A nie było lekko.
Henkel doznał małej kontuzji, która jednak mocno komplikowała naszą sytuację. Nie chciałem bowiem polegać na
Solu, miałem więc nadzieję, że nasz podstawowy bramkarz zdąży się wykurować na czas.
W dodatku nie rozpieszczała nas pogoda. Przez cztery dni lało jak z cebra, w związku z czym nie mogliśmy przeprowadzić żadnego sensownego treningu. Pozostało nam dopracowywanie taktyki, niestety jedynie w teorii.
W międzyczasie polskie drużyny zagrały w europejskich pucharach. Wypadły średnio.
Zagłębie przegrało na własnym boisku z
Valencią 0:2 i chyba mogło szykować się do walki o fazę grupową, ale jedynie Pucharu UEFA. O międzynarodowych rozgrywkach powoli zapominał
GKS Bełchatów, który przegrał w Izraelu 0:3. Mocno utrudnił sobie los
Groclin, remisując u siebie z
AIK 1:1. Jedyną w miarę pewną awansu polską drużyną była
Legia, która wygrała na własnym boisku z drużyną z Czarnogóry 2:0.
Na szczęście w piątek i sobotę na niebie było widać jedynie słońce, dzięki czemu niedzielny mecz z
Polonią Bytom, kończący zmagania w czwartej kolejce Orange Ekstraklasy, mógł być rozegrany na doskonale przygotowanej murawie. Od ekipy telewizyjnej, która miała realizować transmisję z tego spotkania dowiedzieliśmy się o potknięciach rywali, dzięki którym, w przypadku naszej wygranej, zostalibyśmy samodzielnymi liderami ligi. Było więc o co walczyć. Tym bardziej, że
buki po raz pierwszy stawiali nas w roli faworyta. Niekoniecznie pewnego, ale jednak.
Także po raz pierwszy zostałem poproszony o krótki komentarz przedmeczowy na temat rywala. Starałem się odpowiedzieć dyplomatycznie, dodatkowo mobilizując moich zawodników do wzmożonej walki.
Na rozgrzewce
Henkel dał znać, że może spróbować zagrać od pierwszej minuty. Na szczęście, gdyż, niestety, nie do końca ufam umiejętnościom jego zmiennika. Żelazna podstawowa jedenastka pozostała więc nieruszona.
Już na samym początku, w drugiej minucie, udało nam się przeprowadzić groźną sytuację.
Wujek Przecinak chciał przelobować
Peskovica, jednak bramkarz bytomian końcami palcami musnął piłkę tak, że ta wyszła na rzut rożny. Jednak co się odwlecze, to nie uciecze. W 19. minucie
Barton strzelił z szesnastu metrów pod poprzeczkę. 1:0! Potem próbowaliśmy jeszcze podwyższyć wynik, na przerwę schodziliśmy jednak jedynie z jednobramkową zaliczką. W jej czasie próbowałem zachęcić chłopaków do walki, gdyż wystarczy chwila nieuwagi, aby tak mała przewaga zamieniła się w wynik remisowy, albo nawet w porażkę.
I poskutkowało. Wujek Przecinak już w 55. minucie podwyższył na 2:0. Potem poczuliśmy się jednak zbyt pewnie, czego wynikiem była kontaktowa bramka
Radzewicza zaledwie dziewięć minut później. Niestety, wtedy
Polonia poczuła siłę. Cztery minuty później wyrównał
Trzeciak. Musiałem coś zmienić w naszej grze. Za
A. De Rapha wszedł
Grzelo, zaś
Shadowm został zmieniony przez debiutującego
Magica. I od razu było widać efekty - zaledwie dwie minuty bo bramce gości na prowadzenie wyprowadził nas
Grzechoo. Po chwili
Grzelo miał szansę dobicia rywala, strzelił jednak prosto w bramkarza. Chcąc bronić wyniku zdjąłem z boiska
Bartona, za którego wszedł
Jakubkwa. Do końca nic się nie zmieniło i mogliśmy się cieszyć z samotnego liderowania!
Wszystko układało się wręcz doskonale. I jak zwykle, gdy wszystko zaczyna iść dobrą drogą, musi wydarzyć się nieszczęście.
Właśnie trwał ostatni trening przed meczem z
Widzewem Łódź.
-
Treneeerze! Uwaga! - krzyknął jeden z zawodników.
-
Co je... - nie zdążyłem nawet dokończyć zdania, a zauważyłem piłkę pędzącą w moim kierunku chyba z prędkością światła.
Poczułem tylko niesamowity ból, a potem ciemność...a za chwilę światło...światło, do którego się zbliżałem...i jakieś dziwne głosy...
Nie może pan tu wejść, sala operacyjna, śpiączka, to już dwa miesiące, grudzień...nie byłem jednak w stanie zrozumieć sensu tych słów...Wciąż zbliżałem się do tego światła. Powoli, ale jednak. Nagle, zacząłem się oddalać. Bardzo szybko. W końcu zapanowała przenikliwa ciemność. Otworzyłem oczy.
- Gdzie ja jestem? - ledwie wydusiłem. Nade mną stał
BARTOSH z
Katią.
- Z nami, dolar. Nareszcie, z nami - odpowiedział prezes.
- Co się stało? - zapytałem.
- Dostałeś piłką na treningu i wpadłeś w śpiączkę - odpowiedział tak, jakby była to zupełnie normalna i oczywista rzecz.
- Ja? To który dzień dzisiaj mamy...?
- 4 stycznia 2008 roku - naprawdę bardzo długo spałem.
- O mój Boże...i co teraz?
- No nic, drużynę za ciebie prowadził twój asystent. Radziliśmy sobie gorzej niż z tobą, ale nie jest najgorzej. Jesteśmy na siódmym miejscu, ale mamy duże szanse na wicemistrza. Z tobą na pewno się to uda - dał mi kartkę, na której rozpisane były wszystkie wyniki zespołu.
- Najważniejsze, że w końcu jesteś z nami. Teraz zostawię was samych, pewnie macie do pogadania - prezes wyszedł, zostałem sam na sam z
Katią.
Łup. Łup. Usłyszałem dźwięk, który przypominał mi walenie pięścią w okno.
- Wake up, mister Dudzik, wake up, please! - ku mojemu zaskoczeniu powiedziała moja kochanka. -
Hello, mister Dudzik, please wake up! You'll be late! O co jej chodziło?
Nagle cały obraz zaczynał się zamazywać.
O co tu chodzi? Przed oczymi znikała mi
Katia, śmigały obrazy związane z klubem, sparingi, mecz z
Koroną,
Jagiellonią...żarty
Wujka Przecinaka...Obrazy te były przerywane jakimś wewnętrznym głosem, który mówił
"wstawaj...". W końcu otworzyłem oczy.
- Oh, finally! Mister Dudzik, it's eight am, if you don't wake up now, you'll be late at the airport!
To był
John, recepcjonista.
To wszystko było snem. Zwykłym marzeniem sennym. Nie było żadnej degradacji
Zagłębia, żadnego klubu o nazwie
CM Revolution, żadnych sparingów, meczów, ja nie byłem nigdy trenerem, nigdy nie kochałem się
Katią...To wszystko to tylko wymysł mojego umysłu...Znów byłem zwykłym człowiekiem. Był 27 czerwca, godzina ósma rano czasu
zachodnioamerykańskiego. Za trzy godziny miałem stawić się na lotnisku w San Francisco. Czekał mnie powrót do domu.