"
Flower of Scotland, when will we see..." zaryczało 52 tysiące Szkotów. Muszę kiedyś zmienić dzwonek w komórce - pomyślałem - ale póki co takie wrzaski to dobry wybór. Słychać je nawet w tramwaju.
Odebrałem telefon.
-
Hallo, is this mr. umm... Ul-man? - odezwał się męski głos.
- Speaking - odparłem zdziwiony.
-
Brian Mackey here, mate. Chciałbym panu osobiście pogratulować, bowiem pańska aplikacja została pomyślnie rozpatrzona przez zarząd
.
W głowie rozkręciły mi się setki trybików. Mackey... Mackey... to chyba ten Walijczyk z klubu...
-
Jolly Good! - wybąkałem zszokowany.
Ciężkim pasjonatem futbolu nigdy nie byłem. Nie znałem na pamięć składu miejscowego klubu, nie śledziłem z zapartym tchem wędrówki ulubionego zespołu po tabeli ligowej i nie obwieszałem się szalikami i bejsbolami w drodze na cotygodniowy mecz.
Zawsze jednak lubiałem oglądać dobrą grę i analizować głośno taktykę, czym doprowadzałem do szału męską część rodzinki, która przekładała efektowność nad efektywność.
Kiedy więc na moim biurku "Starszego Asystenta Biurowego ds. Wszystkiego" pojawiło się wypowiedzenie umowy o pracę (z zachowaniem ustawowego terminu), postanowiłem rzucić się na głęboką wodę i spróbować swoich sił na żyznym poletku piłki nożnej.
- Odbiło ci? - pierwsza reakcja żony lekko ostudziła mój zapał - Do tego trzeba mieć plecy jak szafa trzydrzwiowa. Albo doświadczenie na takim stanowisku. Ty nie masz ani jednego, ani drugiego. Czytaj tu i nie wydurniaj się. - dokończyła rzeczowo, podsuwając mi dodatek "Praca" z jakiejś gazety.
Prawdę powiedziawszy ja też nie miałem za bardzo ochoty ładować się w "Polskie bagienko", ale i rezygnować z szalonego pomysłu też nie. Postawiłem na Wyspy. Z pomocą znajomego naskrobałem CV i listy motywacyjne - oczywiście lekko podkoloryzowane - po czym zamieściłem je w odpowiednim dziale jobcenter.uk.
Na
Premiership nie liczyłem, ale może chociaż jakaś wiejska drużyna, która cudem załapała się do Konferencji, postawi na świeży powiew polskiego wiatru...
Na odpowiedź czekałem równe dwa miesiące, w czasie których zdążyłem się już zaaklimatyzować jako konserwator powierzchni płaskich w lokalnym multipleksie.
* * *
- No dobrze, masz pół roku, żeby jakoś się tam ustabilizować - ucięła dyskusję małżonka. Uściskałem ją serdecznie. - Ale potem albo wracasz do domu, albo ja tam do ciebie przyjadę! - dodała żartobliwie.
Wysupłałem oszczędności i w te pędy pobiegłem zarezerwować bilet na autobus do Birmingham. Wielki zegar w mojej głowie zaczął odliczanie. Pozostało 30 dni do godziny "zero"...
* * *
Autokar "Orbisu" zatrzymał się z lekkim szarpnięciem na Digbeth Coach Station. Uradowany, że w końcu, po dwudziestu kilku godzinach spędzonych na wcinaniu orzeszków i oglądaniu głupich filmów z ciasnego fotela, mogę sobie pójść gdzie chcę, wyskoczyłem tylnymi drzwiami i niemal wyrwałem plecak z rąk kierowcy.
Czekało mnie jeszcze kilka następnych godzin w autobusach, ale w tej chwili miałem ochotę na krótki spacer i coś ciepłego do jedzenia. Skorzystałem z okazji, że Nat-Ex do Wrexham odjeżdzał dopiero za godzinę i polazłem w kierunku widocznych w głębi ulicy żółtych łuków reklamujących sieć szybkodajnych "restauracji".
Birmingham to ciekawe miasto, ale ja miałem już dość oglądania kupy kamieni. Znacznie bardziej ciekawiły mnie łagodne wzgórza północnej Walii, zapewne upstrzone owcami o tej porze roku.
Sześć godzin później, po przesiadce we Wrexham na lokalnego "pekaesa", minąłem białą tablicę z napisem Cefn-Mawr.
- Plas Kynaston Lane here? - spytałem kierowcy, starając się przebić wzrokiem gęstniejące ciemności.
- Next stop. - odparł krótko.
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ