Grzechy młodości
cz.3 “The world is full of great pain, and great joy, my friend. The first keeps you on the path of growth, the latter makes the journey tolerable..”
Minęło prawie pół roku odkąd przylecieliśmy do Kolumbii. Michał zawzięcie trenował, a ja nie miałem odwagi powiedzieć mu wprost, że jego marzenie nigdy się nie spełni. A na pewno nie tutaj w Ameryce Południowej. Nie mogłem mu tego zrobić, gdyż tak naprawdę ta nadzieja trzymała go w kupie. Nie wiem co by się z nim działo gdyby zajął się czymś innym, o ile w ogóle było by go na coś stać.
Druga połowa maja i czerwiec zapowiadały się bardzo gorąco. I to wcale nie za sprawą słońca, gdyż go de facto brakowało, a średnia temperatura nie przekraczała 15 stopni. Głównym powodem były rozgrywki grupowe 1 fazy Ligii kolumbijskiej. Mieliśmy zacząć od meczu u siebie, następnie trzy wyjazdy i kolejne dwa spotkania na własnej murawie. Może dobrze, może źle. Tak naprawdę to nie przejmowałem się tym, gdzie będziemy kopać piłkę.
20 maja przyszło nam stoczyć pierwszy pojedynek w tej fazie z
Americą. Chłopakom powiedziałem jedno – ten mecz ma być zemstą za poprzednią porażkę.
O sukces w tym spotkaniu mieli zadbać
Preciado i
Abreu wspomagani przez
Montoyę. Pierwsze minuty obie drużyny poświęciły na przyczajenie się i wywnioskowanie w jakiej formie dzisiejszego dnia jest rywal. Były to swego rodzaju szachy. Piłka rozgrywana w obronie długimi crossami trafiała do ataku, gdzie defensorzy spisywali się nienagannie. W 23 min. świetną okazję miał
Preciado, jednak po dokładnym dośrodkowaniu ze strony
Ruedy minimalnie uderzył ponad poprzeczką. Nie zawsze liczy się doświadczenie, bo na sekundy przed końcem pierwszej połowy młody Otalvaro, po niemalże identycznej akcji, zdobył prowadzenie dla
Americi silnym strzałem głową. Chłopaki spodziewali się, co ich czeka w szatni. Ja jednak postanowiłem nieco zaskoczyć. Spokojnie poprosiłem swoich piłkarzy żeby ruszyli dupy i strzelili coś. Nasi napastnicy wzięli sobie to szybko do serca. Najpierw w 51 min.
Preciado zreflektował się za poprzednią wyśmienitą sytuację i wyrównał wynik spotkania. Trzy minuty później
Abreu wbił futbolówkę do siatki przeciwnika. Jednak na niewiele się to zdało, bo na dwadzieścia minut przed końcem meczu na tablicy widniało 2:2. Spotkanie było bardzo wyrównane, ale jednego byłem pewien – miałem
Montoyę na boisku. Nie zawiodłem się. W 78 minucie po niecelnym strzale na naszą bramkę piłkę do gry wprowadził
Castro. Ta odbiła się przed środkowym
Americi, przelobowałąl go i trafiła wprost pod nogi Davida. Ten niewiele się zastanawiając zrobił trzy susy w stronę bramki, wygiął nogę niczym Tsubasa i posłał atomowe uderzenie. Trybuny zamarły, patrzyłem na piłkę a ona leciała, leciała, aż zatrzepotała w siatce. Z tego letargu wyrwał mnie wybuch radości kibiców. Do końca wynik się już nie zmienił. Pierwsze trzy punkty w tej fazie stały się faktem.
Tydzień później czekał nas wyjazd na północ kraju do
Barranqilli na spotkanie z miejscowym
Juniorem. Mecz był bardzo zacięty. Gospodarze nie przebierali w środkach za co sędzia ukarał ich pokazując trzy żółte i dwie czerwone kartki. Nam nie pozostało nic innego jak dobić krwawiącego już byka i wygraliśmy 2:1 przy wysokim procencie posiadania piłki. Kolejne trafienia do swojego konta dorzucili
Preciado i
Rueda. Fantastycznie spisywał się
Castro, który został uznany graczem meczu. Dla mnie spotkanie w
Barranquilli miało inny wymiar. Nie chodziło tu wcale o piłkę, a o najsłynniejszą dziewczynę tej miejscowości. Mianowicie wieczór spędziłem z Shakirą. Niestety towarzyszyli mi przedstawiciele zarządu
Juniora, a w nocy tylko wycie psów na ulicy. Może przy okazji następnej wizyty uda mi się lepiej spożytkować ten czas z tą uroczą piosenkarką, o ile ponownie zawita na mecz.
Po powrocie do
Bogoty w klubie czekało na mnie biurko zawalone papierami. Zdążyłem się już przyzwyczaić, iż życie managera ma swoje plusy dodatnie i plusy ujemne. Niestety ostatnio tych drugich było coraz więcej. Totalnie zaczęła mnie przytłaczać praca biurowa. Tyle kwitków, formularzy i innych głupot, z którymi sam musiałem sobie radzić. Tym razem nie miałem na to czasu – rozgrywki były na zbyt poważnym etapie. Stwierdziłem, iż muszę pogadać z prezesem o tej kwestii. Dzięki Bogu zastałem go w swoim biurze popijającego whiskey.
- Witam Patryku – odezwał się nim zdarzyłem zamknąć drzwi –
co cię tak dziwi? Whiskey?- Hector zawsze potrafił mnie rozgryźć.
- Tak prezesie – odparłem
– zwykle popijał pan lokalną Aguardiente. Mamy jakąś wyjątkową okazję?
- Odniosłeś chyba najważniejsze zwycięstwa w swojej karierze i jeszcze mnie o takie rzeczy pytasz? – na jego twarzy pojawił się uśmiech. Lubiłem, gdy żartował, ale niekoniecznie byłem rad oglądać jego ubytki w uzębieniu. Do tej pory wydaje mi się, iż wiedział o czym pomyślałem, bo szybko spoważniał.
- Co cię do mnie sprowadza? – rzucił szybko.
-
Przyznam, że te sukcesy są dla mnie także ważne, ale ostatnio martwi mnie coraz większa biurokratyzacja moich obowiązków. Nie dałoby się czegoś z tym zrobić? – rano przeglądałem przypadkowo złożone podanie na moją asystentkę, do którego dołączone było zdjęcie wyjątkowo pięknej, młodej dziewczyny. Jako, że zawsze miałem do nich słabość, liczyłem i tym razem, że prezes sam zaproponuje mi znalezienie sekretarki, która odciążyłaby mnie w pewnych obowiązkach.
- Owszem, sam też o tym myślałem, potrzebujesz kogoś do tych papierów – odparł prezes, a w myślach już miałem pierwsze spotkanie z tą dziewczyną –
mam nawet dla ciebie odpowiednią kandydatkę na to miejsce.
Już zacząłem zacierać ręce kiedy to przed oczami stanęła mi postać pewnej osoby. Nie, na pewno to nie może być ona.
-
Pani Suarez, ciotka mojego dobrego przyjaciela pracuje w dziale reklamy klubu, ale ostatnio nie ma dużo pracy, bo ty i twoje wyniki robią swoje – Hector mówił spokojnie i ku mojemu nieszczęściu wydawał się śmiertelnie poważny -
Zresztą co ja ci będę mówił,
miałeś już z nią kilka razy do czynienia. Z pewnością posiada niezbędne kompetencje do nowej roli.
Niestety, miałem do czynienia z tym babsztylem. Do tej pory niczego gorszego w Kolumbii nie doświadczyłem. Nawet wtedy, kiedy Shakira stwierdziła, że wraca do siebie, a nie ze mną do hotelu. O pani
Suarez krążyły niezliczone historie. Była chyba najstarszą osobą w
Santa Fe, nawet mówiono, iż to ona zdecydowała o powstaniu klubu, całej piłki nożnej, świata. Podobno Bóg dlatego odpoczywał w akcie tworzenia siódmego dnia, bo pani
Suarez musiała posprzątać po jego robocie. Ku dodatkowemu nieszczęściu, upodobała sobie mnie do rozmów i wdzięcznie nazywała
„kochaniutkim”. Aż rzygać mi się chce, bo do dzisiaj to słowo dzwoni mi w uszach.
Trzeba było jednak wrócić do swoich obowiązków. Do kolejnego meczu z
La Equidad przystąpiłem jeszcze bardziej zdeterminowany, co przełożyło się na piłkarzy i spokojnie wygrali 1:0 po golu
Preciado w 7 minucie. Resztę spotkania spokojnie kontrolowaliśmy.
Komplet punktów po pierwszej serii i lokata lidera grupy – to mówi samo za siebie.
Jednak od tej pory zaczęły się schody. W meczu wyjazdowym z
Americą kontuzji doznał
Montoya, która wyłączyła go z gry na całe 4 miesiące. Dodatkowo
Suarez w 73 minucie obejrzał czerwoną kartkę za brutalny faul. W efekcie przegraliśmy to spotkanie 2:0 i z Andów wracaliśmy z kiepskimi minami.
W meczu w
Juniorem miejsce
Davida zajął młodziutki
Tapia. W 22 minucie swoją przydatności do zespołu potwierdził
Najera, który w swoim stylu zamienił rzut wolny na gola. Niestety 8 minut później goście zdołali wyrównać po szybkiej kontrze, a wynik do końca nie uległ zmianie, mimo ataków jednej i drugiej drużyny.
Wieczorem 17 czerwca mieliśmy rozegrać ostatni mecz w tej fazie rozgrywek. Do pełni szczęścia wystarczył nam 1 pkt zdobyty u siebie z
La Equidad. Mimo to wstałem wcześnie rano, żeby przejść się jeszcze do biura, zobaczyć jak radzi sobie moja nowa „asystentka”.
- Dzień dobry kochaniutki! – rozległo się już od progu
– piękny dzień dzisiaj mamy czyż nie?
- Owszem uroczy – odparłem kulturalnie chociaż krew już mnie zalała gdy usłyszałem takie powitanie
– przyszedłem spytać, czy wszystko z papierami w porządku.
- W jak najlepszym kochaniutki – odparła z uśmiechem
– przyszły oferty kupna Leidera Preciado z Birmingham i Nicei, całkiem spore bo proponują nam ponad milion euro za tego miernego piłkarzynę.
Teraz to już we mnie wszystko kipiało
-
Po pierwsze pani Suarez to Leider jest naszym najlepszym zawodnikiem – wypaliłem nie zastanawiając się
– a po drugie to nie jest on do sprzedania, o tym już kiedyś rozmawialiśmy. Proszę od razu wyrzucić oferty do kosza.
- Nie da się – z twarzy nie znikał jej uśmiech.
- Jak to się nie da? Mówię niewyraźnie? Jeszcze coś ważnego ma pani dla mnie? – stwierdziłem, że muszę wyjść się czegoś napić bo dłużej nie zniosę tej kobiety.
-
No nie da się, bo zaniosłam je Hectorkowi.
- Słucham? – nie mogłem uwierzyć w to, co słyszę –
Coś ty kobieto zrobiła najlepszego?! – wybuchnąłem nie zważając na nic –
teraz to już na pewno go stracimy.
- Nie martw się kochaniutki, Hectorkowi nic się nie stanie – nadal mówiła jednostajnym tonem.
- Nie jemu ty babsztylu, stracimy przez to Leidera! – dobrze, że mnie nie zrozumiała, bo przekląłem po polsku a jej mózg przetwarzał tylko hiszpański i angielski w stopniu komunikatywnym.
Szybko wyszedłem z biura, musiałem obmyślić jakiś plan działania. Musiałem przekonać Hectora żeby nawet nie spojrzał na te oferty. Musiałem! Kiedy ochłonąłem stwierdziłem, iż tym zajmę się dopiero następnego dnia, na razie trzeba było przygotować chłopaków do wieczornego meczu.
Mimo moich usilnych starań spotkanie to można zaliczyć do tych bez historii. Po nieciekawym meczu zremisowaliśmy 0:0. W ataku dałem szansę młodziutkiemu
Mosquerze, który zaimponował mi niektórymi błyskotliwymi zagraniami. Widać, że coś z niego w przyszłości będzie. Ważne było jedno – dzięki temu jednemu punktowi zagramy w finale 1 fazy ligowej! Gorszą wiadomością było to, iż przyjdzie nam się zmierzyć z
Atletico Nacional, drużyną która ostatnio znajdowała się w fenomenalnej formie.
Następnego dnia do mojego pokoju w siedzibie klubu zapukał Jose. Jeszcze dobrze nie wszedł, a już zaczął mówić piskliwym, wysokim tonem.
- To będzie hit – krzyczał
– nie dość, że kluby europejskie mocniej zainteresują się naszym narodowym footballem to jeszcze na tym zarobimy!
- Ale o czym ty mówisz Jose – podniosłem się ciężko z łóżka.
– Chyba nie o Leiderze. On się nigdzie nie wybiera. Zostaje z nami jeszcze kilka sezonów.
Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby wyraz twarzy człowieka tak szybko uległ zmianie.
- Żartujesz sobie prawda? – zapytał niepewnie.
- Człowieku, o tej porze nie mam ochoty na żarty. – najchętniej położyłbym się i spał dalej, ale wiedziałem podświadomie, że czas snu na dzisiaj minął.
- W takim razie sam mu to zakomunikujesz – zaczął zmierzać w stronę drzwi –
Leider jest u prezesa, czekamy na ciebie – drzwi się za nim zamknęły by po chwili znowu otworzyć –
masz 10 minut żeby się ogarnąć. Strasznie śmierdzi tu wódką.
Chciałem mu odpowiedzieć, że sam śmierdzi, ale nie zdążyłem. I niech nie nazywa tego świństwa wódką, to obraza dla Polski. Znowu wzięło mnie na wspominki, ale szybko przypomniałem sobie, iż mam zaraz przekonać trzech szalonych Kolumbijczyków do swojej racji. Już bardziej wolałbym stanąć oko w oko z
Grubym. Właśnie, co z nim? Najlepiej będzie jak Michał się spróbuje czegoś o nim dowiedzieć. Ostatnio nie jest w najlepszej formie i nie chodzi wcale o jego zdolności piłkarskie.
Dwadzieścia minut później szedłem już klubowym korytarzem do biura prezesa. Po drodze spotkałem jeszcze
Jorge Mosquere.
- Co ty tutaj robisz młody, przecież dzisiaj nie mamy treningu – rzuciłem szybko nie zatrzymując się. I tak byłem już mocno spóźniony.
-
A tak przyszedłem sobie trochę pokopać trenerze – bardziej był skupiony na podbijaniu piłki niż na mojej osobie.
- Dobra Jorge, ale rób to na boisku, a nie tutaj, rozumiemy się? – wprawdzie to jeszcze dzieciak, ale nie zamierzałem go traktować jakoś szczególnie na tle reszty drużyny.
-
Trenerze, da mi pan szansę zagrania w finale? – zapytał nieśmiało, ale nie miałem czasu żeby mu odpowiedzieć. Zresztą musiałbym go zmartwić. Z Atletico Nacional, utytułowanym klubem miałby zagrać 17-latek?
Stałem przed drzwiami i zastanawiałem się jak ich przekonać. Dodatkowym problemem była obecność zawodnika. Wolałem z nim osobiście porozmawiać, wytłumaczyć co będzie lepszym rozwiązaniem. Niestety, musiałem zmierzyć się z wszystkimi naraz.
- Dzień dobry – wszedłem do biura –
przepraszam za spóźnienie, musiałem z panią Suarez załatwić kilka ważnych spraw – próbowałem się jakoś wytłumaczyć.
-
Przecież ona dzisiaj ma wolne – odparł prezes, a mi zrobiło się strasznie głupio. Jednak tego starego dziadka nie da się tak łatwo wykiwać.
-
Witam trenerze – odezwał się uśmiechnięty
Leider Preciado. Jego wyraz twarzy wskazywał jakby był już światową gwiazdą piłki.
-
No dobrze, zostawmy te głupoty – kontynuował Hector –
dowiedziałem się z pewnego źródła, iż nie jesteś rad, że nadeszły świetne oferty dla naszego zawodnika. Rozumiem, że jest ważny w naszym zespole, ale uważam iż bez niego też damy sobie radę, a dla Leidera czas spędzony w Europie będzie świetnym zwieńczeniem kariery – ten facet chyba nie zdawał sobie sprawę z tego co mówi. Już chciałem mu przerwać kiedy z jego ust padły te słowa –
decyzja moja jest taka: jeśli ktoś zaoferuje nam 2,5mln euro – Leider opuszcza nasz zespół, jeśli ty się na to nie godzisz – ty go opuszczasz.
Mina prezesa była poważna. On naprawdę nie żartował. Przez głowę przebiegało mi tysiące myśli. Czy on byłby zdolny do tego posunięcia? W sumie czemu nie, większą gwiazdą w
Santa Fe jest
Preciado a nie ja. Chciałem mu na spokojnie przekazać swoje zdanie, ale prezes znowu mi nie dał dojść do głosu.
- Skończyliśmy już rozmowę – ten ton nie napawał mnie optymizmem
– zacznij pracować nad taktyką na dwumecz finałowy z Atletico. Od tego w końcu tu jesteś. Jeśli uważasz, że masz zbyt ubogi skład, postaram się wygrzebać coś z zapasów na dodatkowe transfery. Żegnam pana.
Wyszedłem w biura w fatalnym nastroju. Jak łatwo spaść z ramion, na które wcześniej cię wynieśli, na twardy beton. Na razie był to tylko beton prezesa, ale tak samo twardy jak inne.
W końcu nadszedł 20 czerwca – pierwszy mecz finałowy. Taktyka w większości wzięła w łeb, a to na skutek kontuzji piłkarzy.
Montoya, Abreu, Ramirez i kilku mniej znaczących zawodników wypadło ze składu. O sile ataku mieli zadecydować
Preciado do spółki z
Jaramillo.
Do
Medellin przyjechaliśmy kilka godzin przed meczem. Miasto to jest drugim co do wielkości w Kolumbii. Mimo wszystko było mi dobrze znane. Byłem tu kilka razy w celach biznesowych. Współpracowałem ze słynnym kartelem z Meddelin, którego twórcą była wielka postać
Pablo Escobara. Co prawda nigdy nie było dane poznać mi go bezpośrednio, ale jego legendę dało się odczuć w tym mieście przez długie, długie lata.
Bracia Ochoa byli moimi partnerami w biznesie na skalę europejską, sam
Escobar wraz
Jose Gachą skupiał się na eksporcie kokainy do USA. Nasze interesy skończyły się wraz z oddaniem się
braci Ochoa w ręce policji co potwierdziło rozpad
kartelu z Meddelin.
Miło powspominać stare czasy pełne sukcesów zawodowych, ale ważniejszym tego dnia było skuteczne umotywowanie piłkarzy przed meczem.
Przede wszystkim trzeba było strzelić bramkę. Gol na wyjeździe mógł znacznie ułatwić rewanż. Dlatego najwięcej czasu spędziłem na tłumaczeniu
Jaramillo i
Preciado zachowań obrońców drużyny przeciwnej.
- Trenerze – odezwał się nagle
Jaramillo –
ale po co mi pan to wszystko mówi.
- No jak to po co? – zdziwiłem się –
twoim zadaniem jest zdobycie gola, a może i więcej.
- To dlaczego nie ma mnie w wyjściowej jedenastce? – podsunął mi pod nos kopię protokołu meczowego. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. W ataku wpisany był
Preciado i
Mosquera. Chwyciłem za telefon, wystukałem numer do klubu i czekałem aż ktoś odbierze.
-
Suarez, słucham – odezwał się kobiecy głos.
-
Prosiłem panią żeby przepisała i przefaksowała pani wyjściowy skład do Meddelin, pamięta pani? – mówiłem szybkim głosem.
- Tak, tak kochaniutki, zrobiłam to.
- I w jaki sposób do jasnej cholery na miejscu gdzie powinien być Jaramillo wpisany jest Mosquera! – teraz to już krzyczałem tak, że pewnie pół stadionu mnie słyszało.
- Nie denerwuj się kochaniutki – odezwała się tym okropnie słodkim głosem –
musiałam się pomylić. Był u mnie Jorge jak to robiłam, wpisałam go pewnie omyłkowo.
- No to teraz „omyłkowo” przegramy przez panią ten mecz! – rzuciłem słuchawką -
wołajcie młodego, szybko.
Po chwili do sali wszedł
Mosquera.
-
Młody, przebieraj się, zagrasz od początku – ciężko mi to przez gardło przechodziło –
twoim zadaniem jest nie przeszkadzać reszcie w grze, zrozumiano?
- Tak – odparł zdumiony piłkarz i wybiegł szybko na rozgrzewkę.
-
Panowie, liczę na was – tylko to w tej chwili przyszło mi do głowy.
Na tym odprawa się zakończyła, a nim się obejrzałem słychać było pierwszy gwizdek sędziego.
Pierwsze sekundy i od razu gospodarze znaleźli się pod naszym polem karnym. Wszyscy moi piłkarze skupili się na obronie, tylko
Mosquera biegał w okolicach środka boiska. Widocznie wziął sobie do serca to co mu powiedziałem. Gospodarze zamknęli nas w hokejowym zamku i starali się szybko objąć prowadzenie. Jednak
Najera skutecznie wybił napastnikowi piłkę spod nóg i mocnym uderzeniem oddalił niebezpieczeństwo. Piłka poszybowała kilkadziesiąt metrów. Wydawało się, że ostatni z obrońców
Atletico skutecznie ją przejmie jednak ten popełnił kiks i do piłki dopadł
Mosquera.
- Biegnij Jorge, biegnij! – z naszej ławki rezerwowej nagle ktoś krzyknął. Dopiero teraz dotarło do mnie co się dzieje na boisku. Młodziutki napastnik jak wicher pędził na bramkę Ospiny. Miał jeszcze jakieś trzydzieści metrów i tylko jego przed oczami. Stadion zmarł. Bramkarz niewiele się namyślając ruszył w kierunku
Jorge’a.
- No to po akcji – rzucił stojący już obok mnie Jaramillo.
- Wal Jorge, wal!! – krzyczałem tak, żeby mnie usłyszał.
Tymczasem
Mosquera zaczął szybko przekładać to lewą, to prawą nogę nad piłką. Balansem ciała położył osłupiałego bramkarza na murawie, zrobił jeszcze kilka długich susów i wbił piłkę do siatki rywala. Tego chyba nikt się nie spodziewał. Była dopiero 2 minuta meczu, a cała ławka gości oszalała z radości. 1:0 dla nas.
Jorge biegł teraz wzdłuż linii bramkowej z przyłożoną ręką do ucha. 17-latek uciszył prawie 52000 ludzi w Medellin. Euforia na trybunach trwała, a sędzia znowu dał znać to wznowienia gry. Chłopaki poszli za ciosem i po 13 minutach gry prowadziliśmy już 2:0 po strzale
Najery z rzutu wolnego. Od tej pory na boisku widać było pewną nonszalancję w grze mojej ekipy. Zemściło się to bardzo szybko – Galvan Rey szybko zdobył kontaktowanego gola mocnym strzałem sprzed pola karnego. Do przerwy wynik już się nie zmienił. Schodząc do szatni zatrzymali mnie miejscowi dziennikarze. Nie mogłem się oprzeć żeby nie udzielić im wywiadu. Trochę to trwało i nic się obejrzałem chłopcy wychodzili już na drugą połowę. Teraz to gospodarze zaczęli mocno naciskać.
Preciado jakoś nie kwapił się do ataków, a obrońcy zaczęli popełniać głupie błędy. Skutki takiej gry były tragiczne – w 74min Rey kopią akcji z pierwszej połowy doprowadził do wyrównania, a dwie minuty później gwiazdor kolumbijskiej piłki nożnej Aristizabal wyprowadził gospodarzy na prowadzenie. W 88min ten sam pogrążył nasz zespół strzelając gola na 4:2.
Do szatni chłopaki schodzili z opuszczonymi głowami. Ja kipiałem ze złości i nie wiedziałem co się z nimi zaraz stanie. Spodziewałem się jakiejś burzliwej dyskusji między nimi, tymczasem gdy wszedłem do pomieszczenia usłyszałem tylko pisk zawiasów szafki z ubraniami. Wszyscy milczeli siedząc ze spuszczonymi głowami. Przy oknie zauważyłem trzy stojące postaci. Byli to wysocy mężczyźni ubrani w skórzane kurtki, na oczach mieli okulary.
- Witam starego znajomego – odezwał się jeden z nich ściągając z oczu ciemne okulary. Poznałem go od razu. To był
Alex, młodszy syn
Pablo Escobara.
- Chłopaki, pod prysznic, migiem – wiedziałem, że to będzie trudna rozmowa i wołem mieć jak najmniej świadków.
Zostaliśmy w czwórkę. Atmosfera była bardzo napięta. Zdawało mi się, że cisza trwała wieki. W końcu przerwał ją
Alex.
-
Książę, myślałem że cię nigdy już nie ujrzę na swoje oczy – mówił cichym głosem –
a tymczasem proszę, na własnym podwórku. Nie sądziłem, że zmienisz branżę, w tamtej szło ci świetnie. Właściwie do dzisiaj nie wiem czemu nasza współpraca się zakończyła. Może teraz to mi wyjaśnisz?
- To nie jest dobre miejsce na takie rozmowy – odpowiedziałem bez namysłu –
zresztą to już przeszłość. Co wy robicie w szatni mojej drużyny?
- Byliśmy tu już w przerwie meczu, ale jakoś nie udało nam się spotkać. Tniesz gwiazdora – na jego twarzy pojawił się szelmowski uśmiech –
wchodzisz nam w drogę Książę. Teraz to nasz klub.
- Od kiedy? – nie wierzyłem mu –
w sezonie nie mieliśmy okazji się spotkać.
- Nie ważne. Nie chciałem się mieszać w grę drużyny, ale sam rozumiesz, liczy się tylko sukces. A ty chciałeś nam go dzisiaj odebrać. Na szczęście twoich chłopaków nie trzeba było długo przekonywać.
- Ty świnio! Kupiłeś ich! – rzuciłem się na
Alexa z pięściami, ale nim zdążyłem go tknąć poczułem na twarzy mocne uderzenie. Jeden z jego goryli tak mnie załatwił, że padłem na ziemię.
- Używasz dużych słów – znowu na jego twarzy pojawił się uśmiech –
Po prostu szczęściu trzeba czasem pomagać. Żałuję, że nie mamy więcej czasu żeby pogadać, ale co się odwlecze to nie uciecze, jak to mówicie w Polsce. Wpadnę do Bogoty na rewanż to pogadamy o starych czasach i nowych wyzwaniach. A tymczasem żegnam. Idziemy chłopaki.
Zostałem sam w szatni z rozciętą wargą. Miałem tylko nadzieję, że to jakiś koszmarny sen, że to się nie wydarzyło naprawdę. Zebrałem się szybko z ziemi. Trzeba było wracać do domu i wytłumaczyć jakoś racjonalnie tę sensacyjną odmianę losów spotkania. Do tego dochodził problem rewanżu. Właściwie te sprawy to było łatwizna w porównaniu z tym, co kryło się pod określeniem „nowych wyznań”, o których mówił
Alex.
“Some things will never change.”