Pierwszy mecz ligowy był niespodzianką zarówno dla mnie, dla fanów, dla zarządu - i chyba nawet dla samych piłkarzy.
Na boisko wchodziliśmy trochę eksperymentalnym ustawieniem...
...a schodziliśmy tak:
Dzięki fantastycznemu wynikowi, The Ancients wskoczyli od razu na pierwsze miejsce w tabeli...
- Right on top, where we belong! - skomentował ten wynik Pearson na "odprawie pomeczowej" odbywającej się w pubie.
- I planujemy zostać tam na stałe - dodałem chełpliwie.
Życie zweryfikowało tę wypowiedź już w następnym meczu ligowym: po remisie 2:2 z Port Talbot, Druidzi spadli od razu o trzy pozycje.
Postanowiłem już więcej się na podobne tematy nie odzywać...
* * *
Dywanik u prezesa był bardzo ładny: czerwony, wzorzasty, z frędzelkami na krawędziach. Przysiadłem skromnie na krzesełku i rozejrzałem się ukradkiem, zatrzymując w końcu wzrok na sylwetce prezia za biurkiem i konstatując z niepokojem, że Mackie wyglądał na wkurzonego.
- Miro, what is this?! - ręka mojego chlebodawcy dzierżyła kartkę, która, po wnikliwym zlustrowaniu, okazała się być moim dyplomem trenerskim UEFA-B, który nota-bene został dość wiernie odwzorowany przez polskiego znajomego na stałotuszowej drukarce.
- Mój dyplom trenerski UEFA-B - odpowiedziałem głupkowato, lekko się czerwieniąc. Wiedziałem już o co chodzi.
- Bull... shit... - wycedził Brian - 'tis a forgery.
Poczułem się trochę jak uczniak przyłapany na ściąganiu, chociaż skala przewinienia była trochę inna. Większa. Mało brakowało a opuściłbym głowę ze wstydu. Zamiast tego spytałem rzeczowo.
- Co zamierza pan z tym zrobić?
- Jak to: co?! - prezes odwrócił wzrok - Zamierzałem wywalić cię na zbity pysk, przesłać odpowiednie "referencje" wszystkim klubom w królestwie i skierować sprawę do sądu...
Bum. Gwóźdź do trumny.
-...ale wierzę, że masz w sobie to coś, co wyciągnie Druidów na prostą - uśmiechnął się z rezygnacją - Albo przynajmniej chcę wierzyć. Zacząłeś już potwierdzać tę moją wiarę, "Starożytni" siedzą w górnej części tabeli... poza tym właściwie cały zarząd cię lubi, no i nie chcę już teraz, na początku sezonu, chwiać drużyną, bo to się może źle skończyć - Mackie, widząc moją bladość, nalał mi whisky -Uzupełnimy ten brak. Poczyniłem już pewne kroki...
Gdyby nie połowa szklanki opalanego torfem destylatu, spłynąłbym po krześle. Z uczucia ulgi kręciło mi się w głowie i szumiało w uszach. Z reszty monologu prezesa pamiętam jeszcze tylko coś o kombinujących polakach i o super-tajnym kursie trenerskim, na który miałem zacząć uczęszczać, niczym na kompletę, od jutra rana.
Gdy Mackie wstał, żeby mnie pożegnać, nie wytrzymałem i, z radości, ucałowałem go z dubeltówki.
- No już dobra, przestań, dość tych polskich zwyczajów - opędzał się i kręcił głową, ale na ustach błąkał się ten sam uśmiech, który widziałem, gdy do klubu przyjechał Tafuro - Tylko nie zawiedź mnie i nie spraw, bym stał się na powrót niewierzącym!
* * *
Wróciłem z wieczornego "dżogingu". Przekopując biurko w poszukiwaniu szklanki odkopałem, z niejakim zdziwieniem, stertę codziennej poczty, którą powinienem był przejrzeć rano, ale jakoś nigdy nie starczało na to ani czasu ani ochoty.
Znakomita większość listów dotyczyła darowizn na domy dziecka i temu podobne - te odnosiłem prezesowi - jednak tym razem pośród spamu odkryłem zafoliowany periodyk traktujący o różnych aspektach gry w piłkę, który to tytuł zamówiłem w ramach, ehm... "doskonalenia zawodowego". Czym prędzej rozerwałem opakowanie i zrobiłem sobie gorącej herbaty. Przeglądając czasopismo natrafiłem na artykuł R. Kowalewskiego. Po początkowym bredzeniu na temat Marylin Monroe i klejnotów, myślałem, że to jakiś niewybredny żarcik, jednak chwilę potem natrafiłem na zdanie, które rozpaliło moją wyobraźnię:
Cytat:
O diamencie krąży wiele opinii, które sugerują, że jest to taktyka totalnie defensywna, w której pada mało bramek, i mecze są nudne. [...] można grać diamentem nie tylko efektywnie, ale i efektownie. Na początek jednak...
Dalszą część artykułu przeczytałem z zapartym tchem i wypiekami na gębie. Skończyłem o drugiej w nocy, zgasiłem światło i naciągnąłem kołdrę na głowę...
O wpół do czwartej na powrót zapaliłem światło. Po czaszce skakał legion myśli i pomysłów i nie dawał zasnąć. Nie pozostało nic innego, jak wziąć kartkę i zacząć je zapisywać.
Kiedy po południu dnia następnego (to znaczy, technicznie rzecz biorąc, był to ten sam dzień, ale kilka godzin później) zjawiłem się w szatni, chłopaki chyba mnie nie poznali, bo patrzeli jak na wariata. Przemaszerowałem sprężystym krokiem między szafkami i przypiąłem na tablicy magnetycznej Plan.
- Oto Plan - oświadczyłem uroczyście - Eeee... na budzie stanie Andrews, bo Mackin wciąż biega z bandażem...
Gracze zaczęli niepewnie podchodzić, starając się utrzymać bezpieczny dystans między sobą a mną. Pierwszy zorientował się Mazzarella.
- Nowa taktyka, szefie?
Pokiwałem entuzjastycznie głową. Po szatni rozszedł się pomruk.
- Nie podoba mi się - wypsnęło się Dunnowi.
- I dlatego cię w niej nie ma - wypaliłem - Dobra, siadajcie, zaraz objaśnię co i jak. To jest taka mała niespodzianka na mecz z Airbusem...
"Moja mała niespodzianka" skończyła się tym, że "chłopaki z lotniska" wstrzeliły nam u siebie gola, czym my niestety nie mogliśmy się pochwalić. Oprócz niepomyślnego wyniku na boisku, rezultatem było to, że zorientowałem się, iż trochę przesadzam z instrukcjami indywidualnymi. A zorientowałem się po tym, jak Hobbs zaczął ziewać w trakcie odprawy w szatni - przedtem zajmowała jakieś 15-20 minut, teraz czterdzieści...
Nie pozostało nic innego jak przeanalizowanie na nowo całej taktyki i obcięcie wygórowanych wymagań wobec graczy do absolutnego minimum. W końcu z przodu stał Pike a nie Ronaldinho i pozostawianie mu całkowitej swobody na boisku mogło się fatalnie skończyć, zarówno dla niego, jak i dla drużyny, a co za tym idzie - dla mnie też. Na szczęście zmiany podziałały pozytywnie...
Fatalnie skończył się za to rewanż z Airbusem na swoich śmieciach. Strzeliliśmy co prawda dwa gole, ale ostatecznie odpadliśmy z pucharu po tym jak Christian Sansam, zaraz na początku meczu, wpakował piłkę do bramki obok zdezorientowanego Andrewsa. Potem, co prawda, piłkarze dwoili się i troili, próbując odrobić straty, ale trafienia zaliczyli tylko Lynch i Hobson (z rzutu rożnego), ustalając tym samym wynik na 2:1 dla nas (2:2 w dwumeczu) - i wpuszczając "chłopców z lotniska" do dalszej rundy.
Był to jeden z tych epizodów, w ktorym wygrywając - przegrywa się coś więcej. W moim przypadku konsekwencje mogły być znacznie poważniejsze...
* * *
- A więc nazywasz się Klukowski...
Chłopak skinął niepewnie głową.
- Polak?
- Nie, ja jestem Anglikiem, z Chippenham. Mój dziadek był Polakiem, proszę pana - odparł piłkarz - Stąd też trochę nietypowe imię...
- Jak na mój gust, dość typowe - uśmiechnąłem się serdecznie - witaj w klubie.
Tego dnia do klubu trafiło dwóch nowych graczy - stojący właśnie przede mną środkowy pomocnik Yanek Klukowski i, grający na prawej linii od obrony do ataku Irlandczyk, Andrew Estel, który już "integrował się" z chłopakami w pubie, popijając colę. Obaj junorzy mieli po 17 lat, ale planowałem dla nich wielką karierę w pierwszym składzie.
Yan Klukowski, 17-letni Anglik, MC/AMC
Andrew Estel, 17-letni Irlandczyk, D/WB/M R
Porozmawiałem chwilę z młodziakiem, uścisnąłem mu dłoń, po czym przekazałem go w ręce Pearsońciowi, który miał oprowadzić najnowszy nabytek po okolicy, a sam wróciłem do planowania meczu z Cwmbran, który miał mnie zrehabilitować po przegranej z Airbusem walce o puchar.
* * *
W któryś dzień, po skończonym treningu, przyłapałem w szatni kilku moich grajków na zażartej dyskusji. Nie przyuważyli mnie, więc wycofałem się za drewniane przepierzenie i z przewrotną radością zacząłem podsłuchiwać...
- He is a complete idiot - perorował niski głos, który, jak mi się wydawało, należał do Aarona Perry - i traktuje nas tak samo. Jakbyśmy byli dzieciakami.
- Ale o co ci w ogóle chodzi? - odpowiedziało kilka głosów - Masz nerwy, bo ciągle grzejesz ławę?
- Nie, nie o to mi chodzi - odparł głos Perry'ego - Mam po prostu wrażenie jakby facet tylko się z nami bawił, jakby nie traktował poważnie tego klubu i nas. Wiem, niby jesteśmy tylko amatorami, ale ten Polish bastard zachowuje się jakby był to podwórkowy klub...
Krew uderzyła mi do twarzy a uszy pewnie wyglądały jak posmarowane sokiem buraczkowym. No to się dowiedziałem nowinek. Z szatni dobiegał rumor przyciszonych głosów. Może nie rozmawiali już tak głośno, a może to mnie szumiało tak mocno w uszach?
Cofnąłem się po cichu i wyszedłem odetchnąć jesiennym powietrzem. Czuć było wilgoć i chłód gór. Poczekałem chwilę, aż serce przestało walić i wszedłem spowrotem do pomieszczenia, umyślnie głośno trzaskając drzwiami, po czym podszedłem do magnetycznej tablicy, na której zwykle pokazywałem założenia taktyczne, i zacząłem zdejmować czerwone pionki, symbolizujące graczy.
Za moimi plecami zapadła nagle drętwa i napięta cisza. A potem skrzypienie szafek, szuranie butów i krótkie "Bye coach" gdy piłkarze opuszczali szatnię.
- Perry, a word with you.
- Yeah? - napastnik zamarł w pół kroku.
- Jakbyś znał jakiegoś godnego polecenia bramkarza, to daj mi cynk - powiedziałem, siląc się na swobodny ton - Potrzebujemy wzmocnienia na tym polu, a jako napastnik może masz swoje nemesis, któremu nigdy nie mogłeś strzelić.
- Right, right... - pokiwał głową Perry - Bye, coach.
Zostałem sam, z plastikowym krążkiem w dłoni. W głowie wirowały niewesołe myśli. Po początkowym podłamaniu zastaną sytuacją, karty odwróciły się na jakiś czas i drużyna zaczęła wygrywać. Teraz, gdy odpadliśmy z Welsh Challenge Cup, właściwie na samym początku, moi współpracownicy i podwładni zaczęli pokazywać rogi. Nawet ciągłe zapewnienia Briana o poparciu ze strony zarządu, nie mogły uspokoić natrętnej myśli, że pora wracać do Polski - i do sprzątania korytarzy w kinach. W końcu nie byłem trenerem, nie miałem (jeszcze) żadnego wykształcenia w tym kierunku a i zarządzanie grupą nie szło tak dobrze, jak powinno. Totalny amator prowadzący bandę amatorów. Westchnąłem głośno.
Trzasnęły drzwi i w przejściu pojawiła się łysa głowa Boba Pearsona.
- Good evening, Miro - rzucił od niechcenia po czym zatarł ręce i zabrał się za porządkowanie szatni.
Odłożyłem trzymany w ręce magnes.
- Bob, mam do ciebie poważną sprawę - zacząłem z wahaniem, po czym poczekałem chwilę aż mój asystent przerwie swoje zajęcie - Co o mnie sądzą zawodnicy? Jakie są nastroje w drużynie? Przed chwilą podsłuchałem...
- It's all right, don't worry - Pearson przerwał mi ruchem dłoni i uśmiechnął się - Uważają cię za lekko zwichrowanego, ale nieszkodliwego wariata. I za dobrego taktyka. Piłkarze grają na wysokich obrotach i drużyna odnosi sukcesy. Kwestia czasu, żeby cię polubili.
- Ale ja przed chwilą... bo... wiesz sam, Polak, na Wyspach... - wyjąkałem speszony, po czym zebrałem się i wypaliłem - Chłopaki mnie chyba nie lubią!
Bob wzruszył ramionami.
- W tej robocie trzeba mieć albo grubą skórę albo twardą dupę. Ty masz to drugie - poklepał mnie po ramieniu - Idź już sobie, ja tutaj dokończę.
Zacisnąłem usta, pokiwałem głową i posłusznie powlokłem się do swojego biura...
Następnego dnia, goląc się, powziąłem decyzję: koniec z głupotami, koniec z dziecinadą w stylu: "Mamusiu, chłopcy mnie nie lubią!", koniec z amatorszczyzną. Nikt nie staje się profesjonalistą z dnia na dzień, ale w końcu, cholera, to ja tu jestem szefem, oni podwładnymi, mają mnie słuchać i kurcze koniec. No!
Z lustra patrzały na mnie zdeterminowane oczy ze zdeterminowanej twarzy. I może powaga sytuacji byłaby zachowana, gdyby nie fakt, że połowa tej twarzy tonęła w piance, sporą część myśli wypowiedziałem głośno, a Coulson, sikający do pisuaru obok umywalki, popatrywał na mnie z politowaniem...
* * *
Przegranego meczu 4:3 z Rhyl, wolę nawet nie komentować..Piłkarze grali bez polotu, bez potu i byli napędzani jedynie wrzaskami moimi i Pearsona.
Pike po meczu przyznał się, że nie umiał skoncentrować się na piłce, bo bardzo chciało mu się do ubikacji. A podobno to ja jestem dziecinny...
* * *
Czekała nas inauguracja naszej obecności w Welsh Cup. Pech, albo i szczęście, chciało, że naszym przeciwnikiem miało być Connah's Quay - od dawna śmiertelny wróg druidów. Prezes w niewybrednych słowach podał do mojej informacji, że przegrana w tym meczu bardzo nadszarpnie jego neoficki zapał do mnie i moich umiejętności.
Miałem o czym myśleć. Nie chciałbym znowu oglądać frędzelków w dywanie prezesa...
Na mecz z Connah's Quay przyszedłem z bólem głowy (tym razem wyjątkowo z powodu niewyspania), piaskiem w oczach i obgryzionymi paznokciami. W szatni bąknąłem do chłopców kilka słów otuchy, założenia taktyczne objaśnił Pearson a ja powlokłem się na ławkę rezerwowych. Znalazłszy się w cieniu odetchnąłem z ulgą.
Z trybuny dla VIP-ów pomachał do mnie prezes Mackie, usmiechnął się i wykonał gest, który równie dobrze mógłby być poluzowywaniem kołnierzyka jak i cięciem przez gardło.
Zawodnicy dopiero wychodzili na murawę a sedziowie poprawiali skarpety, gdy podszedł do mnie menago Quay'ów, Neville Powell.
- Well, hello there - zaczął, ściskając mi dłoń - Słyszałem, że podobno jesteś Polakiem.
Skinąłem głową.
- Czy to prawda, że w Polsce osoby twojego pokroju określa się słowem coorvamatsh?
Zamrugałem oczami ze zdumienia, po czym odpaliłem pierwsze co mi przyszło na myśl. Oczywiście zachowując tradycyjny, brytyjski chłód w głosie i nienaganny akcent rodem ze slumsów.
- Niestety to nieprawda. Słowo określające polskich menadżerów jest trochę innego rodzaju - uśmiechnąłem się uprzejmie - Za to do walijskich menedżerów mówimy: tea who you yeah bunny.
Teraz to on wyglądał na zmieszanego.
- Good luck today - dodałem oschle - Będziecie go potrzebowali.
Powell odwrócił się na pięcie i oddalił spiesznym krokiem. Mam nadzieję, że ktoś mu przetłumaczy moje słowa...
Stokilkadzieścia minut wrzasków później, po tym jak rozbrzmiał ostatni gwizdek, a na tablicy pojawił się odpowiedni wynik...
...zostałem do szatni wniesiony na rękach swoich piłkarzy, kilkukrotnie podrzucony i napojony jakimś mocno pachnącym i mocno alkoholowym trunkiem.
A już następnego dnia, za Chiny Ludowe nie potrafiłem znaleźć swoich butów pod łóżkiem, z gardła wydobywało się tylko ochrypłe rzężenie, a odcisk szatnianej lampy na czole podszedł krwią i nabrał sinożółtych kolorków...
I właśnie wtedy leżący na metalowej tacce telefon zaryczał dźwiękami szkockich dud i zaczął podskakiwać w rytm wewnętrznego wibratora...
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ