Rzuciłem okiem na zegarek. Trzecia. Pearson stłumił ziewnięcie wierzchem dłoni.
Zamknąłem segregator i z hukiem rzuciłem nim o podłogę.
- G'night Bob - wybełkotałem - dokończymy jutro... erm, dzisiaj.
Pearson uśmiechnął się, powoli zamknął wieczne pióro, którym bazgrolił w kapowniku nazwiska potencjalnych hitów transferowych, po czym pieczołowicie schował je do kieszonki w marynarce. Wstał i zarzucił płaszcz na ramiona.
- See ya t'morrow - odparł i wyszedł.
Obecność na Plas Kynaston nowego obserwatora została obwołana przez miejscową prasę tematem numer jeden w tym tygodniu. W zeszłym obsmarowywali mnie, starając się wyplotkować coś wiarygodnego o "tajemniczym" obcokrajowcu. Teraz zaś sypały się komentarze o "polsko-angielskim sojuszu" i mamrotanie o nowej miotle i nowych porządkach.
A przecież chodziło tylko o scout'a! Strach pomyśleć co będzie, jak nikomu nieznany Giacomo Tafuro, włoski trener, z którym wczoraj uzgodniłem warunki współpracy, w końcu uzbiera forsę na samolot i przyleci szkolić kopaczy Wielkiego Tyłka. A jak wywalę któregoś z drewnianych staruszków z pierwszego składu? Brrrr!
Wróciłem myslami do mężczyzny, który przed chwilą opuścił moje biuro. Bob Pearson był 48-letnim Anglikiem. Łysy jak kolano, miał pomarszczoną od śmiechu twarz i dobre oko w ocenie młodzików. Wcześniej pracował jako nauczyciel brytyjskiego odpowiednika wychowania fizycznego w jednej ze szkół, w Newport. Zresztą teraz też będzie musiał poszukać wakatu na podobnym stanowisku w okolicy: zarząd Druidów obciął mi gażę dla nowego członka sztabu do dwudziestu funtów tygodniowo...
Jak się później miało okazać, sprowadzenie go do klubu, było jednym z najlepszych ruchów, jakie wykonałem na początku kariery.
Kładąc się spać podsumowałem w myślach te niepełne dwa tygodnie swoich rządów i muszę przyznać, że byłem cholernie z siebie zadowolony. Chłopaki rozegrali już cztery mecze towarzyskie pomiędzy sobą i z klubami z Cymru Alliance, udało się wdrożyć nowe reżimy treningowe (trener nie był zadowolony, ale szef płaci - szef wymaga) a i forma zespołu powoli rosła. Po początkowych porażkach z Welshpool i Glantraeth, sparing z Rhydymwyn zakończył się użebranym zwycięstwem 2:1. Niby drobiazg, ale dodał drużynie trochę wiary w siebie. Taak... forma powoli rosła...
* * *
Akurat ślęczałem nad wykresami, przedstawiającymi krzywą linię, walącą się ukosem w dół, a będącą graficznym odwzorowaniem finansów klubu, gdy rozległo się natarczywe pukanie do drzwi gabinetu.
- Enter! - warknąłem.
Drzwi otwarły się z hukiem i próg przestąpił młody facet w trykocie i krótkich spodenkach, spod których wystawały potężne, owłosione szwaje, zakończone parą białych adasiów. Przybysz rzucił na ziemię torbę podróżną, podsunął sobie krzesełko i uwalił się na nim, po czym, bez pytania, wyłożył te swoje białe buty na moje biurko.
- Jestem skonany - powiedział po chwili - Masz tu coś do picia?
Podniosłem głowę i otaksowałem faceta wzrokiem. Wyglądał rzeczywiście na zmęczonego, więc wskazałem na stojący w kącie baniak z wodą źródlaną. Nieznajomy skwapliwie skorzystał z okazji, a siadając wyciągnął do mnie, równie owłosioną co i giczały, rękę.
- Jestem Pike, James Pike.
W mózgu zapaliła mi się zielona lampka. Aaaa... to przybyła moja gwiazda transferowa, za którą Pearson dałby sobie urżnąć co nieco. Co prawda na zdjęciu w CV wyglądał nieco inaczej, ale cóż...
- A ja jestem twoim nowym szefem - odparłem i uśmiechnąłem się szeroko - Możesz mi mówić Miro.
"Dzidek", jak go sobie w myślach nazwałem, także się uśmiechnął. Muszę przyznać, że pomimo całej nonszalancji, jaka cechowała Pike'a, spodobał mi się. Był przebojowy, agresywny i emanowała od niego jakaś pozytywna energia, zarażając wszystkich wokół. Również i mnie się udzieliło, chociaż problemów, zamiast ubywać, nawarstwiało się coraz to więcej. Byłem zmuszony sprzedać (a raczej: oddać za darmo) kilku graczy, "całkowitych beztalenciów", jak o nich wyrażał się Bob, żeby zrobić miejsce w budżecie na nowych, perspektywicznych. Dwóch "starych" przyszło pożegnać się dzisiaj rano - mieli w oczach jakiś smutek i żal. Uścisnąłem ich dłonie, ale poczulem się trochę głupio, jakbym rozdzielał starych przyjaciół albo rodzinę.
A potem wiceprezio dobił mnie stertą papierów księgowych...
"Dzidek" rozgadał się o swoim poprzednim klubie. Miło słuchało się tej paplaniny. Odłożyłem robotę papierkową na jutro i wdałem się w dyskusję, a okiem duszy już widziałem jak wschodzi nowa gwiazda "Starożytnych"...
* * *
- OK, lads - wrzasnałem do mikrofonu, a głośniki odpowiedziały piskiem sprzężenia - listen up!
Podziałało. Pike przestał rzucać czipsami w Durkana, a Chalk odłożył gazetę.
- Zaraz wyładujemy się w Aldershot. Dziennikarze i panienki obskoczą nas tak ciasno, że nie będzie czasu na gadkę - przez autokar przetoczył się rechot - A chcę wam jeszcze tylko trochę potruć. Gotowi? - uśmiechnąłem się ponuro - No to pytam: po co tu przyjechaliście? No, po co? Odpowiem wam. Nie: skopać tyłki, nie: wygrać za wszelką cenę. Jesteśmy tu, żebyście zobaczyli na czym polega piłka nożna. Żebyście poczuli klimat ligi angielskiej i, chociaż to tylko konferencja, zobaczyli na jak wysokim poziomie pogrywa się u Angoli.
Pomruk niezadowolenia. Trzeba dojść do sedna.
- A wiecie dlaczego to wszystko? Dlatego, że macie to potem zastosować na Plaskynaston. Wszystko, co do joty: zaangażowanie, szybkość, siłę, akcje... Wszystko - powiodłem wzrokiem po twarzach piłkarzy - Wierzę, że wszyscy gracie z pasji i z milości do piłki. Bo żaden cholerny idiota nie będzie wypruwał sobie żył na treningu za siedemdziesiąt funciaków na tydzień. Chyba, że jest jakimś cholernym pasjonatem... - przerwałem na chwilę i z udawaną powagą pokiwałem głową - That's all. Go get'em Druids!
Odwróciłem się, wyłączyłem i odłożyłem mikrofon a potem, wciąż nie patrząc, walnąłem się na fotel obok Pearsona. Ten pokręcił głową.
- Przegiąłeś.
Mecz z Aldershot przegraliśmy 4:2. Ale i tak w drodze powrotnej humor dopisywał - w końcu do połowy spotkania przegrywaliśmy do jajca. Rowlands, do spółki ze mną, swoim zdyszanym głosem nawrzeszczał w szatni na ekipę i jakoś wzięli się w kupę i stworzyli kilka dobrych akcji. Westchnąłem w duchu. Gdyby tylko grali tak od początku...
Ten mecz miał wpływ również na roszady w sztabie szkoleniowym. Chciałem, żeby wszyscy zabrali się ze mną i pooglądali dobre widowisko, ale także zasięgnęli opinii i wskazówek u swoich odpowiedników w tubylczym klubie.
Pearson, który miał tylko oglądać graczy Aldershotu, spędził czas na ławce rezerwowych i rzucał cięte uwagi na temat słabych punktów taktyki oponenta. Przysiadłem się i po kilku kolejnych akcjach, odkryłem, że facet zna się na rzeczy lepiej niż Rowlands.
Po zakończonym meczu, gdy już pakowaliśmy graty do autokaru, spytałem od niechcenia.
- Stary, nie chciałbyś przypadkiem zostać moim asystentem, zamiast Aleda?
- A co za to będę miał? - odparł pytaniem na pytanie.
- Więcej roboty za te same pieniądze.
Pogładził się po łysinie i wzruszył ramionami.
- Why not?
- We have a deal. - uścisnąłem mu rękę szczerząc zęby w uśmiechu.
* * *
Wstałem, powlokłem się do ubikacji i z westchnieniem ulgi wsadziłem głowę pod kran z zimną wodą. Zerknąłem do lustra - wory pod oczami, ziemista cera i przekrwione białka mówiły same za siebie. Zapewne połowa drużyny wyglądała tak samo, jeśli nie gorzej.
Druids Social Club trząsł się wczoraj w posadach. Ekipa świętowała zwycięstwo 3:0 nad Rhyl, co najmniej tak, jakby było to wyjście z grupy na Euro Cup. Wróciłem do biura, ociągając się i przeciągając. Na półce leżał raport z meczu, do którego nadgorliwy Bob dorzucił schemat "zejściowy" graczy. Usadowiłem się wygodnie w fotelu i zacząłem go przeglądać.
Przyznaję, że i ja byłem usatysfakcjonowany. Duet Hardie-Pike robił w szeregach wroga niezłe zamieszanie: Hardie szarżował przy linii i z lewej nogi pakował piłkę prosto w szesnastkę, gdzie "Dzidek" przykładał swoje adasie, kierując szmaciaka prosto do siatki, z pominięciem bramkarza.
Trochę martwiła mnie nieskuteczność gry w powietrzu, ale póki co drużyna nadrabiała skutecznością na innych polach. Nie najlepiej wyglądały też statystyki strzałów oddanych na naszą bramkę, lecz pocieszające było to, że obrońcy skutecznie przeszkadzali wrażym napastnikom w celowaniu. Tak czy siak, taktyka wymagała jeszcze dopracowania.
Do pomieszczenia wpadł, w rozpiętej marynarce i z powiewającym krawatem, Brian Mackie, ciągnąc za sobą małe, ciemne, lokate, szybko paplające - coś.
- Who, to hell, is that? - spytał wskazując za siebie.
Podniesiony głos szefa wcale nie złagodził kaca. Wręcz przeciwnie. Przebijając wzrokiem półmrok, panujący w pomieszczeniu i latające w polu widzenia kolorowe plamki, przyjrzałem się człowieczkowi towarzyszącemu Brianowi. Był niewysoki, ciemnej karnacji i miał na głowie szopę z loków. I szybko mówił.
Wzruszyłem ramionami.
- Our new coach.
Mackie zamrugał oczami, powoli popatrzał na "naszego nowego trenera", po czym z niedowierzaniem wbił wzrok we mnie.
Rozłożyłem ręce w geście niewinności, wstałem, wyprostowałem pogniecioną koszulę i poprawiłem krawat.
- Giacomo Tafuro - uśmiechnąłem się szeroko i uścisnąłem dłoń Włocha - welcome!
- Nikt mi w to nie uwierzy - wtrącił prezes, kręcąc głową.
* * *
Któregoś wieczora, gdy wróciłem ze spaceru pod zabytkowym akweduktem, znalazłem na biurku notatkę, sugerującą abym przejrzał wiadomości sportowe, co też uczyniłem.
Rzuciło mi się w oczy to, że obie walijskie drużyny odpadły z Euro Cup już w przedbiegach. Z jednej strony cieszyłem się, że Rhyl, drużyna, którą wybrałem sobie na osobistego wroga nr 1, dostała srogi łomot, a z drugiej... z drugiej strony szkoda, że już nie rozbrzmi "Mae wlad..." na żadnym ze stadionów Europy. Z trzeciej strony zaś - dawało to pole do popisu i pionierstwa dla "Starożytnych".
- Pfff... mrzonki i brednie - wymamrotałem do siebie - Skup się na tym, co możesz póki co osiągnąć.
* * *
Ostatnie tygodnie przed inauguracją ligi były niezwykle pracowite. Do klubu sprowadziło się kilku nowych graczy i trzeba było wtłoczyć ich w ramy taktyczne, rozegraliśmy kilka dodatkowych sparingów, no i poprztykałem się z tym cholernym Irlandasem - Durkanem, w wyniku czego, rzeczony pomocnik przeniósł się do "Kociołków z Cardiff" za okrągły tysiąc odstępnego. Ale najważniejsze było to, że Giacomo "nasz nowy trener" Tafuro, dokonywał na treningach, z tą bandą amatorów nazywających się piłkarzami, rzeczy niesamowitych i niezwykłych. Mimo tego, że Włoch zajmował się wcześniej właściwie tylko układaniem reżimów treningowych na siłowni a piłkę nożną oglądał jedynie z trybun stadionu w Palermo, teraz odkrywał w sobie umiejętności, o jakie podejrzewałbym tylko najlepszych trenerów świata. Szkoda tylko, że był sam jeden. Zdecydowanie wolałbym mieć cały sztab złożony z takich jak on profesjonalistów...
- Ulmane zatofolone, eh? - pytał, używając jedynego polskiego zwrotu jaki znał, gdy widział banana na mojej mordzie podczas treningów.
- Bene! - odpowiadałem, używając jedynego włoskiego słowa jakie znałem (no, może nie jedynego, ale "pizza", "spaghetti" i "Don Corleone" raczej głupio by brzmiały).
Z nieba lał się żar, chłopaki grali w 5-a-side, pocąc się jak bałwanki w piekarniku, a ja rozsiadłem się w "blaszaku", sącząc chłodną lemoniadę. Po kilku minutach dosiadł się Pearson, ocierając łysnię kraciastą chusteczką.
- Mam już zapowiedzi meczu z Caernarfon. Totalbet raczej by na nas nie postawił.
- Ja postawiłbym ostatniego funta - uśmiechnąłem się i poruszałem brwiami - W końcu gramy u siebie, a Caernarfon to wcale nie takie miśki na jakich wyglądają. Masz nagrania, o które prosiłem?
- Mam. Są już w sali konferencyjnej.
- Świetnie. Jutro zamiast treningu siłowego, pokaz filmów wraz z komentarzem, analiza taktyki przeciwnika i odprawa, a potem gra w kulki na małe bramki - stuknąłem asystenta w ramię - Zostało nam kilka dni na przygotowanie. Nie spieprzmy tego.
- Right you are! - odparł Bob i roześmiał się.
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ