prawdziwa kulminacja tego sezonu, uczta dla każdego kibica – Mistrzostwa Świata 2030, których gospodarzem była Anglia.
***
Tamtej nocy nie spałem dobrze. Nie mogłem długo zasnąć. Ciągle przeżywałem końcówkę sezonu klubowego. Panem X sezon 2029/2030 zakończyłem porażką w finale Ligi Mistrzów z Arsenalem. Na pocieszenie wystarczyć musiał prymat na podwórku krajowym, gdzie pokazałem rywalom plecy w La Liga, jak i w Copa del Rey. Z racji późnej pory zmuszony byłem zapisać stan gry i iść spać. Następny dzień miał być ważny z kilku powodów i należało się dobrze wyspać. Ale jak tu zasnąć? Nieostudzone jeszcze emocje i świadomość, że czekają na mnie Mistrzostwa Świata, których nie było mi dane wygrać, skutecznie spędzały mi sen z powiek. Po godzinie przewracania się z boku na bok, w końcu zasnąłem.
Obudziłem się wcześniej niż zwykle. Na zegarze wyświetlała się godzina 07:08. Budzik miał zadzwonić znacznie później. Od razu stwierdziłem, że nie ma co się wygłupiać, przecież już nie zasnę. Znów minie godzina i będzie trzeba wstawać, by nie spóźnić się do pracy. Nie ma sensu. Wiedziałem, że sam siebie oszukuję, ale nie przeszkodziło mi to w połowie przytomnemu zebrać się momentalnie z łóżka, włączyć komputer, zrobić poranną toaletę i zasiąść wygodnie w fotelu. Zajęło mi to niespełna 10 minut, a więc „do wykorzystania” została mi cała godzina. Pierwsze, co czekało mnie po włączeniu gry, to wysłanie powołań na Mundial. O ile sytuacja z reprezentacją Francji była prosta, to z Kolumbią trzeba było się trochę namordować. Panem Y Francję prowadziłem już parę ładnych lat, przez całe eliminacje testowałem wszystkich, którzy zasługiwali na powołanie. Selekcja 23 wybrańców zajęła mi nie więcej niż 10 minut. Przyszedł czas na Kolumbię. Reprezentację, którą objąłem niespodziewanie pół roku wcześniej i zdążyłem zagrać tylko jeden sparing. Bez kłopotów wybrałem napastników i pomocników, gdyż na tych pozycjach panował w tym kraju po prostu urodzaj. Kilku „cracków” mogłoby grać w każdym klubie świata. Najwięcej problemów miałem ze skompletowaniem formacji obronnej. Najnormalniej w świecie nie było w kim wybierać. Ciężko mi było znaleźć czterech solidnych stoperów i bramkarzy na ławkę, o bocznych obrońcach nie wspominając. W końcu jednak jakoś się udało. Powołania rozesłane, sparingi przed turniejem zatwierdzone. Konieczne było również zaplanowanie okresu przygotowawczego dla Realu i PSG. Nawet nie wiem w jaki sposób, ale przy całej tej zabawie minęło 50 minut.
Przecież nie mogę teraz skończyć. Nie mogę tak po prostu wyłączyć gry. Muszę się przekonać jak moja kolumbijska kadra wypadnie na tle silnych sparingpartnerów. Nie, nie mogę teraz wyłączyć.
Do pierwszego meczu został tydzień. W tym czasie zasypywany byłem lawinami informacji o przeróżnych indywidualnych wyróżnieniach i plotkach transferowych. Asystent przypominał, że niedługo kończą się kontrakty niektórych piłkarzy i członków sztabu szkoleniowego. Nie miałem czasu na czytanie tego wszystkiego, gra polegała na wciskaniu bez pamięci „kontynuuj”. Tak niefortunnie poukładałem sobie sparingi, że dzień przed meczem Kolumbii czekał mnie mecz Francją prowadzoną przez Pana Y. No cóż, nie chcem, ale muszem, jak mawiał klasyk. W końcu się doczekałem. Jako że w grupie czekali na mnie tacy przeciwnicy jak Chorwacja czy Anglia, sparingi postanowiłem grać z zespołami ze zbliżonym potencjałem. Pierwszy sprawdzian to potyczka z Serbią. Po meczu po prostu oniemiałem. Spodziewałem się ciężkiej przeprawy, tymczasem bez najmniejszego problemu wygrałem 5-2. Poszło tak łatwo, tak lekko, że od razu w głowie rodziła mi się wizja mocarnej Kolumbii. Za cel na Mistrzostwach, postawiłem sobie wyjście z grupy, ale wiadomo, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Po takim meczu moje ambicje zostały mocno rozbudzone. Na zegarku 09:10. Powinienem od dziesięciu minut być w pracy. Jeszcze nigdy tak bardzo nie chciało mi się wyłączać gry. To było silniejsze ode mnie. Kolejne sparingi z Hiszpanią i Holandią miały dać mi odpowiedź na pytanie czy Serbia była taka słaba, czy - w co bardziej wierzyłem - Kolumbia taka mocna. Nie mogłem pozwolić, bym dowiedział się o tym na drugi dzień. Wiedziałem, że plan dnia był tak napięty, że nie znajdę nawet minuty, by później odpalić grę. Jeszcze jeden mecz, ostatni. Obiecuję. Brzmi znajomo, prawda?
W tym przypadku czekały mnie dwa mecze, bo dzień przed starciem z Hiszpanią Pan Y musiał zagrać drugi sparing Francją. Uznałem, że szybko załatwię sprawę, a w pracy zasłonię się najbanalniejszą wymówką na świecie. Przepraszam szefie, zaspałem, nie wiem jak to się stało. Zawsze byłem sumienny i odpowiedzialny, a lepszy szef od mojego chyba nie istnieje, więc mogłem sobie na taki manewr pozwolić. Wiedziałem, że to przejdzie i obędzie się bez konsekwencji. Kiedy mecz z Hiszpanią dobiegł końca, zadzwonił telefon. Siedziałem nieruchomo w fotelu, nie miałem ochoty nawet spojrzeć kto dzwoni. Złość i niedowierzanie rosły z sekundy na sekundę. Jak to? Przegrałem?! JAK?! Przegrałem, a dokładniej, zebrałem baty. Skończyło się na 1-3 dla Hiszpanów, a mogło i wręcz powinno być wyżej. Ślepo wpatrywałem się w monitor ukazujący rezultat meczu. Telefon ciągle dzwonił, a ja już nie wiedziałem czy to się dzieje naprawdę, może tylko mi się wydaje, że dzwoni? Nagle nastała cisza, spokój. Tak, musiało mi się wydawać. Znów pochłonęła mnie gra. Rozmyślałem jak to się mogło stać, że moi podopieczni zostali po prostu zmiecieni z powierzchni ziemi. To musiał być wypadek przy pracy. Na pewno zapomniałem o jakimś poleceniu w trakcie meczu i stąd taki wynik. Jestem pewien, że z Holandią zagram po swojemu i skończy się podobnie jak z Serbią. Tak, na 100%. Ale przecież muszę to sprawdzić natychmiast, nie mogę wyjść z domu w takiej niepewności. Wygram, uspokoję się, zapiszę grę i pojadę do pracy. Taki miałem plan. Nacisnąłem kontynuuj i telefon zadzwonił drugi raz. Niechętnie wstałem z fotela i wziąłem go do ręki. Dzwonił szef. Byłem spóźniony już godzinę.
Co zrobić? Jeśli teraz odbiorę i powiem, że właśnie mnie obudził telefon, to najpóźniej w ciągu 25 minut powinienem się zameldować w pracy. Nie zdążę przecież w tym czasie zagrać… Nie odebrałem. Wpadłem na genialny plan. Zaraz po wygraniu z Holandią oddzwonię, przeproszę, zasłonię się zawodzącym budzikiem i zapewnię, że już jadę. Tak, to jest najlepsze wyjście.
Gra jakby na złość dłużyła się, tempo rozgrywki zmalało, wszystko wczytywało się dziesięć razy wolniej. Przynajmniej tak mi się wydawało. A czas nie stał w miejscu. Nie mogłem sobie pozwolić na rozegranie trzeciego sparingu Francją, Pan Y musiał pójść na jednodniowy urlop. Gdy zabrałem się za ustalanie składu przeciwko Pomarańczowym, znowu zadzwonił telefon. Tym razem dzwoniła koleżanka z pracy. Ludzie, dajcie żyć. Człowiek raz bez zapowiedzi nie przychodzi do pracy i od razu wielkie halo. Minął dopiero kwadrans po dziesiątej, świat się nie zawali jak się spóźnię te półtorej godziny. Nie odebrałem, trzymałem się mojego planu, zadzwonię po meczu.
Przeciwnik z kraju tulipanów zrobił ze mną dokładnie to samo, co następcy Raula, Iniesty i innych. Gra zespołu wyglądała tylko nieznacznie lepiej, wynik taki sam, porażka 1-3. Moje rozczarowanie było nie do opisania. Przecież to nie tak miało wyglądać… Za kilka dni czeka mnie pierwszy mecz w grupie przeciwko Chorwacji. Miałem ambitne plany i marzenia po pięknej Victorii z Serbią, ale zdaje się, że na wyrost. Niepotrzebnie wywindowałem swoje aspiracje po zaledwie jednym meczu, w dodatku towarzyskim. Było już wpół do jedenastej. Trzeba było pogodzić się z tą sytuacją i po prostu pojechać do pracy. Jeszcze się odegram, jeśli dziś nie znajdę czasu, to jutro. Z tą myślą klikałem na „kontynuuj”, by opuścić ekran meczowy i przejść do głównego menu. Wystarczyło wtedy zapisać grę i wyłączyć. Po krótkim ładowaniu moim oczom ukazał się news: Kolumbia na kolanach! Wtedy wewnątrz mnie rozległ się przerażający krzyk. Krzyk mojego ego. Przed wpadnięciem w szał uchronił mnie hymn Ligi Mistrzów, ledwo słyszalny, dudniący gdzieś w oddali. Koleżanka próbowała dodzwonić się do mnie po raz drugi. Mój plan uległ zmianie…
- Halo? – odebrałem.
- Łukasz? Co się z tobą dzieje? Wiesz, która jest godzina?
Oczywiście, że wiem.
- Yyy, nie? Która?
- Dochodzi jedenasta, zwariowałeś?! Szef dzwonił do ciebie, pytał czemu cię nie ma, kazał mi się z tobą skontaktować. Co się dzieje?
- Źle się czuję… co chwilę lecę do łazienki, chyba mam biegunkę czy coś… Nawet nie słyszałem, że ktoś do mnie dzwoni, musiałem akurat siedzieć na kiblu. Jestem wyczerpany, jakby mnie zdjęli z krzyża. Nie miałem nawet siły żeby zadzwonić, chce mi się spać, ale nie mogę…
- Rany, ładnie się załatwiłeś. (dopiero po czasie zrozumiałem tę błyskotliwą grę słów)
- Zadzwoń do szefa i powiedz mu co i jak, nie dam rady dzisiaj przyjść do pracy. Był zły?
- Nie, tylko zaskoczony, że cię nie ma, nie przypominał sobie żebyś chciał wziąć sobie dziś wolne. Śmiał się, że popiłeś i śpisz.
- W porządku, dzięki za telefon.
- Trzymaj się, wylecz się do wieczora, pa.
Nie wiedziałem, skąd jej troska o mój wieczór. Nie wiedziałem również, skąd przyszedł mi do głowy pomysł z biegunką. Najważniejsze, że był prosty i skuteczny. Wiedziałem za to, że resztę dnia spędzę przy komputerze. Nie odejdę od niego, dopóki będę w grze. Choćby się paliło, waliło, wiało – nie wyłączę gry, dopóki nie skończę. Teraz już nie było odwrotu. Wiadomo, Francją celowałem w finał, a Kolumbia miała być tylko dodatkiem. Jednak biorąc pod uwagę zaistniałe okoliczności, gra Los Cafeteros stała się priorytetem i za punkt honoru obrałem sobie ćwierćfinał. Kolumbia na kolanach! – ten nagłówek bolał. Musiałem się odegrać. Już teraz.
Do czasu rozpoczęcia mistrzostw musiałem trochę ogarnąć sytuację w klubach. Real wymagał wzmocnień, bym za rok mógł triumfować w Lidze Mistrzów. Znalezienie odpowiednich kandydatów, negocjacje z ich pracodawcami itd. wymagało trochę zaangażowania, pracy i oczywiście czasu. Zanim przystąpiłem do meczu otwarcia z Chorwacją, minęła kolejna godzina. Zacząłem powoli się obwiniać za to, co zrobiłem. Szkoda mi było tracić urlopu. Wszystkie wyrzuty sumienia momentalnie zniknęły, gdy moim oczom ukazała się informacja, że złożona przeze mnie oferta za następcę Roberto Carlosa została zaakceptowana. Kontrakt był tylko formalnością, więc mogłem zacząć cieszyć się z dobrego zakupu. Dzień później sytuacja powtórzyła się z grajkiem, który miał być zmiennikiem dla mojego super skrzydłowego. Gra znów pochłonęła mnie w całości do swojego wirtualnego świata. Opromieniony sukcesami na giełdzie transferowej przystąpiłem do meczu z Chorwacją. Żarliwym tonem oznajmiłem, by pokazali mi na co ich stać i czekałem na rozwój wydarzeń. Po 45 minutach koncertowej gry prowadziłem 3-0. Znów poczułem się wielki. Wynik ten pozwalał mi wierzyć w to, że będę bił się o pierwsze miejsce w grupie z mającą jedną z lepszych generacji newgenów Anglią. Znów zadzwonił telefon.
- No i jak tam się czujesz Łukasz? – usłyszałem głos szefa.
- Yyy, no, lepiej, lepiej, ale wciąż jestem słaby.
- No to kuruj się tam, żebyś przyjechał na imprezę po pracy. Dziewczynom się śpieszy do domu, więc to nie potrwa długo. Myślę, że maksymalnie do 19.
O w mordę. Jak mogłem zapomnieć o czymś, o czym pamiętałem jeszcze kilkadziesiąt minut temu? Szef miał w poniedziałek urodziny i postanowił w piątek po pracy zrobić mały poczęstunek. Ugięły mi się nogi. Przecież w takim tempie za nic w świecie nie skończę grać przed 17. Cisza, która odpowiedziała mu w słuchawce, najwidoczniej była za długa.
- Halo? Jesteś tam?
- Jestem. Szefie, nie wiem czy dam radę, chyba nie. Postaram się, ale nie obiecuję. TO jest silniejsze ode mnie. - i było to najszczersze wyznanie tamtego dnia.
W tym momencie byłem na siebie zły. Wiedziałem, jak szefowi zależało, by zebrać wszystkich pracowników w jednym miejscu, co zazwyczaj graniczyło z cudem. By wspólnie posiedzieć, pogadać, pożartować. Po pierwsze, bardzo go lubię i nie chciałem sprawiać mu przykrości, a po drugie głupio byłoby zawalić i nie przyjść jako jedyny. Złożyliśmy się też na fajny prezent, który de facto sam wybrałem. Postanowiłem, że jakoś się sprężę z tymi mistrzostwami i za parę godzin będę okazem zdrowia. Była wtedy ok. 12:30. Zdążę. Muszę.
Powiedziałem w przerwie chłopakom, że grają super, oby tak dalej! Nie wyobrażacie sobie w jakim stanie byłem po meczu. Przypomnę, do przerwy prowadziłem 3-0. W drugiej połowie moich podopiecznych ogarnął totalny paraliż. Nie pomagały roszady taktyczne, zmiany personalne, nic. Zrobiło się 3-3, a ja mogłem tylko bezradnie pytać samego siebie: Co jest grane?! Szczytem była 91. minuta, w której Chorwaci strzelili czwartą bramkę i ostatecznie wygrali 4-3. Nigdy wcześniej i nigdy później nie wpadłem w taką rozpacz i zarazem wściekłość. To było po prostu nie do uwierzenia. Najbardziej ucierpiała moja klawiatura, która po kilkunastu mocnych ciosach pięścią boleśnie popękała. Niektóre klawisze bezpowrotnie powylatywały, inne się połamały. Ale nie to było najgorsze. Najgorszy był fakt, że tą porażką praktycznie przekreśliłem swoje szanse na wyjście z grupy. Nie wierzyłem w wygraną z Anglią tak samo, jak w potknięcie Chorwatów ze słabiutkim Hondurasem. Gra sprawiła mi najboleśniejszego psikusa odkąd zacząłem mieć z nią styczność.
Jeszcze jeden cios w klawiaturę, kopniak w biurko i wyszedłem z pokoju. W tym czasie udało mi się wygłosić najdłuższą i najbarwniejszą wiązankę, jaką można było w ogóle stworzyć, byłem skłonny się o to założyć. Chciałem jakoś tę złość wyrzucić z siebie, odreagować, dlatego postanowiłem włączyć muzykę na cały regulator. Rozsiadłem się w fotelu, zamknąłem oczy i głęboko oddychając oddałem się muzyce. Złość minęła po parunastu minutach. Próbowała jeszcze desperacko ze mnie wyskoczyć z każdym spojrzeniem w monitor, ale byłem już w stanie ją kontrolować. Postanowiłem zrobić przerwę. Poczytam coś na Internecie, odpocznę, dojdę do siebie. Klawiatura o dziwo przeżyła, widać te najtańsze są najlepsze. Została mocno połamana w kilku miejscach, ale kogo to obchodzi, grunt, że działa. Po godzinie 15. ze zdziwieniem zastała mnie w domu mama. Powiedzenie jej o moich rzekomych problemach z biegunką byłoby samobójstwem, więc wymyśliłem, że w pracy nie będzie do końca dnia prądu i mamy wolne. Zjadłem obiad i postanowiłem skończyć to, co zacząłem.
Drugim przeciwnikiem był Honduras, który pokonałem bez większych problemów 3-0. Anglia wygrała z Chorwacją i tym samym zapewniła sobie awans. Do awansu potrzebowałem jak tlenu potknięcia Chorwatów z Hondurasem. Zanim jednak przyszło mi zagrać ostatni grupowy mecz, dostałem sms od mojej dziewczyny. „Wybrałam film, zaczyna się o 20. Wpadnij po mnie jak skończycie tę całą imprezę, tylko nie za późno :*”. Taaaaak. Jeszcze tego brakowało. Zapomniałem, że miałem iść z dziewczyną do kina. Postanowiłem ciągnąć dalej moją historyjkę i odpisałem, że nie dam rady ze względu na dolegliwości, które nagle mnie dopadły. Dziewczyna ze smutkiem przyjęła tę wiadomość, ale zrozumiała mnie i na szczęście nie stroiła fochów. Mogłem w spokoju kontynuować grę. Już w 6. minucie Anglicy objęli prowadzenie i szykowałem się na baty. Synowie Albionu dominowali nade mną w każdym elemencie gry. Częściej utrzymywali się przy piłce, strzelali, podchodzili pod moją bramkę. W pierwszej połowie udało mi się tylko raz zagrozić bramce rywali, za to skutecznie, dzięki czemu na przerwę obie drużyny schodziły do szatni przy stanie 1-1. Co ciekawe, w tym samym czasie Honduras prowadził z Chorwacją. Zwietrzyłem w tym dużą szansę dla siebie. Zagrałem va banque. Moich dwóch schodzących napastników ustawiłem wyżej i bliżej środka pola, aby grali w linii z wysuniętym napastnikiem jako cofnięty i kompletny napastnik. Strategię drużyny zmieniłem na przewagę liczebną i z niecierpliwością czekałem na efekt tych modyfikacji. Obraz gry nie uległ zmianie. Anglicy nawet jakby bardziej przycisnęli, trzykrotnie trafiali w obramowanie bramki. Mieli nawet rzut karny w 59. minucie, ale nic nie chciało im wpaść, ich licznik zatrzymał się na jednej bramce. Po jednej z kontr kilkanaście minut przed końcem meczu objąłem prowadzenie. Euforia, ekscytacja. Ale i opanowanie, ciągle miałem w pamięci mecz z Chorwacją. Jednak tego meczu nie mogłem przegrać. W ostatniej minucie padła trzecia bramka dla moich podopiecznych. Kolumbia sprawiła wielką niespodziankę pokonując samych gospodarzy turnieju 3-1.
Ku mojemu zdziwieniu Honduras zremisował z „Szachownicami” 1-1 i tym samym zająłem pierwsze miejsce w grupie. Jakby tego było mało, Chorwacja spadła na trzecią lokatę i odpadła z dalszej rywalizacji. Była to dla mnie pewnego rodzaju rekompensata za tę obrzydliwą porażkę z nimi na otwarcie. Niech mają za karę.
W drugiej rundzie moim rywalem okazała się być reprezentacja Chile. Tuż po tym, gdy poznałem swojego kolejnego przeciwnika, koleżanka z pracy zadzwoniła spytać, czy dam radę wpaść. Szef mówił, że ta cała „impreza” nie miała trwać długo, góra dwie godziny, ale… Dochodziła już 17, a ja czułem, że jestem na fali. Odpowiedziałem, że jednak nie dam rady. Poprosiłem, by przeprosiła wszystkich w moim imieniu, ale jestem wyczerpany i idę spać. Ominęła mnie darmowa i konkretna wyżerka, gdyż w skład tego „poczęstunku” jak się później dowiedziałem, wchodziła pizza i inne frykasy. Trudno, coś za coś. Nadszedł czas meczu. Po zaciętej pierwszej połowie prowadziłem 1-0. Postanowiłem zaryzykować i powiedziałem chłopakom w przerwie, że jestem rozczarowany. Efekt był zdumiewający, spotkanie zakończyło się moją wygraną 6-0. Radość nie trwała długo.
W ćwierćfinale los skojarzył mnie z Niemcami. Tu nie miałem żadnych szans. Faworyci do złota robili ze mną co chcieli. Przegrywałem 3-1. Zaryzykowałem, nie miałem nic do stracenia. W przerwie agresywnym tonem kazałem chłopakom wziąć się w garść i walczyć. Zdecydowałem się również na manewr, który zdał egzamin z Anglikami. Wyglądało na to, że nie nic mi już nie pomoże, gdyż w 48. minucie Niemcy podwyższyli prowadzenie. Zacząłem żegnać się z turniejem i prosić o jak najmniejszy wymiar kary, kiedy to gra w końcu się nade mną zlitowała. Co zabrała mi parę godzin wcześniej, postanowiła teraz oddać. Nagle Los Cafeteros zaczęli grać w piłkę. Na czwartą bramkę Niemców w ciągu pięciu minut odpowiedzieli dwiema, by po kwadransie strzelić jeszcze jedną. W 70. minucie wynik brzmiał 4-4. Zgłupiałem. Wierzcie lub nie, ale zgłupiałem. Kompletnie nie wiedziałem co mam zrobić. Nie robić nic, zostawić wszystko tak, jak jest? Czy może nastawić się na kontry? Zatrzymałem grę i myślałem kilka minut. Ostatecznie, choć nie wierzyłem w końcowy sukces, nie zmieniłem niczego. Niech się dzieje wola Nieba! No i stało się! W 83. minucie moja największa gwiazda strzeliła piątą bramkę dla Kolumbii i wynik już do końca nie uległ zmianie. Cud, po prostu cud. Takiej huśtawki nastrojów jednego dnia FM nie zaserwował mi nigdy. Zapomniałem o upokarzającej porażce z Chorwacją, o tym że jeszcze kilka godzin temu nienawidziłem tej gry jak nic innego. Teraz ją kochałem. Nie ma słów by opisać ten błogi stan, w którym znalazłem się po udanej „remontadzie” z Niemcami. Powtarzałem sobie, że to tylko gra, po co się tak podniecam. Ale nie dało się inaczej, czułem się tak, jakbym wygrał na loterii. Na pewno nikt nie zrozumie mnie lepiej niż Wy, drodzy FM-maniacy. Nie muszę Wam tłumaczyć, cóż to było za epickie przeżycie.
Zupełnie spontanicznie, na tej wielkiej fali szczęścia, która mnie ogarnęła, napisałem dziewczynie sms: Nie smuć się, wynagrodzę ci to. Kocham. Potrzebowałem przerwy, by ostudzić emocje. Ale FM nie pozwolił mi oderwać się od niego. Okazało się, że zwolniła się posada w Manchesterze City gdyż dotychczasowy menedżer Obywateli postanowił objąć Dumę Katalonii. Złożyłem podanie Panem Y i czekałem na decyzję. Kiedy w mediach prezes klubu przychylnie wypowiedział się na temat mojej kandydatury, wiedziałem, że dostanę ofertę pracy. Dobre pół godziny zajęła mi analiza ich obecnego składu, silnych i słabych stron. Ostateczna konkluzja była taka, że mogę mieć problemy ze zgłoszeniem kadry do Ligi Mistrzów z powodu braku „jakościowych” wychowanków, w związku z czym odpuściłem i zostałem w PSG. Przyszedł czas na półfinał, a w nim czekała na mnie Argentyna. Do meczu przystąpiłem z „pierwotną taktyką” i mimo moich obaw, wszak rywal był mocno wymagający, przez całe spotkanie kontrolowałem przebieg gry. Bez najmniejszych problemów wygrałem skromnie 2-1 i awansowałem do finału. Uwierzyłem, że impossible is nothing. Finał Mistrzostw Świata grając Kolumbią? Nie wydawało mi się to realne. Pewnie niektórzy z Was zastanawiają się, dlaczego nie wspominam o Panie Y i jego Francji. To dobry moment, by to zrobić. Francją bez problemu pokonywałem kolejnych rywali i nie było sensu tego opisywać. Poszczęściło mi się jak nigdy, gdyż w wielkim finale spotkały się obie drużyny, które prowadziłem: Kolumbia i Francja. Już wtedy mogłem czuć się wygranym. Mogłem czuć się - jak zwykło się ostatnio mówić - zwycięzcą. Wiedziałem, że wygram ten turniej. Nie wiedziałem tylko jeszcze kim.
Limit szczęścia jednak wtedy się wyczerpał. Kilka minut po tym, gdy usłyszałem dzwonek do drzwi, do mojego „gabinetu menadżera” weszła mama i… moja dziewczyna. Nie musiały mówić nic. Już po wyrazach twarzy mogłem się domyślić, że mama była wielce zdziwiona, gdy dziewczyna pytała ją jak się czuję i czy już mi lepiej. Biegunki co prawda nie miałem, ale wiedziałem, że i tak mam przesrane.
- Odczytałam sms i pomyślałam, że czujesz się lepiej i ucieszysz się, jak cię odwiedzę. Więc tak wygląda twoja choroba? Obiecałeś mi, że pójdziemy do kina, a ty co? Grasz sobie?!
Mama wyszła z pokoju bez słowa. Dziewczyna przez dobrą minutę referowała mi, co myśli na mój temat i za kogo mnie uważa. Nawet nie doszedłem do głosu, nie miałem szansy wyjaśnić jej tego wszystkiego, wytłumaczyć się. Wyszła ze łzami w oczach. Słyszałem jak zbiega z prędkością TGV po schodach klatki schodowej. Cały wieczór wydzwaniałem do niej, prosiłem w sms, by odebrała, ale na nic się to zdało. Postanowiłem nie grzebać kijem w mrowisku i zaczekać do następnego dnia, na pewno jej przejdzie. Jakby to nie zabrzmiało, postanowiłem nie psuć sobie tego wieczoru. Mama na szczęście nie wypytywała o nic, choć raz postanowiła się nie wtrącać.
Finał rozegrałem przy pełnym zaangażowaniu obu drużyn. Chciałem wyłonić zwycięzcę w sprawiedliwy i uczciwy sposób. Skończyło się prawdziwym pogromem. Moja Kolumbia rozbiła Francję 5-0. To był absolutnie mecz kompletny, wychodziło im wszystko. Pan Y nie mógł zrobić nic. Po meczu nie dowierzałem w to, co osiągnąłem. Zdobyć puchar Kolumbią? Po cichu obawiałem się informacji, że moja drużyna została zdyskwalifikowana za doping. Z Kolumbijczykami pod tym względem, to nigdy nic nie wiadomo : ) Na szczęście nic takiego nie miało miejsca.
Mój napastnik został królem strzelców, a w jedenastce turnieju znalazło się aż ośmiu Kolumbijczyków. Drużynę marzeń uzupełniło dwóch Francuzów i Niemiec. W końcu, po turnieju, który łącznie z przerwami rozgrywałem ok. 15 godzin jednego dnia, mogłem delektować się tym największym sukcesem w historii mojego grania w
Football Managera. Po tak udanym turnieju złożyłem rezygnację i objąłem reprezentację Hiszpanii, z którą zamierzałem wygrać Euro 2032. Pan Y po przegranym finale zachował posadę i po odrzuceniu oferty od Anglii i Holandii, postanowił awansować z Francją na Euro i tam powalczyć o końcowy sukces.
MOWA KOŃCOWA
Uspokajam, moja historia ma szczęśliwe zakończenie. Dziewczyna po kilku dniach przyjęła moje przeprosiny, w całości wysłuchała wyjaśnień z niedowierzaniem kręcąc głową. Chyba w tej całej mojej
fascynacji grą dostrzegła coś uroczego : ) Muszę jednak przyznać, że postawiła twarde warunki. Jednym z nich, było przyznanie się do wszystkiego szefowi, w dodatku w jej obecności. On na szczęście się nie pogniewał i do dziś od czasu do czasu mi dogryza, czy odstawiłem już dziewczynę, bo nie dała mi pograć, czy jeszcze nie. A gdy proszę o urlop, od razu zaznacza, żebym nie spędził go w całości przed komputerem : ) Klawiatura, mimo że wygląda jakby przejechał po niej czołg, służy mi do teraz. Po kilku miesiącach od opisanej wyżej historii, ciągle chce mi się śmiać na samą myśl o niej. Ale również stawiam sobie pytanie, jak to się stało, że jednego dnia gra tak mną zawładnęła? Obiecałem sobie, że nigdy nie posunę się do takich kroków, byleby tylko móc pograć. W jednej ze swoich piosenek
Stachursky śpiewa:
jestem jak narkotyk, jak narkotyk powoli wciągam cię. Te słowa idealnie obrazują relację, która łączy mnie z tą grą. Karierę, którą opisałem, skończyłem dwa sezony później. Sezon 2031/2032 zwieńczony Mistrzostwami Europy zakończyłem finałem tegoż turnieju. Hiszpania spotkała się w nim z… Francją. Uznałem, że to najlepszy moment by dać sobie spokój, odpocząć i czekać na nową wersję gry. Większość screenów zrobiłem sobie na pamiątkę już dawno temu, ale na potrzeby tego tekstu, musiałem odświeżyć sobie w głowie cały turniej. Aby tego dokonać, włączyłem grę, zacząłem powoli przypominać sobie wszystko i… naszła mnie ochota, by wrócić do gry. Nie mogłem się oprzeć pokusie, by znów poprowadzić mój
Real.
Odizolowałem się od świata na cały weekend i w tym czasie rozegrałem kolejny sezon…
Na koniec wysunę odważną tezę. W moim życiu pewne są trzy rzeczy: śmierć, podatki oraz to, że ta gra nigdy mi się nie znudzi. Z każdą kolejną wersją jestem do niej coraz bardziej przywiązany, nieprzerwanie od
2005 roku. Nic nie wskazuje na to, by cokolwiek mogło się w tej kwestii zmienić : )
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ