Informacje o blogu

Frankly, I don't give a damn

Seattle Sounders

Major League Soccer

USA, 2011/2012

Ten manifest użytkownika Bolson przeczytało już 9439 czytelników!
Łącznie swój komentarz zostawiło 0 z nich.

Pokaż notki z kategorii:

MÓJ BLOG

My big mouth #1429.07.2017 23:35, @Bolson

4
My big mouth, my big name
Who'll put on my shoes while they're walking
Slowly down the hall of fame?
Into my big mouth you could fly a plane
Who'll put on my shoes while they're walking
Slowly down the hall of fame?
Slowly down the hall of fame 

 
- Wszystko w porządku Mike? - zapytałem podchodząc ostrożnie. Był skulony w pół i zdecydowanie zanosiło się na niezbyt przyjemną sytuację.
- Aktualnie czuję się jakby mi ktoś grzebał ręką w żołądku. Więc tak, jest super – odparł padając na kolana i nie podnosząc wzroku.
- Znowu ciężka noc za tobą? Nawet parę kółek może cię wpakować w takie kłopoty. A ty dzisiaj przepracowałeś prawie taki sam trening, jak piłkarze. Na kacu to praktycznie morderstwo.
- Widzisz Brian – powiedział, próbując w swoim stylu obrócić to wszystko w żart, jednak tym razem epatowała z niego bezsilność – rozdałem wszystkie butelki, piersiówki, karafki i Bóg jeden wie co jeszcze. Przynajmniej na razie pora na kompletny detoks.
- W końcu dopadło cię zdrowie? Innego uzasadnienia nie widzę. No, może poza dodatkowymi kilkunastoma kilogramami nadwagi.
- To nie jest, kurwa, moment na żarty. Chyba, że chcesz żebym puścił wszystko co mam na twoje nowe dresy i buty. Wtedy rzeczywiście będzie śmiesznie. Czuję się w porządku, mój organizm przez pokolenia był przygotowywany do tego stylu życia. Ze zdrowiem nie mam problemów. Nie, to coś gorszego.
- Co może być gorszego od potencjalnej marskości wątroby i niewydolności nerek? - zapytałem, podając mu jednocześnie butelkę z napojem izotonicznym.
- Kobieta, Brian, kobieta – powiedział, po raz pierwszy podnosząc wzrok. Takiej powagi w jego oczach nie widziałem odkąd w marcu objął funkcję menedżera Seattle.
- Ale taka na stałe? Wcześniej widziałem parę innych, które się koło ciebie kręciły.
- Zanosi się na to, że na stałe. Inaczej nie brałaby rozwodu ze swoim szkockim partnerem, który dość nieudolnie próbował nas porządnie poturbować.
- Wskoczyłeś do łóżka z mężatką? Gratulacje!
- Mógłbyś się powstrzymać od sarkazmu – wypił haustem pół butelki i wstał – nie wiedziałem, że jest zamężna.
- Wszyscy tak mówią. Nie nie, to nie moja wina, to ona się za mną uganiała, jakoś tak wyszło że przemilczała najważniejszą rzecz o sobie. No i co ja mogę w tej sytuacji zrobić?
- Naprawdę, daj sobie spokój z sarkazmem, okej? Jasne, powinienem zapytać, jaka jest jej sytuacja. Problem w tym, że…
- Byłeś absolutnie zalany, prawda? - przerwałem mu w pół słowa wiedząc, że taka będzie odpowiedź.
- Dokładnie. Pijany jak skunks. To było po porażce w Columbus, ale nie chcę ci tłumaczyć szczegółów. Za mną naprawdę popierdolona akcja, musisz mi uwierzyć na słowo.
- No dobrze, ale to nadal nie tłumaczy dlaczego przez pięć minut leżałeś przede mną na kolanach.
- Widzisz, jak wyglądam. Metr osiemdziesiąt siedem wzrostu, sto pięć kilo wagi. Gdybym nie zarabiał niezłych pieniędzy, zapewne chodziłbym do burdelu, a nie do klubów dla nastolatek. Nie, żebym to ostatnie robił często, natomiast nie oszukujmy się, parę razy się zdarzyło. Te dziewczyny z collegeów… - westchnął, a jego głowa mimochodem przekręciła się w lewą stronę, co wskazywało na chwilę rozmarzenia.
- Nie musisz mi tego tłumaczyć, zresztą nie chcę tego słuchać. Dobrze, że znalazłeś sobie tę zamężną laskę. Jeśli dzięki niej się za siebie weźmiesz, to wszyscy na tym zyskamy. A teraz chodź, pora na sesję filmową.
- Jeśli pozwolisz, kucnę sobie jeszcze na parę chwil. Zacznijmy za piętnaście minut.

Patrząc na niego nie chciałem odmawiać. Sam udałem się w stronę budynku klubowego, a zanim nacisnąłem klamkę, usłyszałem charakterystyczny dźwięk bełtania i głośne „ja pierdolę”. Pewnych rzeczy nie da się zmienić poprzez bieganie.

Sesje filmowe to takie momenty, w których naprawdę zastanawiam się, czy ten człowiek wie, co robi. I bardzo często dochodzę do wniosku, że to my nie mamy pojęcia. Normalny menedżer zadałby parę pytań na temat, zasugerowałby rozwiązania taktyczne i wszystko zamknęłoby się w dziewięćdziesięciu minutach. Ale nie Mike, który jak zawsze ma zupełnie inne podejście do tematu.

Byłem zaskoczony, gdy przed naszym pierwszym meczem z LA Galaxy zamiast poprzednich kilku spotkań przyszedł ze swoimi płytami, na których pocięte były fragmenty meczów skoncentrowane wyłącznie na jednym zawodniku. I takich płyt miał jedenaście. Siedzieliśmy więc w pięć osób i patrzyliśmy na te urywki – a w pewnym momencie nagranie się zatrzymywało, cofało i ponownie musieliśmy oglądać to samo.

Padało pytanie „co was tutaj najbardziej dziwi?”, a nas nie dziwiło nic, bo na filmiku był piłkarz, który stał na 30 metrze od swojej bramki, gdy akcja była pod polem karnym przeciwnika. Odpowiadaliśmy, że nic, że wszystko tu jest normalne. On tylko przewijał i przewijał, mógł to robić do świtu. Na szczęście regularnie po jakimś czasie tylko wzdychał, wzruszał ramionami i tłumaczył nam, o co chodzi.

W tym przykładowym przypadku chodziło o to, że zamiast obserwować grę rozglądał się po trybunach, szukając rodziny albo znajomych. Czasami ktoś dziwnie biegał albo robił nieuzasadnione przerwy w akcji. Nie szuka taktyki, nie myśli o drużynie jako całości – wypatruje pojedynczych luk w koncentracji, wewnętrznych motywacji zawodnika. Innymi słowy sposobów na to, żeby chociaż na parę chwil w kluczowym momencie wybić mu z głowy myśli o piłce.

Zamiast półtorej godziny siedzimy około trzech, chociaż przyznam że się wyrobiliśmy. Na początku, gdy jeszcze w ogóle nie wiedzieliśmy, o co mu chodzi, sesje filmowe robiliśmy wieczorem żeby można było siedzieć do rana. Istnieje szansa, że ta jego kobieta pozwoli nam kończyć te zmagania nieco wcześniej. Byłoby całkiem miło.

Po skończonej sesji Mike błyskawicznie wyszedł z pokoju filmowego. Zabrał kurtkę i wręcz biegiem udał się w kierunku auta. Zdążyłem tylko napisać smsa z pytaniem, dokąd się wybiera. Odpowiedź krótka, ale mówiąca wszystko – Montero.

Kolumbijczyk jest dla niego jak syn, chociaż oczywiście nie różnią się tak bardzo wiekiem. Fredy doznał kontuzji w Salt Lake City, naciągnął ścięgno pachwiny. Poleżał trochę w stolicy stanu Utah, a potem przyleciał do Seattle. Od tego dnia minął niecały tydzień, ale Mike był u niego codziennie. Częściej niż rodzina czy dziewczyna. Wpadał chociaż na parę chwil, zostawał może z pół godziny i wracał.

W ogóle mu się nie dziwię, Montero to nasz prawdziwy skarb. Do tej pory nie zdobył bramki wyłącznie w jednym meczu, w derbach przeciwko Portland. Nie licząc tego spotkania uzbierał 32 gole w 12 meczach. Gdyby trzeba było, to Mike na pewno oddałby mu wszystkie organy, które mógł. Inna sprawa, że pewnie nie nadają się na zbyt wiele. Hektolitry alkoholu najprawdopodobniej nie zakonserwowały nerek czy wątroby. Jedno jest jednak pewne, Michael Faulkner nie wypuści Fredy’ego Montero tak długo, jak będzie na zachodnim wybrzeżu, a potem na pewno weźmie ze sobą.

Dotychczas Kolumbijczyk z kilkoma wyjątkami grał praktycznie od deski do deski. Teraz jednak Mike musiał sobie poradzić bez niego. Oczywiście nie było to zbyt wielkie wyzwanie, bo właśnie w tym celu sprowadził z San Jose Earthquakes Chrisa Wondolowskiego. Wondo nie przeszkadza granie drugich skrzypiec, ale gdy zostaje aktorem pierwszoplanowym, to jego gwiazda świeci pełnym blaskiem. 27-letni Amerykanin to gwarancja solidności. Pojawiła się jednak druga, bardziej paląca kwestia – kto ma wystąpić obok Wondo i niezawodnego Eddiego Johnsona?

Już raz doszło z tego powodu do kłótni między mną a Mikiem. W meczu przeciwko NY Red Bulls, wygranym przez nas 6:1, chciałem postawić na Adama Cristmana, a on upierał się, że na boisku ma się pojawić Quincy Amarikwa. Oczywiście to Mike miał decydujący głos w tej kwestii i już po dwóch minutach mógł powiedzieć „a nie mówiłem?”, bo Amarikwa rozpoczął pogrom Byków. Wierzyłem, że jednak tym razem siła, waleczność, determinacja i pracowitość Cristmana wygrają z atutami Quincy'ego, który przede wszystkim jest szybki. Nie potrafi jednak wykańczać akcji tak dobrze, jak mój faworyt. Mike tłumaczy, że jego rolą nie jest zdobywanie bramek, on ma głównie robić zamieszanie w szeregach defensywnych przeciwnika. Nauczyłem się nie podkopywać jego autorytetu, bo nikomu nie przynosi to korzyści.

W sumie obsada pozycji trzeciego napastnika i tak nie miała większego znaczenia – graliśmy bowiem z Vancouver Whitecaps, drużyną która dopiero od tego sezonu bierze udział w rozgrywkach MLS. Jeśli największą gwiazdą klubu są podstarzali obrońcy (31-letni Jay DeMerit i 34-letni Lee Young-Pyo, to nie można się po tymże zespole spodziewać zbyt wiele. To ekipa pozbawiona indywidualności, ale ich jedenastka nie jest na tyle silna, żeby straszyć kolektywem. Umówmy się, że nie było sensu spędzać zbyt wiele czasu analizując ich mocne i słabe strony. Oczywiście według mnie i moich kolegów ze sztabu szkoleniowego. W przeddzień meczu wolimy się wyluzować, skupić na rodzinie, zanim następnego dnia odstawimy naszych bliskich w kąt.

Jak znam Mike'a, a zdążyłem go już w pewnym stopniu poznać przez te ostatnie trzy miesiące, pewnie siedzi teraz ze szklanką, tfu, butelką whisky w ręku i przewija te swoje filmy. Nawet jeśli mówi, że wszystko rozdał. Nie jestem w stanie uwierzyć w tak drastyczną transformację. Może odstawiać powoli, ale na pewno nie wszystko od razu. Wolę jednak nie dzwonić i się nie upewniać.

Jeszcze gorsze od wspólnego oglądania gry rywali podczas sesji filmowych jest robienie tego przez telefon. Oprócz wszystkich pytań, które pojawiają się na żywo, średnio co dwie minuty Mike pyta „Czy Ty mnie w ogóle słuchasz?” albo „Czy mógłbyś się skupić? Słyszę, że robisz coś innego.”. Fakt, zazwyczaj robiłem coś innego, dlatego potem pytał coraz częściej. Potrafi być niezwykle wkurwiający. Ale jak na razie przegrał tylko jeden mecz, więc jego szalone metody działają.
* * *
- Panowie, pamiętajcie, żeby ich kurwa wgnieść w ziemię, okej? Krótka piłka, to są pozbierani na szybko chłopcy z podwórek, którzy są za słabi na grę w hokeja albo odpady z innych krajów. Nie możecie się ich bać, bo zrobicie z siebie pośmiewisko – tłumaczył Mike. - Brian, weź no powiedz im, na kogo tu uważać. Mam nadzieję, że odrobiłeś swoje zadanie domowe – mówiąc to, puścił w moim kierunku oko.
- Na nikogo. Uważajcie przede wszystkim na siebie – powiedziałem niczym niepewny uczeń przy tablicy. Przez dziesięć sekund panowała przeszywająca pokój cisza. Czyżby moje saperskie umiejętności tym razem mnie zawiodły?
- Zuch chłopak, zuch chłopak! - Krzyknął donośnie, jakby mówił do widowni w teatrze. - Widzicie, jak to dobrze jest mieć kompetentnego asystenta? Gość pewnie nie rzucił wczoraj okiem na analizę rywala, a i tak wie, co jest grane. To lata doświadczenia, proszę państwa. Vancouver trzeba błyskawicznie rozstrzygnąć, a potem pilnować, żeby wam się nic nie stało. To wasze główne zadanie na dziś, uniknąć urazów. No i oczywiście zdobyć parę bramek, ale to tylko dla przypomnienia.

Siedzenie na ławce rezerwowych i obserwowanie Mike'a w trakcie spotkania czasami bywa ciekawszym zajęciem niż oglądanie samego meczu. Ten człowiek naprawdę żyje wydarzeniami boiskowymi. Nie wykonuje przy tym niepotrzebnych ruchów, jest w pełni opanowany. Wydaje krótkie instrukcje, unika zbędnych gestów. Przyciąga uwagę trzema głośnymi klaśnięciami.

Stadion z czasem podłapał to zachowanie i zaczął klaskać razem z nim. Trzeba było wydać oficjalne oświadczenie, zakazujące naśladowania naszego menedżera, zanim przyczepiłaby się liga. Szkoda, bo Mike w trakcie spotkania uwielbia współpracować z kibicami. Oni zaś ufają mu już praktycznie bezgranicznie. Nie pamiętam, kiedy ostatnio na CenturyLink Field słyszałem gwizdy niezadowolenia. To niesie piłkarzy do lepszej gdy, chociaż w obecnej formie Seattle Sounders mogłoby grać na Antarktydzie z pingwinami w roli kibiców, a i tak pewnie by wygrywało.

Wyjściowa 11: Gaudette – Johansson, John, Hurtado, Pearce – Tchani, Medina, Fernandez – Amarikwa, Wondolowski, Johnson. Postawił na swoim.

Wszystko w tym meczu poszło zgodnie z planem. Miała być krótka piłka i była. W czwartej minucie wrzut z autu na wysokości pola karnego Vancouver, DeMerit wybija futbolówkę prosto pod nogi Nicolasa Mediny, a Argentyńczyk ładuje bez zastanowienia. Gol, 1:0, wszystko właściwie było już jasne. Tak, po czterech minutach. Nawet Mike doskonale wiedział, co tu się wydarzy i na chwilę usiadł, a to dość rzadkie zjawisko. Kolejne bramki były tylko kwestią czasu.

Siedemnasta minuta. Tchani z rożnego, Vancouver kryje Wondolowskiego, jakby ten był trędowatym, a on spokojnie przyjmuje piłkę i pakuje ją do siatki z jakichś siedmiu metrów. Za proste to wszystko. Chyba widziałem, jak jeden z naszych piłkarzy ziewnął. Na szczęście Faulkner tego nie widział, bo następnego dnia w klubie już by nie było. Co innego dominacja, co innego brak szacunku. Chociaż mamy wgniatać rywali w ziemię i mówimy sobie w szatni różne rzeczy, to na boisku zawsze traktujemy ich poważnie. Innej opcji nie ma.

Do przerwy nudy. Vancouver starało się oddać celny strzał, ale to nie lodowisko, tu nie wystarczy ładować z każdej pozycji w bramkarza.

Pięćdziesiąta minuta. Tym razem Fernandez do Wondo, ale scenariusz ten sam. Oni się chyba nigdy nie nauczą kryć najgroźniejszego napastnika przy rzutach rożnych. To jednak nie nasz problem.

Sześćdziesiąta czwarta minuta. Wondo wypuszcza Amarikwę w starcie oko w oko z bramkarzem. Quincy chce strzelić po długim słupku, ale golkiper wyciąga się jak struna i odbija strzał. Wszystko super, wielkie brawa, ale wybija go prosto pod nogi Wondo. Chris się nie pomylił. Ja bym się nie pomylił. Ślepy somalijski pirat by się nie pomylił. 4:0. Dziękuję, dobranoc.



- Z Montero, czy bez niego, ten mecz nie mógł się potoczyć inaczej. Umówmy się, że na tę chwilę między nami a Vancouver Whitecaps jest kilka klas różnicy. Muszą okrzepnąć, zadomowić się w lidze. Z Vancouver do Seattle jest dość blisko, więc zapraszamy na każdy nasz mecz i lekcje dobrego futbolu. Jeśli w Kanadzie mają się uczyć piłki nożnej, to u nas jest najlepsza szkoła w Stanach Zjednoczonych.

Nie lubię słuchać Mike'a podczas konferencji prasowych. Od meczu z Nowym Jorkiem zaczął się hamować. Bywał ostrzejszy, nie unikał personalnych wycieczek, nie stronił od prowokacji. Ale ostatnimi czasy znacznie złagodniał. Dalej w jego słowach dobrze widoczna jest nutka wyższości nad rywalami, ale już sama treść nie przypomina początków mojego szefa na stanowisku menedżera Seattle.

- Te niewiele ponad dwa tygodnie, które są przed nami to prawdziwy test dla naszego zespołu. Co prawda na rozkładzie nie mamy najtrudniejszych przeciwników, ale natężenie spotkań i podróży sprawia, że do końca czerwca praktycznie nie będziemy trenować. Ja doskonale zdaje sobie sprawę, że to miesiąc dla nas i dla baseballu, ale naprawdę nie rozumiem, dlaczego nie można by wydłużyć ligi o dodatkowy tydzień bądź dwa. Spokojnie można zacząć rozgrywki od początku marca, nie zaś w jego połowie. Zwiększamy ryzyko kontuzji gwiazd. No, chyba że celem ligi jest poszerzanie rotacji zespołów o przeciętnych graczy, którzy nie wnoszą zbyt wiele do widowiska i nie przyciągają kibiców. Nie musicie być Anglią, myślałem że przestaliście się na nas wzorować w 1776.

* * *
Odprawę przed meczem z Chicago Fire zrobiliśmy w samolocie do Wietrznego Miasta. Wzięli w niej udział także piłkarze, co zazwyczaj się nie zdarza, ale tym razem Mike postanowił zrobić wyjątek. Specjalna była także sama odprawa, bowiem zdecydował się po prostu wyłożyć wszystkim jak na tacy to, co mieliśmy w tym meczu realizować. Plan był jeszcze prostszy niż przeciwko Vancouver – dać im piłkę, ale nie dać im strzelać.

Film pokazywał głównie reakcje zawodników, którzy stali na boisku i czekali na futbolówkę. W obronie kluczem miał być doskok, zmuszenie przeciwnika do przekazania piłki, a następnie powrót do linii. Im dłużej gracze Fire oczekiwali na decyzję swojego kolegi, tym gorzej potem zagrywali. To oni mieli oddawać nam piłkę, a nie my mieliśmy ją zabierać. Mike wyznaczył bardzo ciekawe cele na to spotkanie – posiadanie piłki poniżej 50%, jak również zero strzałów po stronie rywali. Nie strzałów celnych, strzałów w ogóle. Zakazywał nawet puszczenia szczura w kierunku naszej bramki.

Jednak to, co zdziwiło mnie najbardziej, to forma przekazywania instrukcji. Zazwyczaj są one do bólu szczegółowe, wyjaśniane kilkukrotnie, nawet paręnaście razy, jeśli jest taka potrzeba. Nie wiem, czy to wina samolotu, ale był jakby częściowo nieobecny. Wydawało mi się że jakiś ułamek jego myśli był gdzie indziej, skupiał się na innej osobie, ważniejszej dla niego rzeczy. Zawsze w kontaktach z piłkarzami stawiał na pierwszym miejscu futbol, a co za tym idzie, także wygrywanie.

Podczas tej podróży chyba miał odmienne priorytety. Chociaż powinienem zapytać, co jest nie tak, zdecydowałem się na razie zostawić ten temat. Tego typu rzeczy mają tendencję do znajdowania szybkich rozwiązań. Nie chciałbym poza tym urazić męskiej dumy Mike'a. Zwłaszcza Anglicy mają ją na niebotycznym poziomie.

Wyjściowa 11: Gaudette – Moor, Hurtado, John, Burch – Carrasco, Davis, Evans – Cristman, Wondolowski, Amarikwa. Ciekawa rotacja, zostałem zaskoczony zwłaszcza duetem Cristman-Amarikwa. Tak jakby Mike rzucał mi rękawicę w twarz mówiąc zadziornie „No to teraz zobaczymy!”.

Servando Carrasco chyba sam był zaskoczony tym, że wyszedł od pierwszej minuty.

- Myślałem, że po Columbus już nie zagram – powiedział, łapiąc mnie przed wyjściem na rozgrzewkę. - Nikomu z klubu tego nie mówiłem, ale po tej czerwonej kartce przez tydzień nie mogłem spać. Gdybyśmy wygrali, to co innego. Nie mogę tego zawalić, prawda? - zapytał z nutką przerażenia w głosie.
- Przede wszystkim nie możesz przegrać z samym sobą. Trzymaj głowę w górze, a korki z dala od nóg rywali. Graj mądrze, nie staraj się podejmować ryzykownych decyzji. Trener Faulkner oczekuje od ciebie przede wszystkim solidności. Nie powiem, że to twoja ostatnia szansa, ale z pewnością nie będzie ich o wiele więcej, jeśli dzisiaj ci nie wyjdzie.
- Kurwa mać, to mnie trener pocieszył – powiedział, zanosząc się śmiechem. - Na wszelki wypadek wrócę do szatni, zostawię już żel pod prysznicem.

Nie wiem, czy używał humoru jako mechanizmu, mającego na celu obronić go przed totalnym atakiem paniki, czy rzeczywiście trochę się wyluzował.

Na pewno wyluzowany nie był Mike, który w pierwszych minutach meczu z Chicago szybciej niż zwykle chodził z jednego końca strefy technicznej na drugi. Nasi piłkarze dobrze realizowali plan w defensywie, ale brak Fernandeza i Mediny w środku pola powodował, że brakowało prostopadłych piłek do napastników. Byli odcięci od wsparcia, a sami nie byli w stanie stworzyć sobie klarownych sytuacji. Z minuty na minutę Mike frustrował się coraz bardziej, manipulując funtową monetą w prawej ręce. Robi to tylko wtedy, kiedy chciałby coś zmienić, ale albo nie może, albo czuje że jest za wcześnie. To był dla mnie kolejny dowód, że ma jakiś problem, bo w poprzednich meczach też zdarzało się, że nie potrafiliśmy dostatecznie szybko objąć prowadzenia, lecz funt pozostawał w kieszeni. Bramka pozostawała kwestią czasu i wszyscy o tym wiedzieli, ale Faulkner ewidentnie rozmyślał też o czymś innym.

Ostatecznie wynik otworzył się w 27. minucie. Davis z rożnego, Wondolowski na raty, ale trafia. Standard, można się odprężyć. Mike wzniósł tylko lewą pięść w geście celebracji. Prawa wciąż bawiła się monetą. To już nie dotyczyło meczu, ten od momentu naszego wyjścia na prowadzenie zaczął się toczyć innym torem, nie trzeba było na niego zwracać uwagi. Zresztą do przerwy nie było na co, bo bramki już nie padły.

Schodzimy do szatni, ale przed tunelem ktoś łapie mnie za ramię. To on.
- Brian, pogadasz z nimi w przerwie? - Byłem absolutnie zaskoczony tym pytaniem. - Poradzisz sobie, tu właściwie nie ma im czego przekazywać. Po prostu powiedz, że dobrze im idzie i teraz będzie już z górki.
- Czemu sam tego nie zrobisz? - Spytałem, próbując naprędce sklecić w głowie parę zdań, które miałbym wypowiedzieć w szatni.
- Nie chce mi się. Jesteś moim asystentem, więc pomyślałem, że mogę ci delegować to zadanie. Poza tym może trochę się zdziwią i ruszą dupy w ataku. Zasiejemy ziarno niepewności. Jesteś w stanie to dziś na siebie wziąć?
- Chyba nie mam wyboru, prawda?
- Zawsze jest jakiś wybór, Brian. Zawsze.

To miało zdecydowanie głębsze znaczenie niż kwestia tego, czy zgodzę się na niespodziewaną rozmowę motywacyjną. Bez słowa odwróciłem się do szatni, a Mike zrobił zwrot o 180 stopni i udał się na ławkę rezerwowych. Pora na przedstawienie.

- Trener Faulkner nie będzie obecny w szatni w przerwie spotkania – zacząłem, choć dobór moich słów już w tym momencie mógł być lepszy. - Poprosił mnie, żebym szybko podsumował pierwszą połowę i przekazał wskazówki na drugą. Graliście dobrze, zwłaszcza w obronie. W ataku potrzeba więcej dynamiki, nie bójcie się prób rozerwania ich defensywy prostopadłą piłką. Puśćcie obrońców na obieg, poszerzcie przestrzeń na boisku. Bramki zaczną wpadać, bo Chicago dzisiaj nie gra najlepiej. Nie musicie zbyt wiele zmieniać, żeby dziś wygrać kilkoma golami. Ale weźcie się do roboty, bo chcemy rozstrzygnąć to spotkanie jak najszybciej. Oczekuję, że końcówka przebiegnie w spokojnym tempie i przy komfortowym prowadzeniu. Zrozumiano?
- Z trenerem Faulknerem jest coś nie tak, Brian – powiedział występujący w roli kapitana Drew Moor.
- Wiem – powiedziałem, próbując zdusić dyskusję, zanim zaczęłaby się na dobre.
- Myślisz, że powinniśmy coś z tym zrobić? Rozmawialiśmy między sobą i myślimy, że trzeba z nim pogadać. Od jakiegoś czasu zachowuje się dziwnie.
- To pewnie ta ruda laska go omotała – z końca szatni krzyknął kolejny z doświadczonych zawodników, Brad Davis.
- Nie wiemy, jaka jest przyczyna i lepiej, żebyście skupili się na graniu – zmieniłem ton na jeszcze bardziej stanowczy.
- Jak mamy skupić się na graniu, skoro on nie skupia się na nas? To jest nasz trener i chyba dobrze by było, żeby wrócił do podejścia sprzed tej laski – Davis nie ustawał w sugerowaniu, że to ona jest odpowiedzialna za gorszą formę Mike'a.
- Zajmę się tym po spotkaniu. Spróbujcie na razie o tym zapomnieć, bo przerwa to naprawdę nie jest dobry moment, żeby rozmawiać o sprawach prywatnych kogokolwiek z nas. Na pewno poprawicie trenerowi humor ładując jeszcze kilka bramek. Do roboty.

W 52. minucie Evans przechwycił piłkę w środku pola. Zagrał klepkę z Carrasco, potem rzucił na lewe skrzydło. Tam był już Mark Burch, który podał do Quincy'ego Amarikwy, a ten świetnie prostopadłym podaniem wyprowadził Wondo. Pełna para z siedmiu metrów, szok, że siatki nie urwał. Niewiele ponad dziesięć minut później Amarikwa z linii środkowej idealnie wypuścił długim Wondolowskiego długim prostopadłym podaniem. On poszedł przy lewym skraju pola karnego, ściągnął do siebie obrońcę i bramkarza, a następnie podał do prawej strony. Tam idealnie wbiegł Adam Cristman, pakując piłkę do pustej bramki. Dziesięć minut później Davis, rożny, Wondolowski, gol. Czwórka. 83. minuta. Evans znajduje tego, którego nazwiska nie można w kółko powtarzać. Jeden zwód na 25 metrze i huknięcie pod poprzeczkę, widły. Co za gracz.

Plan zrealizowany w stu procentach.

 
* * *
- Brian. BRIAN! Otwieraj drzwi.

Przecieram oczy. Włączam światło. Sprawdzam telefon. Wpół do czwartej. Cóż. Wstaję i dość szybkim krokiem idę do drzwi, żeby zatrzymać nieustanny baraż artyleryjski przypuszczany na drzwi mojego pokoju hotelowego. Spodziewałem się tylko jednej osoby po drugiej stronie i wcale się nie zawiodłem.

- Chcesz pięć minut na przebranie, czy jedziesz w piżamie?
- Chwila. Co? Jakie jadę, dokąd? Mike, czy ciebie totalnie popierdoliło?
- Być może. Nie wykluczam. Przebieraj się, musimy pogadać.
- O wpół do czwartej?
- Nie, o piątej. W aucie nie będziemy rozmawiać. Zbieraj się, bo mamy mało czasu.
- Ale gdzie nam się spieszy? Jesteśmy w Bridgeview, nic tu nie ma, a ja absolutnie nie ogarniam tego, co się dzieje.
- Brian, kurwa, proszę cię, załóż coś na siebie i chodź. Wszystko wyjaśnię na miejscu.

Wsiadamy do czarnego, wypożyczonego sedana. Po kilku minutach byliśmy w Chicago. Wysiedliśmy przy parku Lincolna. Całą drogę cicho. W głośnikach leciały house'owe przeboje drugiej połowy lat 80. Mike był skoncentrowany, spokojny, ale gdzieś w głębi jednak dało się wyczuć nutę niepewności. A może to była bezradność? Z bagażnika wyjął koc, poszliśmy nad jezioro. Brakowało tylko kosza piknikowego, żebyśmy oficjalnie zostali parą gejów. Dwóch dorosłych gości siedzi nad jeziorem i patrzy na wschód słońca.



W końcu cisza została przerwana.

- Jak długo jesteś żonaty?
- W sierpniu minie dwadzieścia lat.
- Zanim poznałeś swoją żonę, miałeś jakieś inne kobiety?
- Nic wielkiego.
- To skąd wiedziałeś, że akurat twoja żona to jest coś wielkiego?
- Nigdy nie jesteś w stu procentach pewien – odpowiedziałem, czując się zupełnie nieprzygotowanym do tej rozmowy. - W pewnym momencie... w pewnym momencie po prostu wiesz.
- I już?
- I już.
- Wiesz co... zazwyczaj jestem w pełni skoncentrowany na spotkaniu. Nigdy nie tracę uwagi, niezależnie od tego, co się dzieje. Ale ta kobieta... Ta, o której ci mówiłem. Siedzi mi w myślach, wierci dziurę i powoduje, że przestaję być sobą. Dwa tygodnie temu jej mąż prawie odciął mi łeb maczetą. To byłoby coś. Dosłownie straciłbym dla niej głowę. Ma w sobie coś takiego, co nie pozwala mi się jej pozbyć. Znamy się krótko, właściwie w ogóle, bo do tej pory nie było szansy żeby porozmawiać dłużej niż dwadzieścia minut bez konieczności krycia się przed maczetami czy innymi broniami. Ale ten czar, ten urok. Bo to nawet nie zamyka się w tym, jak wygląda. Ona potrafi człowieka zahipnotyzować. I przestałem pić! Chyba muszę do tego wrócić, bo alkohol przynajmniej przepłukuje mi myśli i czasami łapałem się na tym, że było w porządku.
- I jaka w tym moja rola? - Zdążyłem wtrącić swoje pytanie w trakcie monologu, który raczej nie wydawał się dobiegać końca.
- Pierwszy raz w życiu jestem w kropce. Nie wiem, co mam z tym wszystkim zrobić. Wyjechała dziesięć dni temu, od tamtej pory wysłała mi tylko jedno zdjęcie. Poza tym cisza na łączach. Prosiła, nie, rozkazała, żebym nie pisał do niej dopóki nie wróci. Ale nie powiedziała, kiedy będzie z powrotem w Seattle. To tak, jakby przyjechała, wyrwała część mnie i zabrała ze sobą.

Wydaję się nie do zdarcia, nie do pokonania. Gotów do odparcia każdego ataku, zajebiście silna psychika gościa z Manchesteru. Ale kurwa, jestem jak każdy inny człowiek, za tą maską znajduje się morze wątpliwości, niepokoju, niemocy. I moja tratwa szukająca kawałka lądu, żeby chociaż chwilę odpocząć. Bo tak naprawdę nie mam nikogo, z kim mógłbym się tym podzielić. Moi przyjaciele zostali w Anglii, mają swoje życie. Mój brat i jego narzeczona prawdopodobnie zabiliby mnie śmiechem. Nie rozmawiałem z nimi od jakiegoś czasu.

Nie oczekuję, żebyś cokolwiek z tym wszystkim zrobił. Nie liczę na rady, rozwiązania. Ale po prostu zwarcie zwojów myślowych doprowadziło do tego, że uznałem cię za najlepszą osobę do wygadania się. O piątej rano nad jeziorem Michigan. Odbierz to, jak chcesz. Nie masz wobec mnie żadnych zobowiązań. Jeśli masz ochotę wstać, wziąć taksówkę i pojechać do hotelu – droga wolna.

- Powinieneś jej to wszystko powiedzieć. Najlepiej teraz. Niech wie. Jeśli się zdecydujesz, to może być coś wielkiego. Stchórzysz – to będzie oznaczało że nie jej w życiu szukasz. Ryzyko nieodłącznie wiąże się z pokonywaniem swoich strachów. Zawsze, kiedy je podejmujesz i niezależnie od tego, jak się to wszystko skończy, koniec końców będziesz zadowolony, że coś zrobiłeś. To ogromna tajemnica, jak jedna kobieta może cię nieustannie doprowadzać do szału, a druga sprowadzić na ziemię. Zasadniczo musisz zaufać, że ta właściwa, ta jedyna poprowadzi cię w dobrym kierunku. Nie jestem jakąś alfą i omegą w tej kwestii, lecz to powinno zadziałać. Tylko pokaż sam sobie to wszystko, co pokazujesz innym.
* * *
Siedziałem przez kilkanaście minut w ciszy z moim asystentem, Brianem Schmetzerem. Przez ostatnie dni byłem tylko w połowie obecny swoimi myślami przy sprawach klubowych. Wszystko przez tą kobietę, przez tą cholerną rudą eks-agentkę MI-5. Musiałem się otworzyć, wygadać. Nie można cały czas tłumić w sobie uczuć, bo to powoduje jeszcze większe kłopoty niż otwarcie ust albo wystukanie paru słów na klawiaturze. Niszczy w środku i na zewnątrz.

Wykręciłem numer. W słuchawce usłyszałem tylko krótkie „Wiedziałam, że zadzwonisz, debilu”.

A potem ciszę. I ptaki nad jeziorem Michigan.

Nie sądzę, żeby przeznaczeniem jakiegokolwiek człowieka była samotność. Ale co ja wiem o życiu...

And if I drown in this sea of devotion
Just a stone left unturned
My need is deep
Wide endless oceans
Feel it furious
The fire burns on

Komentarze (0)

Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.

Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ
FM REVOLUTION - OFICJALNA STRONA SERII FOOTBALL MANAGER W POLSCE
Największa polska społeczność Ponad 70 tysięcy zarejestrowanych użytkowników nie może się mylić!
Polska Liga Update Plik dodający do Football Managera opcję gry w niższych ligach polskich!
FM Revolution Cut-Out Megapack Największy, w pełni dostępny zestaw zdjęć piłkarzy do Football Managera.
Aktualizacje i dodatki Uaktualnienia, nowe grywalne kraje i inne nowości ze światowej sceny.
Talenty do Football Managera Znajdziesz u nas setki nazwisk wonderkidów. Sprawdź je wszystkie!
Polska baza danych - dyskusja Masz uwagi do jakości wykonania Ekstraklasy lub 1. ligi? Napisz tutaj!
Copyright © 2002-2024 by FM Revolution