Manifesty użytkownika jmk przeczytało już 17497 czytelników!
Łącznie swój komentarz zostawiło 0 z nich.
Człowiek – hipochondryk, czyli moja historia życia. A własciwie jego część i pod danym aspektem.
Ten wpis nie jest ani wstępem do jakiegoś fmowego opowiadania, chociaż po małych zmianach nadał by się jak najbardziej. Nie jest też wymysłem mojej wyobraźni mimo, że bardzo bym chciał, aby to była tylko fikcja literacka.
Ostatni okres spędziłem w szpitalu, dokładnie to od 22 grudnia, do dziś, kiedy publikuję ten tekst. Pisać go rozpocząłem 6 stycznia, przed dzień dość istotnego dla mnie zabiegu, ale już podczas, gdy czułem się dobrze i można nawet rzec, że w pełni sił fizycznych.
Ale o samym pobycie troszkę później, chciałbym wylać na kartkę swoje przemyślenia, które spłynęły na mnie właśnie podczas tej hospitalizacji. Właściwie to jest mieszanina przemyśleń z retrospekcją swojego życia.
Mam 20 lat. Zacznę jednak od czasu swych narodzin, urodziłem się bardzo duży i ciężki, wymiarów nie podam, bo są nieistotne i nawet ich nie pamiętam. Jedynym problemem wtedy jaki miałem był … konflikt krwi rodziców. Mama ma B-, a tata B+. Przejąłem krew po tacie, ale lekarze ostrzegali, że mogą być problemy. I były. Odczuwalne do dziś, mam po prostu osłabioną odporność, może teraz już nie tak, ale gdy byłem młodszy to praktycznie cały czas na coś chorowałem. Koledzy nawet śmiali się, że jestem Harry Potter (którego de facto nigdy nie czytałem/ nie oglądałem) i, że uczęszczam do szkoły w Hoghwarcie, dlatego tutaj nie chodzę ;) Te mniejsze choroby pewnie też mnie jeszcze mocniej osłabiały, bo masa antybiotyków to kolejny spadek odporności, psucie się zębów, problemy z jamą ustną itp. Najczęściej i najpoważniej chorowałem na uszy. Bywało, że często nosiłem watę w uszach.
Najważniejszym aspektem tej opowieści miała być jednak kwestia mnie jako piłkarza, czyli bycia tym, kim marzyłem być. Jako dzieciak nie miałem styczności z piłką w formie aktywnej, a pierwszym meczem jaki kojarzę z telewizji był finał ME 96’ między Niemcami, a Czechami. Miałem wtedy już 7 lat. Sam jednak nie grałem, bo nawet z wfu – miałem zwolnienie całoroczne. Przełom to 4/5 klasa podstawówki, kiedy zwolnienia nie miałem, powoli więc zyskiwałem jakąś dyspozycję. Wychowanie fizycznie mieliśmy razem z inną klasą, wtedy poznałem (najpierw w złych okolicznościach) swojego dzisiejszego najlepszego przyjaciela (który potem chodził ze mną do klasy w gimnazjum, liceum i razem rozpoczęliśmy studia i do dziś utrzymujemy stały kontakt). Graliśmy tam na dwóch boiskach, na jednym „głównym” grali Ci „lepsi”, my, „gorsi” natomiast się jakoś dobieraliśmy i graliśmy, ot tak. Nie to co ich poważne mecze „klasa na klasę”. W pewnym momencie jakiś czas już bez przerw ćwiczyłem na wfie, a w grupie „lepszej” brakowało zawodników. Wzięli mnie. Grałem na obronie, bez fajerwerków, ale w ostatniej akcji meczu podbiegłem do przodu i kolega ze skrzydła zagrał mi piłkę, ja z kilku metrów wpakowałem piłkę do bramki nogą. Euforia moich kolegów była o tyle wielka, że ta bramka dała nam wygraną. To był mój pierwszy i ostatni gol w podstawówce. Kilka meczów z rzędu zagrałem z „lepszymi”, ale … już nie trafiałem, oczywiście wystawiali mnie na obronie. Wtedy nastąpił kolejny przełom w mojej „karierze”, mianowicie kumpel, który do tej pory był bramkarzem zachorował. Kogoś musieli postawić. Wybór padł na mnie. I broniłem nieźle (jak to się broni na betonie). Wkupiłem się w łaski. Zacząłem wychodzić i grywać na podwórku, gdzie graliśmy 1na1 lub 2na2, z biegiem czasu szło mi już dobrze, wolałem grać sam i samemu decydować o wszystkim. Raz w 6 klasie graliśmy na hali, stanąłem na bramce i moja drużyna wygrała z wszystkimi, broniłem bardzo dobrze.
W między czasie tym, który spowodował, że moja ciągotka do piłki poszła w stronę bramki był mój ojciec. Właśnie on grywał ze mną w piłkę w wakacje, weekendy – kiedy tylko byliśmy u dziadka na podwórku. Nauczył mnie (nie wiem czy świadomie) przede wszystkim – mocno strzelać, bo u dziadka graliśmy 1na1, ale ja miałem swoją bramkę, a tata swoją. Nie można było wychodzić poza określoną linię, mieliśmy uderzać z daleka. Na początku miałem problemy, ale z czasem szło mi coraz lepiej. To ten trening najmocniej wykształcił mi mocno umięśnione do dziś uda. Następnym elementem, którego się nauczyłem była nieustępliwość. Grywaliśmy też czasem na malutką bramkę, by się pokiwać. Tata umiejętnie się zastawiał, blokował, uciekał. Ja nie mogłem dać za wygraną, walczyłem do końca by jakoś mu ją odebrać. I to zostało mi do dziś kiedy tylko gram w polu (wf, podwórko). Ostatnią rzeczą jakiej mnie nauczył i chyba najważniejszą – nauczył mnie bronić. Wiecie jakie miałem pierwsze rękawice? Takie robocze… J Kolejną gierką, w którą się bawiliśmy to było to, że ja stawałem na bramce, a tata strzelał ( z połowy, troszkę bliżej), robił to bardzo dobrze i do dnia dzisiejszego pamiętam jego zakręcone strzały „z fałsza”. Nie umiałem jeszcze bronić, rzucać się to jasne, ale gdy nie dałem rady (za szeroka bramka) zatrzymać piłki nogą to coś wymyślić musiałem. Zacząłem sięgać rękoma, rzucać się- najpierw po ziemi, a potem już coraz śmielej. Wtedy właśnie wybrałem rękawice robocze – by mnie tak nie bolały ręce. Od wtedy już wiedziałem – chcę być tylko bramkarzem.
Przyszły czasy gimnazjum i kolejnych zwolnień z wf, rocznych, półrocznych. Miałem wtedy stwierdzoną w niewielkim stopniu, ale jednak astmę. WF sobie odpuszczałem, ale na podwórku przeszedłem na „wyższy lvl”. Wakacje należały do mnie. Grałem ze starszymi turnieje, ligi i takie tam. Raz dobrałem się tak z kumplem, że 4 dni z rzędu wygrywaliśmy wszystko co się da. To był duet. Z biegiem czasu Ci koledzy zaczęli się pogrążać : alkohol, papierosy i inne używki. Ja też próbowałem, to był chyba najgorszy okres w moim życiu. Byłem chyba na skraju. Na pewno nie wyglądałem i nie zachowywałem się jak sportowiec. Przeszło.
Małym impulsem był turniej drużyn osiedlowych, w których po raz pierwszy miałem zadebiutować jako pierwszy bramkarz drużyny z mojej ulicy. Przygotowałem się dobrze, odstawiłem wszystko. Turniej był w wakacje. Wszystko miało być dobrze.
I nie przypuszczałbym nawet, że będzie świetnie, to właśnie na tym turnieju błysnął mój „talent” bramkarski, oczywiście nie mówię tego, bo ja tak twierdzę, ale na podstawie opinii innych. Zajęliśmy 3 miejsce, a ja zostałem jednym z najlepszych bramkarzy turnieju. Wtedy też obroniłem swój pierwszy oficjalny karny, napastnik rywala uderzył wysoko, pod okienko, ja jednak wyciągnąłem się jak struna i sparowałem piłkę na rzut rożny. Po tej interwencji zawodnik wykonujący jedenastkę podszedł do mnie, ścisnął dłoń i pogratulował (mieliśmy po 15/16 lat!!!). Byłem w siódmym niebie.
Wróciłem jednak do „złego” trybu życia, nie wiem sam nawet czemu, ale niesiony opinią dobrego bramkarza trafiłem do pewnego klubu okręgówki. Był to mój pierwszy klub w karierze, miałem 16 lat i małe szanse na karierę. Spędziłem tam dwa lata, ale bez fajerwerków, to nie byłem ja, grałem ze strachem, bez pewności siebie. W efekcie po 2 latach i niewielu rozegranych meczach moja kariera się skończyła. Wpływ na to miały też kolejne choroby, które nie pozwalały mi regularnie grać i problem z dojazdem. W pierwszej liceum w listopadzie, poznałem dziewczynę, która okazała się wybranką mego serca, jest do dziś i będzie do końca życia. To dzięki niej rzuciłem wszystkie złe nawyki. Także do dnia dzisiejszego trzymam się tych postanowień. Miałem jednak nie pisać o pozytywnych aspektach mojego życia, więc ten wątek opuszczam, bo by mi zeszło Bóg wie ile.
Były wakacje po pierwszej klasie liceum, jedne z gorszych jeśli chodzi o mą fizyczność. W tym samym czasie mój dziadek zapadł na straszną i nieuleczalną chorobę- miał raka. Bardzo to przeżyłem, gdyż dziadek był mi bardzo bliski. Efektem tego była kolejna choroba, którą mi „nadano”, ponieważ pradziadek, babcia chorowali ( i zmarli wskutek niej) i mama choruję, także u mnie stwierdzono problemy z sercem. Bolało, kłuło strasznie. Lekarze byli zdziwieni – tak młody wiek. Dostałem jakieś tabletki, miałem rzucić uprawianie sportów, żyć bez stresu i zażywać te środki, najpierw regularnie, a potem, gdy zaboli. I właśnie tutaj był ten kluczowy moment załamania się mojej kariery w okręgowym klubie, gdyż pół roku nie grałem. Ostatnią tabletkę wziąłem kilka dni po nowym roku, dziadek zmarł niedługo później. A mi powoli przeszedł ból. Zdrowy? Od tamtego momentu już nie czułem bólu.
Gdy zobaczyłem jak mi granie idzie strasznie, rzuciłem to i zaprzestałem treningów (bo nie miałem jak dojeżdżać w środku tygodnia toteż trenowałem u siebie na miejscu z tutejszą pierwszoligową drużyną powiatowej ligi futsalowej). Szło mi na tej hali znaczniej lepiej niż na dużej bramce, ale nie chciałem słyszeć wtedy o sporcie.
Przełom nastąpił na pierwszym roku studiów. Istniała tu bowiem Uniwersytecka Liga Futsalowa, gdzie grają między sobą drużyny złożone ze studentów kierunków USZ.
Razem z kolegami postanowiliśmy stworzyć jakaś ciekawą ekipę. Niestety odzew chłopaków z mojego roku był tak nikły, że postanowiliśmy pozyskać jakiś piłkarzy z innych kierunków (w pełni dozwolone) i tak doszli m.in. studenci stosunków międzynarodowych (my reprezentowaliśmy politologię) oraz z wolnego transferu (zawodnicy sami zgłaszają brak klubu i można kogoś pozyskać z tej listy „transferowej”). Kadra była dość liczna, ale rotacyjna, bo jedni raz przychodzili raz drudzy. Trzon jednak był stały. Bramkarza mieliśmy jednego, oczywiście mnie. Grało mi się … bardzo fajnie. W grupie było 6 drużyn, z czego pechowo … nasza drużyna 1 rok politologii oraz dwie drużyny stworzone przez 2 rok politologii. I niestety to właśnie między nami trzema odbyła się walka o 4, ostatnie gwarantują awans z grupy miejsce. Trzy pierwsze mecze z 1,2,3 (w końcowej klasyfikacji) przegraliśmy sromotnie, ale między nami, a nimi były 2, może nawet 3 różnice klas. Dwa pozostałe zespoły tak samo. W meczu między drugim rokiem padł wynik jednej bramki różnicy bodaj 7:6 dla powiedzmy drużyny A. Potem my graliśmy z przegranymi (Powiedzmy B) i wygraliśmy 8:2 lub 10:2. Nie pamiętam. Wiem, że puściłem dwie bramki. Ostatnia kolejka to był nasz mecz z ekipą A. Remis dawał im awans (lepszy bilans), my musieliśmy wygrać. Niestety – 4:4. W końcowym rozrachunku wyszło nam, że przegraliśmy bilansem jednej więcej strzelonej/mniej straconej by być na równi z nimi. Bywa. Oni wyszli z grupy i po pierwszym meczu fazy play off odpadli. Oczywiście jeden mecz opuściłem ze względu na jakąś grypę czy inną chorobę. Straciliśmy wtedy rekordową ilość bramek 17. Ulegliśmy 17:2
Rok później, czyli 2009’ i już druga edycja z naszym udziałem ULF (Uniwersytecka Liga Futsalu). Tym razem mieliśmy zebrać już tych, co wiemy jak grają i na co ich stać. Bo rok temu nasz skład wyglądał naprawdę słabo. W efekcie mieliśmy 3 zawodników 2roku Stosunków Międzynarodowych, jednego 1roku IKF, 4 2roku Politologii oraz jednego z 1roku Politologii.
Na papierze mieliśmy naprawdę silny skład. A ja się zaangażowałem w całą tę otoczkę. Znalazłem na sponsora, który dostarczył nam stroje na mecze, a także dał spore zniżki na zakup sprzętu sportowego, bo sponsor to właściciel sklepu właśnie o takim asortymencie.
Byłem odpowiedzialny za wszystko, a wcześniej zostałem też wybrany kapitanem i trenerem drużyny. Decydowałem kto wychodzi w pierwszym składzie i jakim gramy ustawieniem.
Gdy patrzyłem jak gramy na treningach, to aż mi serce się cieszyło. Naprawdę fajnie to wyglądało. Jak się jednak moi „podopieczni” mają słabą psychikę, bo wyszliśmy na pierwszy mecz i graliśmy coś fajnego. Do przerwy prowadziliśmy nawet 4:3. Aaa właśnie – zapomniałem napisać, mój kolega z roku też jest bramkarzem i spytał czy może pograć. Zaproponowałem granie po połowie. Cieszył się.:)
Wracając do mecz – przegraliśmy 6:5, bo siedliśmy mentalnie w drugiej połowie. Mimo porażki, widziałem jakieś perspektywy dla tej drużyny.
Drugi mecz też mieliśmy wygrać. Sytuacja w grupie była następująca, jeden zespół grający dla reszty drużyn „kosmos”, oraz 4 mniej więcej równorzędne zespoły w tym … obecny trzeci rok Politologii. Los bywa złośliwy. Drugi mecz do przerwy dla nas 5:3 bodaj, wiem, że wpuściłem znów trzy. W drugiej jednak wszystko padło, a wynik 9:6 oddaje jak zagraliśmy. Trzecie w kolei spotkanie to nasze problemy kadrowe, opuściło nas 3 zawodników w tym najlepszy z nas, ten z IKF. Dlatego też, zdecydowałem się zagrać w polu, ostatniego obrońcę, bo w polu gram lepiej niż drugi bramkarz, ale bez rewelacji. I grałem, ale bardzo mało, wchodziłem tylko wtedy, gdy reszta nie miała sił. Gdy byłem na boisku straciliśmy dwa gole. A całe spotkanie znowu przegraliśmy, tym razem 8:4.
I tu zaczyna się mój dramat. Nie, nie piłkarski, chociaż też, ale tu już bardziej skutek.
Dzień po meczu (czwartek) bolały mnie lekko plecy – mówię pewnie zmęczenie albo zakwasy. Do tego dostałem biegunki. W piątek wszystko było już w porządku, wróciłem do domu na święta. Sobota jednak była ponownie okraszona bólem pleców i biegunką. No nic mówię – grypa żołądkowa, jeszcze zostałem w tej tezie potwierdzony. Przyszła niedziela i ból był niw do wytrzymania, gorączka podchodziła pod 39. Wezwaliśmy lekarza, stwierdził chorą nerkę i grypę żołądkową i nakazał zrobić nazajutrz badanie meczu. Po odczytaniu mu wyników utwierdził się – nerka. Dzień później zaczęło się piekło, do bólu pleców, biegunki, gorączki doszły jeszcze wymioty (gdy tylko coś spróbowałem zjeść), bóle głowy i najważniejsze – bóle górnej części brzucha (tuż pod żebrami na środku oraz pod prawym żebrem z prawej strony). Lekarz przyjechał, spojrzał jeszcze raz na wyniki i na konającego mnie i przyznał się : „Nie wiem co mu jest”. I wysłał do szpitala. Po 18 godzinie, 22 grudnia byłem już w szpitalu. Nie będę komentował samego przyjęcia, ale nie było fajnie czekać z bólami 10 minut, bo leciał ostatni odcinek Brzyduli i zarówno lekarz, jak i pielęgniarka musieli obejrzeć. Epic fail.
Najgorsze miało dopiero nadejść. Dostawałem 5 rano i 5 wieczorem kroplówek, praktycznie przerwy nie było. Aha – na przyjęciu lekarz stwierdził, że to na pewno nie nerka, tylko trzustka. Zabiło mnie jednak pytanie pielęgniarki : „Czemu jesteś taki żółty?”
Dostawałem dwa antybiotyki (jeden w zastrzykach), wzmacniające, rozkurczowe i odżywcze (bo nie mogłem jeść) i jeszcze coś tam, chyba przeciwbólowe. Byłem przykuty do łóżka.
Kryzys nadszedł w wigilijną noc. Poszedłem do łazienki i zwróciłem (nic nie jedząc od niedzieli). Krwią. Był na straży lekarz i od razu mnie zapytał czy zgadzam się na sondę w żołądku. Ja przerażony i roztrzęsiony zgodziłem się. Nie kontaktując, nie wiedząc na co.
Usiadłem na łóżku jedna z pielęgniarek mnie trzymała, a druga zaczęła wkładać mi rurkę przez nos do żołądka.. Gdy poczułem się w gardle zacząłem krzyczeć, że się nie zgadzam, żeby to ze mnie wyciągnęły. Całe szczęście wsadziły do końca. Od tej pory każdy mój zły ruch kończył się ruchami wymiotnymi. Dostałem jeszcze worek, w którym miały zbierać się kwasy (podłączony pod rurę) . W efekcie trzustka mogła odpoczywać i się regenerować. Dodatkowo oprócz tego i kroplówek zostałem podłączony do jakiejś pompy, która coś mi dawała przez 12 godzin, zmiana leku i kolejne 12 godzin. I tak 2 dni. Sondę miałem 3 dni.
Wiecie co wtedy było dla mnie najgorsze? Fakt, że ja w miarę wysportowany, 20 letni silny, normalny chłopak NIE MIAŁ SIŁY IŚĆ DO ŁAZIENKI ANI SAMEMU SIĘ ZAŁATWIĆ.
Łzy same zbierały się do oczu, ale musiałem udawać, że jest w porządku. Musiałem być silny, by będący przy mnie mama, tata i dziewczyna nie rozpaczali. Starałem się uśmiechać. Najgorszej było wieczorami.
Sam, ciemno, szpitalne łóżko, święta …
Ta historia trochę się wydłuża, tak jak mi czas pobytu w szpitalu. Chciałem trochę przewinąć czas w przyszłość.
Minęły 4 tygodnie, po żmudnych dniach spędzonych w swoim „rodzimym” szpitalu i wielu próbach odgadnięcia chorób (trzustka, wątroba, śledziona, chłoniak, kamienie, woreczek żółciowy, HIV, itp. itd.) lekarze pozostawali bezradni. Postanowili jednak (wreszcie!!) przenieść mnie do innego szpitala, lepszego, specjalistycznego. Tak trafiłem do szpitala hematologicznego w Szczecinie. I z tego miejsca jeszcze piszę te słowa (8 lutego 2010).
Przeniesienie to w ogóle dziwna sprawa, pacjent z regularnym stanem pod gorączkowym został wypisany wraz ze skierowaniem do następnego szpitala i musiałem się tam dostać własnym autem, bo nie było karetek. Ładna oszczędność. Stąd też mój pobyt dwie godziny w domu! Myślałem, że mój piesek zwariuje z radości. Wreszcie dojechałem do owego szpitala, niby nic nadzwyczajnego, ale wystraszył napis – „Brak odwiedzin”. Brak towarzystwa, a raczej w otoczeniu samych osób starszych (60-80 lat) nie sprzyjał mojej formie psychicznej i tak już strasznie zmęczonej.
Na drugi dzień ponownie pobrano mi szpik kostny, pierwszy raz w Choszcznie pobrany był z mostka, a tutaj wzięli się za biodro. Bolało jak cholera. Dwie godziny leżenia na lodzie by nie było krwiaka, a następnie niemożność chodzenia, bo gdy następowałem na „skaleczoną” nogę to czułem przeszywający ból. Masa badań, pobieranie krwi, na to, na to i na to. Po 3 dniach mieli już diagnozę. Choroba bardzo nieliczna, rzadko występująca i to w takiej postaci jak u mnie (do tej pory mogłem normalnie funkcjonować, pracować fizycznie, uprawiać sport – a to dziwne akurat w tym przypadku). Wrodzona wada układu odpornościowego. Nieuleczalna …
Gdy to usłyszałem byłem przerażony. Nieuleczalna? Jak to?! Co się z tym wiąże?
Dziś już wiem : 3 miesięczna dieta lekkostrawna po wyjściu ze szpitala (uszkodzona wątroba), 3 miesięczny brak wysiłku, uprawiania sportu, biegania, skakania, tańczenia, noszenia zakupów (śledziona powiększona), absolutny zakaz picia alkoholu, im dłużej tym lepiej. I to co było dla mnie jak uderzenie młotem pneumatycznym prosto w twarz. ŻADNEJ PIŁKI NOŻNEJ, a tym bardziej bronienia. Grozi to pęknięciem śledziony. Przewidywalny czas? DWA LATA.
Po kilku dniach depresji postanowiłem, że skoro nie mogę grać, zostanę trenerem. Oczywiście w przyszłości. Teraz zajmę się tylko trenowaniem tego co do tej pory, czyli swojej ekipy uniwersyteckiej. Tylko muszę zaangażować się bardziej niż do tej pory, bo kapitanem i graczem już nie będę. Pod moją nieobecność ekipa wygrała i przegrała spotkanie, odpadli z grupy. Wracamy w przyszłym roku uniwersyteckim.
A jak jesteśmy przy studiach – ominął mnie okres wszystkich zaliczeń (oprócz fakultetu, wf czy instytucjonalizacji bezpieczeństwa państwa, bo je już zaliczyłem) i cała sesja. Złożyłem więc wniosek o przeniesienie sesji, mam zacząć zaliczać 30 marca. Dodatkowo moja choroba (chyba, okaże się) pozwala mi starać się o indywidualny rozkład zajęć czy coś w tym stylu. W skrócie – jeśli znowu się przeziębię nie będę musiał na gwałt lecieć na uczelnie. Dla dobra zdrowia.
Żeby nie było tak lekko i żebym nie wyszedł za szybko złapały mnie dwa wirusy (jeden miałem już w Choszcznie, ale nikt nie wykrył … ) – mononukleozy i jakiś na „c”;). Dodatkowo spadł mi poziom płytek krwi, podano osocze – nie przyjęło się. Wirus powodował bóle głowy i gorączkę, cały czas 38/39. Cały czas leczyli, dodatkowo miałem wziąć wlew imunogloboliny, takie coś odpowiedzialne za odporność, bo miałem tego na poziomie 1,1 podczas gdy normalny człowiek ma 7. Dostałem to coś ii nadszedł kryzys. Mój najgorszy dzień odkąd tu jestem. Miałem zwężenie naczyń krwionośnych, niedowład prawej ręki oraz mowy. Straszne uczucie, ręka odmawia posłuszeństwa, a gdy chciałem coś powiedzieć wychodził bełkot. Do tego doszedł ból głowy, nudności, wymiotowanie. Po 2 dniach przeszło. Wtedy też odizolowano mnie od świata. Nie mogłem kilka dni wychodzić z sali, potem tylko do WC. I tak jest do dziś. Mimo zakazu odwiedzin, można było wyjść za pozwoleniem za oddział do świetlicy, albo dana osoba mogła (najbliższa rodzina) wejść do Ciebie na chwilę. Mój przypadek jednak nie dotyczył ani tej opcji, ani tej.
Do dziś nie wiadomo skąd ten atak był. Dzisiaj miałem kontrolną tomografię, jutro mam kolejny wlew (takie wlewy będę dostawał co 3 tygodnie, będę musiał przyjeżdżać, aż do śmierci), chcą mieć mnie pod kontrolą by sprawdzić, czy aby tamten atak nie był spowodowany tym wlewem. Póki co muszę zbierać siły na jutro, na wypadek gdyby to się powtórzyło. Jak będzie wszystko w porządku, w środę mnie będą obserwować i wyjdę w czwartek. Po 52 dniach.
Efekty? Całe pokłute ręce, obolałe (tyle tych wkłuć, pobierań krwi …), schudnięcie do tego stopnia, że wystają mi kości obojczykowe (poniżej 70kg, 2tyg bez jedzenia, reszta na diecie, przed szpitalem ważyłem 81kg), praktycznie całkowite wyłączenie moich mięśni nóg (non stop leżenia, chodzenie tylko do toalety) będę musiał uczyć się chodzić od nowa, dieta i wyrzeczenia.
Niestety uczulenie na lek okazało się faktem. Nie wyszedłem wtedy, bo znów zostałem zaatakowany jakimś świństwem. Oprócz tego zaraził mnie jeden z pacjentów, który jak się potem okazało ma sepię, teraz leży na ojomie i nie wiadomo czy tego wyjdzie.
Mnie odizolowano. Spędziłem w tej separatce tydzień, wszystko wróciło do normy . Wreszcie 22 lutego dostałem wymarzony wypis. Los bywa zabawny, minęło równo dwa miesiące, bo do pierwszego szpitala trafiłem właśnie 22 grudnia. To jednak nie koniec – muszę czekać na wyniki biopsji, jeśli będą niewystarczające to będą mi wycinać węzły brzuszne. Za 2 tygodnie czeka mnie USG żył, by sprawdzić czy nie mam zakrzepicy, no a za 3 tygodnie ponowna hospitalizacja przy podawaniu mojego wlewu. Mam nadzieję, że ten „nowy” lek na podniesienie immunoglobuliny okaże się nie uczulający mnie i wszystko będzie dobrze, po 3 dniach wyjdę.
Teraz, gdy jestem już w domu mogę sobie wszystko ładnie podsumować. Nigdy bym nie przypuszczał, że mogę być chorym człowiekiem (mam nawet stanąć przed komisją w sprawie renty). I pewnie długo bym nie wiedział, gdyby nie sytuacja rodzinna. Kto by pomyślał, że stres może tak wpłynąć na organizm ludzki. Bardzo bałem się tych świąt. Z perspektywy może to dziwnie zabrzmi, ale cieszę się, że w Boże Narodzenie byłem w szpitalu. Miałem przynajmniej spokojne Święta. Gdyby nie ten mus wyboru z kim spędzę ten okres czasu pewnie
i obawa przed tym jak to będzie wyglądało. Ja przy stole z mamą, tata w drugim pokoju? Bieganie z opłatkiem po mieszkaniu? Gdyby nie to, zapewne nosiłbym swoją chorobę dalej niezauważalną.
Przerażony byłem czytając swój wypis. Do tej pory lekarze mówili, że wyniki dobre, badania też. Okazało się, że prawie wszystko w moim organizmie jest … uszkodzone. Począwszy od blizn na bębenkach usznych, przez blizny płucne, do powiększonej wątroby i przerośniętej śledziony. A jest tego znacznie więcej.
Dwa miesiące wyjęte z życia. Teraz powolny powrót do normalności, mam zwolnienie z zajęć na uczelni do 7 marca. Wczoraj przeszedłem się kawałek po dworze, kupić coś do jedzenia i mięso na zupę. Efekt? Dzisiaj mam zakwasy. Nie wiem ile czasu mi potrzeba, bym znów był sobą, bym zapomniał te straszne obrazki, bólu, cierpienia i śmierci. Nie moje, bo to będzie łatwiejsze, lecz wszystko to co mogłem zaobserwować przez ten cholerny okres czasu. Mój cel? Wrócić do siebie, fizycznie, psychicznie i wreszcie przestać się bać.
Dwa miesiące potrafią zmienić człowieka.
Strona
REAL MADRYT |
FC BARCELONA |
MANCHESTER UNITED |
Powołania dla ogranych! |
---|
Jeżeli jesteś selekcjonerem reprezentacji, zwracaj uwagę na procentową wartość ogrania zawodnika. Znajdziesz ją w ekranie taktyki przy wyborze składu. Wystawiając do gry piłkarza o niskiej wartości tego współczynnika, sporo ryzykujesz - może nie znajdować się w odpowiednim rytmie meczowym. |