LOTTO Ekstraklasa
Ten manifest użytkownika jakubkwa przeczytało już 1632 czytelników!
Łącznie swój komentarz zostawiło 0 z nich.
Walka w lidze o miejsce premiowane awansem do rozgrywek międzynarodowych, próba obrony Pucharu Polski i występy w Lidze Europy - zapowiadał się niezwykle ekscytujący, ale i piekielnie trudny sezon. Gra na trzech frontach mogła okazać się bardzo męcząca, więc stało się jasne, że kadra wymagała poszerzenia. Uznałem, że najbardziej newralgiczne pozycje, które należy wzmocnić, to lewa i środkowa obrona, lewe skrzydło i defensywny pomocnik. Gracze występujący na nich do tej pory byli albo nie najwyższej klasy, albo już mocno wiekowi. Na stopera do klubu przyszło oprócz zakontraktowanego wcześniej Tadica jeszcze dwóch zawodników - 18-letni Słowak Michal Guba ze Slovana Bratysława za pół miliona złotych oraz 21-letni Brazylijczyk Dodo z Atletico Mineiro za 400 tysięcy złotych. Ten pierwszy póki co miał grać w zespole młodzieżowym, natomiast mocno liczyłem na to, że ten drugi zajmie miejsce obok Zakrzewskiego i stworzy z nim wreszcie parę defensorów z prawdziwego zdarzenia. Do tej pory równorzędnym partnerem dla Bartka nie był ani Szajna, ani Weber, ani Winiarczyk.
Najwięcej pieniędzy wydałem na defensywnego pomocnika - uznałem, że Onyschenko już długo nie pociągnie, a Lisowski nie prezentował się jeszcze na tyle dobrze, żebym mógł mu bez stresu powierzyć tę odpowiedzialną rolę. Nasz skład zasilił więc za 3.5 miliona złotych 19-letni Ghańczyk Eric Iddi, którego poprzednim pracodawcą był Śląsk Wrocław. Również na lewą obronę przyszedł reprezentant Afryki, konkretnie Nigeryjczyk Matthew Edile z Enyimby - kosztował nas 650 tysięcy. Spore zamieszanie było natomiast z pozycją lewoskrzydłowego - postanowiłem bowiem wypożyczyć na rok, za pokaźną sumę 1.4 miliona złotych, 17-letniego Jose Romario z Atletico Mineiro, jednak przez jakieś moje niedopatrzenie okazało się, że zgodziliśmy się na to, aby dołączył on do nas dopiero w lutym. Chłopak niewątpliwie miał talent, jednak taka kwota za kilka miesięcy gry to był stanowczo za duży wydatek. Cóż, trudno, stało się. W każdym razie lewoskrzydłowego szukałem dalej i znalazłem, tym razem za przysłowiową czapkę gruszek - 60 tysięcy złotych - dołączył do nas na zasadzie transferu definitywnego 20-letni Gauchinho z Cruzeiro. Na tym - pamiętając jeszcze o wrześniowych wzmocnieniach w osobie Kingsleya Johnsona i Arsene Toure - zakończyliśmy transfery do klubu. Zatrudniliśmy jeszcze tylko kolejnego trenera, tym razem został nim Mariusz Ujek.
Z klubu odszedł natomiast, poza Kaźmierowskim i Kokoszką, którym skończyły się kontrakty, także Przemek Wróbel. Stało się tak dlatego, że Ibrahim Thompson, Paweł Grudziński i Serge Cherif wyrośli z wieku juniorskiego, wobec czego zostali przesunięci do pierwszej drużyny. Stało się więc jasne, że albo Przemek, albo Ibrahim będą musieli się z zespołem pożegnać - po co nam byli bowiem dwaj rezerwowi bramkarze, grający na podobnym poziomie? Uznałem, że to Ghańczyk prezentował się lepiej na treningach, był też młodszy, więc dawał większe nadzieje na rozwój i Wróbel poleciał do Gliwic - miejscowy Piast za ten lot zapłacił nam przyzwoitą sumę 140 tysięcy złotych. Ibrahim został więc zmiennikiem Kisiela, natomiast dwaj pozostali gracze, którzy zostali przesunięci do drużyny seniorskiej - Grudziński i Cherif - wzmocnili na zasadzie rocznego wypożyczenia, razem z solidną porcją starszych juniorów (Matic, Kovacs, Tadic, Fellag, Gancarczyk, Kłos), nasz klub partnerski - Miedź Legnica. Mieli spędzić sezon w I Lidze, więc tuż na zapleczu Ekstraklasy, a ja miałem nadzieję, że uda im się przebić do składu i nabrać trochę doświadczenia.
Mecz o Superpuchar Polski i kwalifikacje do Ligi Europy solidnie skróciły nasz okres przygotowawczy. Przed pierwszym spotkaniem o stawkę zdążyliśmy rozegrać tylko pięć sparingów. Namiastkę piłki międzynarodowej miała dać nam i kibicom wizyta belgijskiego KRC Genk, który zawitał do Wałbrzycha na nasze zaproszenie - i za niezłą sumkę. Byliśmy nader gościnni, pozwoliliśmy wbić sobie dwie bramki nie odpowiadając na nie żadną. Porażka 0-2 to nie był wymarzony początek przygotowań. W kolejnych czterech spotkaniach mieliśmy jednak odkupić winy, gdyż rywale nie byli najsilniejsi. Najpierw graliśmy dwa mecze z klubami filialnymi - w Szczawnie Zdroju pokonaliśmy MKS 3-0 po dwóch golach Zapaśnika i jednym Kalu, a w Legnicy wygraliśmy z Miedzią 4-2 - tym razem dwa trafienia zaliczył Kalu a jedno Zapaśnik, bramkę dołożył też Mikołajczak. Potem zahaczyliśmy o Obory, dokąd na mecz zaprosiła nas miejscowa Skra. Gospodarzy pokonaliśmy skromnie 2-1, ponownie dwa gole zdobył Kalu, który był najwyraźniej w formie. Na koniec przygotowań zmierzyliśmy się z drużyną młodzieżową, która osłabiona brakiem kilku podstawowych, przebywających akurat w Legnicy zawodników, uległa nam gładko 0-4. W meczu tym z dobrej strony pokazali się zmiennicy - zwłaszcza Morales, który popisał się hat-trickiem, ale i Wieczorek, który dołożył czwartą bramkę.
Porażka z zagranicznym rywalem i cztery zwycięstwa nad znacznie słabszymi przeciwnikami sprawiły, że w zasadzie kompletnie nie wiedzieliśmy, w jakiej formie jesteśmy. Pierwszym poważnym sprawdzianem miał być rozgrywany we Wrocławiu mecz o Superpuchar Polski z Górnikiem Zabrze. Dostało w nim szansę kilku nowych zawodników - Edile, Iddi i Gauchinho - jednak nie pokazali nic ciekawego, a ten pierwszy należał wręcz do najsłabszych na boisku. Prym wiedli ci z większym stażem w zespole - już w 2. minucie wynik meczu otworzył Kalu, a kwadrans później po golu Shongwe prowadziliśmy 2-0. Jeszcze przed przerwą zabrzanie zdobyli gola kontaktowego. Meksykański właściciel klubu wydał przed sezonem na transfery 46 milionów złotych i chciał w zamian zobaczyć w klubowej gablocie jak największą liczbę trofeów. Jednak tego dnia na nic więcej Górnika - ani jednego, ani drugiego - nie było już stać. Wygraliśmy 2-1 i to my wznieśliśmy w górę pamiątkowy puchar.
Już pięć dni później zaczynaliśmy przygodę w rozgrywkach międzynarodowych. Mogła się ona jednak bardzo szybko skończyć - w trzeciej rundzie kwalifikacji do Ligi Europy los zetknął nas bowiem z portugalską Vitorią Guimaraes, a więc przeciwnikiem dość silnym. Na pierwsze spotkanie dwumeczu udaliśmy się na Półwysep Iberyjski. Po niezłym w naszym wykonaniu początku spotkania do głosu doszli gospodarze zdobywając w 37. minucie gola na wagę zwycięstwa. Porażka 0-1 nie martwiła mnie tak bardzo, jak słaba postawa Edile w drugim meczu z rzędu. W trakcie spotkania zmienił go Dinis i zaprezentował się znacznie lepiej, więc przed rewanżem miałem spory dylemat z obsadą lewej obrony. Zanim jednak doszło do drugiego spotkania z Portugalczykami, zagraliśmy u siebie sparing z Puszczą Niepołomice - dałem w nim pograć zmiennikom, żeby nie wyszli z formy meczowej. Po golach Machaja i Gregorka prowadziliśmy 2-1 na kwadrans przed końcem - wtedy na boisku pojawił się wyjściowy skład i zdążył zdobyć jeszcze trzy gole w odstępie trzech minut. Ich zdobywcami byli Gauchinho, Fabinho i Shongwe. Niestety, ten ostatni zdążył też w tak krótkim meczu doznać urazu, który wykluczał go z rewanżu z Vitorią. Takie są skutki rozgrywania meczów towarzyskich w trakcie sezonu...
Zamiast Theo w środku pomocy szansę dostał Iddi, Onyschenko wrócił zaś na pozycję defensywnego pomocnika. Na lewej obronie postawiłem jednak na Edile - może nie chciałem przyznać się zbyt szybko do transferowej pomyłki, a być może po prostu wiedziałem, że kiedyś w końcu ten Nigeryjczyk musi zaskoczyć. Tak czy siak ten wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. Spotkanie rozgrywane przy komplecie 5000 widzów (tyle było na w sumie 15 tysięcznym obiekcie miejsc siedzących) było bardzo wyrównane, ale w 76. minucie udało nam się w końcu zdobyć upragnionego gola - dokonał tego Zapaśnik po dośrodkowaniu wspomnianego lewego obrońcy. To oznaczało dogrywkę, a tą zaczęliśmy niemal kopiując akcję z regulaminowego czasu gry - znów Edile do Michała i zrobiło się 2-0! Portugalczycy wzięli się ostro do roboty, a tą ostrość odczuli najbardziej Iddi i Gauchinho, którzy doznali kontuzji po interwencjach gości. Ten drugi musiał opuścić boisko, co - przy wykorzystanym wcześniej limicie zmian - oznaczało, że ostatnie dziesięć minut meczu musieliśmy grać w osłabieniu. Vitoria nie potrafiła jednak tego wykorzystać i awans do czwartej rundy kwalifikacji Ligi Europy stał się faktem! W nagrodę UEFA zasiliła naszą klubową kasę kwotą opiewającą na ponad milion złotych. Radość z sukcesu była ogromna, a spotęgowało ją jeszcze losowanie - trafiliśmy bowiem na Anorthosis Famagusta, a więc drużynę jak najbardziej do przejścia. Zwycięstwo w dwumeczu dawało nam awans do fazy grupowej, więc apetyty były naprawdę spore. Inne polskie zespoły nie miały tyle szczęścia - Lech trafił na Atletico Madryt, a Legia na Eintracht Frankfurt. Dokoptowana do rozgrywek z klasyfikacji Fair Play Polonia nie przeszła trzeciej rundy kwalifikacji przegrywając z duńskim AaB. Warto też wspomnieć o Górniku Zabrze, który w eliminacjach Ligi Mistrzów pokonał już IFK Goeteborg i Levadię Tallinn, i w barażu zmierzyć się miał ze Steauą Bukareszt.
Zanim jednak miało dojść do meczów decydujących o być albo nie być w europejskich pucharach, czekała nas inauguracja rozgrywek ligowych - spotkanie z Lechem w Wałbrzychu. Co prawda już 5 dni później mieliśmy na tym samym stadionie podejmować Cypryjczyków, jednak postanowiłem nie kalkulować i wystawić przeciw poznaniakom najsilniejszy możliwy skład. Zaczęliśmy dobrze - już w 3. minucie na prowadzenie wyprowadził nas Kalu, jednak cieszyliśmy się z niego niespełna 120 sekund, błyskawicznie wyrównał bowiem brazylijski napastnik gości Eduardo. A propos brazylijskich napastników - coraz bardziej martwiła mnie słaba póki co forma Edinho, jednak to właśnie on wywarł w 59. minucie na obrońcy Lecha taką presję, że ten zdezorientowany skierował piłkę do własnej bramki. Generalnie w meczu sporo było bezładnej kopaniny, przy czym my staraliśmy się kopać piłkę, a goście kopali głównie nas. Zobaczyli za to aż 8 żółtych kartek, a jeden z ich zawodników musiał w efekcie przedwcześnie opuścić boisko w 84. minucie. Kolejorz nie zdołał już zagrozić naszej bramce i inaugurację sezonu można było uznać za udaną - zwycięstwo 2-1 z silnym przeciwnikiem bardzo nas cieszyło i wprowadzało w dobry nastrój przed meczem pucharowym z Anarthosisem.
Zawodnicy pierwszego składu zdążyli mniej więcej dojść do siebie, więc Cypryjczyków podejmowaliśmy w najsilniejszym na tę chwilę zestawieniu. Choć rywal z pewnością był w naszym zasięgu, był też bardziej doświadczony w europejskich rozgrywkach. Być może to zaważyło na tym, że początek spotkania przebiegał całkowicie pod dyktando gości. Po dziesięciu minutach przegrywaliśmy już 0-2 i mieliśmy naprawdę pod górkę. Jeszcze przed przerwą kontaktowego gola zdołał zdobyć Kalu, ale sytuacja była trudna. W drugiej połowie istnieliśmy już tylko my, niemniej jednak na bramkę musieliśmy czekać do 82. minuty - wtedy remis zapewnił nam Gauchinho. 2-2 u siebie - nie najlepsza zaliczka przed rewanżem w Larnace, gdzie swoje mecze rozgrywał Anorthosis. Z drugiej jednak strony udało nam się i tak wyjść z niezłego bagna. Przed rewanżem nie byliśmy na całkiem straconej pozycji, a tak by zapewne było w przypadku porażki.
Już 3 dni później graliśmy w lidze z Widzewem - znów u siebie. Wystawiłem w nim rezerwy, jako że podstawowi zawodnicy nie zdążyli wypocząć, a poza tym musieli się szykować na rewanż na Cyprze, przed którym czekało nas też ledwie kilka dni wypoczynku. Goście z Łodzi wystawienie zmienników potraktowali jednoznacznie jako lekceważenie, co wyzwoliło u nich dodatkową mobilizację - chcieli nas jak najszybciej ukarać. Udało im się to w 13. minucie po bramce Kamila Grosickiego. Generalnie nie graliśmy źle, prowadziliśmy równorzędną walkę z Widzewem, jednak nie byliśmy w stanie przez całe spotkanie doprowadzić do remisu. Porażka u siebie z nie najwyżej notowanym rywalem mocno mnie zmartwiła i dawała do myślenia - wydawało się, że dłużej tak nie pociągniemy. Jak bardzo nasza dyspozycja w lidze będzie zależeć od gry w europejskich pucharach? Może lepiej byłoby odpaść z Ligi Europy jak najszybciej? Oczywiście wrodzona ambicja nie pozwoliła mi na to, żeby zastanawiać się nad tym dłużej niż sekundę.
Dlatego też 28 sierpnia 2014 roku w Larnace wyszliśmy na boisko zdeterminowani, zmobilizowani i skoncentrowani. Wszyscy piłkarze wiedzieli, o co walczyli. Prawie 7.5 tysiąca miejscowych kibiców przyszło oglądać awans swoich pupili do fazy grupowej rozgrywek międzynarodowych, ale my chcieliśmy pokrzyżować im plany. I szybko udało nam się uciszyć stadion Anarthosisu - w 5. minucie do siatki gospodarzy trafił Gauchinho. Jednak nieco ponad 10 minut później Sofokleous doprowadził do wyrównania i znów to gospodarze prowadzili w dwumeczu. Wtedy jednak do głosu doszedł Edinho, który do tej pory nie zdobył w tym sezonie ani jednej bramki. Wiedział jednak, kiedy się przebudzić - w pierwszej połowie strzelił pierwszego gola, a w drugiej brazylijska samba w jego wykonaniu trwała w najlepsze, gdyż dołożył jeszcze trzy trafienia. Świetne spotkanie rozegrał też Kalu (3 asysty) i Morales (2 asysty), który przy urazach Shongwe i Iddiego wskoczył do składu na pozycję środkowego pomocnika. Tego na Cyprze się nie spodziewano - rozbiliśmy gospodarzy 5-1 i jako jedyny polski zespół wywalczyliśmy awans do fazy grupowej Ligi Europy (Górnik Zabrze natomiast pokonał Steauę w dwumeczu 4-3 i miał zagrać w grupie G Ligi Mistrzów z Manchesterem United, Sevillą i Galatasaray). Zarobiliśmy za to w sumie ponad 6 milionów złotych! Może krezusem jeszcze nie byliśmy, ale na koncie mieliśmy już dzięki temu prawie 12 baniek. Na większe zarobki z tytułu premii za remisy lub zwycięstwa w Lidze Europy szanse były średnie, trafiliśmy bowiem do grupy I wraz z Anderlechtem, Werderem Brema i Sportingiem Gijon.
Już trzy dni później w ramach rozgrywek ligowych podejmowaliśmy Pogoń w Szczecinie. Ponownie szansę dostali zmiennicy, którzy co prawda zawiedli z Widzewem, ale szczerze mówiąc nie miałem za bardzo innego wyjścia. Sytuacja rozwijała się jednak nie po naszej myśli - od 16. minuty przegrywaliśmy 0-1 i nie mogliśmy nawet na moment dojść do słowa. To jednak zmieniło się po przerwie, kiedy na boisko weszli - celem ratowania wyniku - Zapaśnik i Edinho. Niby dwie zmiany, ale cały zespół zaczął grać lepiej, z rozmachem, a obaj wprowadzeni zawodnicy zdobyli solidarnie po golu dając nam w efekcie bezcenne zwycięstwo 2-1. W międzyczasie zrobił się wrzesień, a więc drużynę zasilił w końcu 18-letni Kingsley Johnson, na razie zesłany do młodzieżówki, oraz 21-letni Arsene Toure, który został w drużynie seniorskiej, jako że Gregorek spisywał się ostatnio fatalnie, nasz nowy nabytek został więc z miejsca zmiennikiem Edinho. Moi współpracownicy wypatrzyli też gdzieś jakoś niejakiego Dilmara, 22-letniego prawoskrzydłowego z Brazylii, z przeszłością w Corinthians i Cracovii, który nie miał klubu - postanowiłem ściągnąć go do Wałbrzycha i podpisać z nim krótki, próbny kontrakt do końca sezonu. Po małych przepychankach związanych z wysokością pensji przystał on na nasze warunki. Na tym już definitywnie zakończyliśmy wzmocnienia.
Ze Szczecina pojechaliśmy wprost do Białegostoku, gdzie po trzech dniach odpoczynku graliśmy z Jagiellonią. Potem jednak czekała nas dłuższa przerwa na mecze reprezentacji narodowych, więc mogliśmy wyjść w najmocniejszym możliwym składzie. Choć na prawym skrzydle zamiast średnio wypoczętego Zapaśnika zagrał w tym meczu Dilmar - chciałem go od razu sprawdzić w warunkach meczowych. Zagrał bardzo przeciętnie, podobnie jak cała drużyna. W pierwszej połowie jeszcze prowadziliśmy - po rzucie rożnym gola głową zdobył Dodo - jednak w drugiej na boisku istnieli już tylko gospodarze i fakt, że zdołali wbić nam tylko jedną bramkę, mogliśmy uważać za bardzo szczęśliwy. Na ostatnie pół godzin meczu na boisku pojawił się Toure, dostając szansę na debiut, ale nie zdołał przechylić szali zwycięstwa na naszą korzyść. Wyjazdowy remis 1-1 to niby niezły wynik, ale szczerze mówiąc grając w pierwszym składzie spodziewałem się czegoś więcej.
W przerwie reprezentacyjnej zaplanowaliśmy sparing z Concordią Knurów, żeby nie wypaść z rytmu meczowego. Tuż przed nim zakończyła się rozbudowa bazy treningowej i obiektów młodzieżowych, jednak na zebraniu z zarządem stwierdziłem, że skoro zarobiliśmy już w tym sezonie dzięki Lidze Europy tyle kasy, można by dalej poprawiać ich standard. Ku mojemu zdziwieniu przystano na to bez zająknięcia. Wracając do wspomnianego wyżej meczu towarzyskiego - plan był prosty, po 45 minut zagrać miał pierwszy skład i rezerwowi. Stało się nieco inaczej, bowiem po pół godziny urazu nabawił się Edinho (niech to szlag!) i Arsene Toure miał więcej czasu na pokazanie swoich umiejętności. Gdy wchodził na plac gry prowadziliśmy już 2-0 po golach Kalu i kontuzjowanego Brazylijczyka - Arsene dołożył dwa trafienia, jeszcze jedno zaliczył Mikołajczak i wygraliśmy pewnie 5-0. Szkoda tylko tej kontuzji Edinho... Wyleciał on jednak z gry tylko na 9-11 dni, była więc nawet szansa, że zdąży się wykurować na pierwsze spotkanie grupowe w Lidze Europy.
Jeszcze przed nim jednak czekał nas mecz ligowy z Arką w Wałbrzychu. Mając na uwadze krótką przerwę przed spotkaniem pucharowym wystawiłem w nim znów skład raczej rezerwowy, dodatkowo wzmocniony parą rekonwalescentów - Szajną i Shongwe. Goście szybko nas za to ukarali zdobywając gola w 29. minucie i utrzymując prowadzenie do przerwy. W szatni powiedziałem piłkarzom kilka cierpkich słów, które poskutkowały natychmiast po wznowieniu gry, kiedy to Shongwe doprowadził do wyrównania. W drugiej połowie mieliśmy duża przewagę i ostatecznie Freidgeimas strzałem dystansu zapewnił nam zwycięstwo na 9 minut przed końcem. Wygrana 2-1 dawała nam przyzwoite 4. miejsce w tabeli po 5 kolejkach - prowadził Górnik Zabrze z kompletem 15 punktów - jednak czy była dobrym prognostykiem przed spotkaniem w Gijon z miejscowym Sportingiem?
Szczerze mówiąc, potrzebowalibyśmy cudu, żeby coś tam ugrać. Gospodarze mieli dobry skład, który stanowił mieszankę młodości i doświadczenia. W hiszpańskim klubie coraz częściej do głosu dochodzili przedstawiciele tej pierwszej opcji, a zawodnicy o renomowanych nazwiskach typu Tomas Ujfalusi czy Diego Milito musieli godzić się z rolą rezerwowych. To powodowało lekkie tarcia - cóż, atmosfera w naszym zespole była na pewno lepsza, ale czy to mogło nam pomóc? Wątpliwe. Tak czy siak chcieliśmy po prostu pokazać się z jak najlepszej strony. Edinho wyleczył co prawda kontuzję, ale nie był gotowy do gry od początku spotkania, usiadł więc na ławce, a od pierwszej minuty szansę dostał Toure. Ten jednak spisał się znacznie poniżej oczekiwań, choć ogólnie nasz zespół postawił faworytowi ciężkie warunki. Mimo że po nieco ponad pół godziny Sporting prowadził 2-0, to my potem atakowaliśmy częściej, a Kalu tuż przed przerwą mógł zdobyć kontaktowego gola, trafił jednak w poprzeczkę. Druga połowa to nasza dalsza pogoń za bramką honorową, niestety nieskuteczna. Gospodarze nie przejawiali już chęci podwyższenia wyniku, więc w efekcie nic się w tej kwestii nie zmieniło. Mimo porażki mogliśmy być zadowoleni z naszej postawy.
Terminarz nas nie oszczędzał - już trzy dni po trudnym spotkaniu w Hiszpanii czekał nas też niełatwy mecz w Warszawie z Legią. Potem mieliśmy 6 dni przerwy, więc na Łazienkowską desygnowałem skład złożony z co bardziej wypoczętych zawodników pierwszego składu wspomaganych rezerwami. Strzelanie rozpoczął w 22. minucie przedstawiciel tej drugiej grupy - Jarek Wieczorek. Dzięki jego bramce wyszliśmy na prowadzenie, które utrzymaliśmy do przerwy. Po niej jednak sytuacja przybrała zły obrót - najpierw wyrównał Szałachowski, a kwadrans przed końcem Kucharczyk wyprowadził stołeczny zespół na prowadzenie. Pięć minut później do głosu doszedł jednak Edinho, którego gol dał nam remis 2-2. Taki wynik na takim terenie - przy takich a nie innych warunkach kadrowych - w zasadzie nas satysfakcjonował.
Natomiast zupełnie nie odpowiadał nam podział punktów w kolejnym spotkaniu ligowym z Ruchem. Przeciwnik nie najwyższych lotów, graliśmy u siebie - powinniśmy byli ten mecz wygrać. Jednak krótka przerwa przed meczem w Lidze Europy spowodowała, że wystawiłem rezerwy, a te nie podołały temu zadaniu i zdołały uciułać ledwie jedno oczko remisując z Niebieskimi 1-1 po golu Toure. Wszystko było jednak podporządkowane w tym momencie rozgrywkom międzynarodowym. Do Wałbrzycha przyjechał silny Werder Brema, z takimi zawodnikami jak Ibrahim Afellay czy Valeri Bojinov. Po strzale tego drugiego już w 2. minucie zadrżała poprzeczka bramki strzeżonej przez Kisiela. Przyjezdni w pierwszym kwadransie ostrzeliwali nas niemiłosiernie, jednak potem nieco zbastowali, dając nam się rozegrać. To był błąd, który bezwzględnie wykorzystał Shongwe, pokonując pięknym strzałem z dystansu Tima Wiese. To rozdrażniło gości jeszcze bardziej - od tego momentu praktycznie nie istnieliśmy na boisku, a wyrównanie wydawało się kwestią czasu. Kisiel w bramce dokonywał jednak cudów i przedłużał nieuniknione do 83. minuty, kiedy skapitulował. Na więcej jednak Werderu nie było już stać - drugi w przeciągu paru dni remis 1-1, a jakże inne nastroje panowały w naszej ekipie. Niby zwycięstwo było blisko, ale tak naprawdę punkt wywalczony z Niemcami był już sporym sukcesem naszej ekipy.
Znów nie mieliśmy jednak ani chwili wytchnienia - trzy dni później graliśmy bowiem w Zabrzu z liderem tabeli Górnikiem, który do tej pory w siedmiu kolejkach odniósł siedem zwycięstw. Po tym spotkaniu czekała nas przerwa na mecze reprezentacji, wobec czego wystawiłem w miarę silny skład, w większości złożony z podstawowych zawodników, nawet jeśli ci nie zdążyli do końca wypocząć po potyczce z Werderem. Zresztą naszej przewagi nad gospodarzami doszukiwałem się właśnie w sferze mentalnej - my byliśmy tuż po udanym, zremisowanym meczu z Niemcami, podczas gdy zabrzanie właśnie wrócili z Turcji, gdzie polegli gładko z Galatasaray 1-3, przegrywając po raz drugi w grupie Ligi Mistrzów (w pierwszej kolejce polegli u siebie Manchesterowi United 0-1). Tak czy siak pokonanie ich wydawało się zadaniem bardzo trudnym, chociaż gdy w 6. minucie Wieczorek wyprowadził nas na prowadzenie przez chwilę łudziłem się, że i dalej pójdzie z górki. Nie poszło. Do przerwy utrzymaliśmy skromne prowadzenie, ale po niej gospodarze doszli do głosu w kwadrans aplikując nam dwie bramki - choć jedną z kontrowersyjnego karnego. Chwilę później jednak sprytem popisał się Edinho i ustalił wynik meczu na 2-2, a więc mieliśmy, licząc wszystkie rozgrywki, czwarty remis z rzędu.
Tradycyjnie już w czasie meczów międzypaństwowych zorganizowaliśmy w Wałbrzychu mecz towarzyski z mało wymagającym rywalem - tym razem padło na Astrę Krotoszyn, którą pokonaliśmy 2-0 po golach Gregorka i Fabinho. Niedługo po tym spotkaniu pojechaliśmy do Gdańska, gdzie podejmowaliśmy miejscową Lechię. Pięć dni później czekało nas spotkanie w Brukseli z Anderlechtem, mimo to na Arenę Bałtycką wyszliśmy w pierwszym składzie. Nie chciałem znów kalkulować, czy podstawowi gracze zdążą wypocząć, czy też nie - w pełni formy czy nie, mieli zagrać w Belgii, a odpocząć mieli potem w spotkaniu z Podbeskidziem. Tak też się stało, tyle że najsilniejszy personalnie zespół nie podołał zadaniu wyjazdowego zwycięstwa w lidze. W 23. minucie na prowadzenie wyszli gospodarze, cieszyli się z niego jednak ledwie 4 minuty, bowiem błyskawicznie wyrównał Edinho. Więcej bramek nie padło - 1-1 ze średnią Lechią nie nastrajało optymistycznie przed spotkaniem w Brukseli.
Jednak w europejskich pucharach na mecz wyszedł zupełnie inny zespół, choć niby złożony z tych samych zawodników. Zupełnie inne było jednak zaangażowanie i pasja, z jaką atakowali przeciwników, by jak najszybciej przechwycić piłkę. Gospodarze i tak mieli w tym spotkaniu przewagę, jednak na pewno nie daliśmy się stłamsić. Zresztą ta mobilizacja była w sumie zrozumiała - Anderlecht - tak samo jak my - zdobył w dwóch pierwszych meczach jeden punkt, więc była to bezpośrednia walka o 3. miejsce w grupie - co prawda nie premiowane awansem, ale jednak znacznie bardziej prestiżowe niż ostatnie. Wracając do meczu - po rzucie rożnym już w 4. minucie Zakrzewski skierował piłkę do siatki, choć na raty, bo jego pierwszy strzał wybronił bramkarz gospodarzy. Przy dobitce szans jednak nie miał. Bartek znakomicie grał też w obronie, podobnie jak pozostali, partnerujący mu defensorzy oraz Kisiel. Dzięki temu udało nam się zagrać na zero, a przed końcem rzut karny podyktowany za zagranie ręką jednego z obrońców Anderlechtu wykorzystał Iddi i zupełnie niespodziewanie wygraliśmy 2-0.
Trzy dni później w Wałbrzychu graliśmy z ostatnią w tabeli ekipą Podbeskidzia Bielsko-Biała. W spotkaniu tym wystawiłem oczywiście zmienników, bo podstawowi gracze musieli nieco wypocząć, a poza tym liczyłem na to, że rezerwowi będą mieli większą motywację do gry. I początkowo rzeczywiście na to wyglądał - już w 9. minucie Morales przejął piłkę w środku pola, podał do schodzącego na skrzydło Toure i pomknął w pole karne, gdzie też zaraz dośrodkował reprezentant Wybrzeża Kości Słoniowej. Fernando uderzył piłkę głową, a ta po odbiciu się od słupka wpadła do siatki. Wydawało się więc, że wszystko jest pod kontrolą, jednak były to złudzenia - goście wyrównali jeszcze przed przerwą, a potem w 70. minucie wyszli na prowadzenie po golu bardzo chcącego coś nam udowodnić Kaźmierowskiego. Trzeba było brać się do roboty - wiedziałem o tym ja, wiedzieli też piłkarze, co udowodnili już 4. minuty później, kiedy to gola pięknym strzałem z dystansu zdobył Iddi. W doliczonym czasie gry szalę zwycięstwa na naszą korzyść przechylił natomiast Toure - wygrana 3-2 pozwoliła nam wskoczyć na 4. miejsce w tabeli. Mieliśmy tyle samo punktów co trzecia Legia i tylko oczko mniej od drugiej Pogoni. Niekwestionowanym liderem był Górnik Zabrze, który nad drużyną ze Szczecina miał przewagę siedmiu punktów.
Po kolejnej krótkiej przerwie czekał nas mecz w Pucharze Polski w Poznaniu z Wartą. Była to szósta runda tych rozgrywek - zarząd w tym sezonie oczekiwał dotarcia do ćwierćfinału, więc trzeba było to spotkanie wygrać. Niemniej jednak na boisko desygnowałem jeszcze głębsze niż w poprzednim meczu rezerwy - a więc tych zawodników, którzy nie łapali się do składu nawet wtedy, gdy grali zmiennicy (np. Lisowski, Dilmar, Zasada, Gregorek). Jako że było ich jednak mniej niż jedenastu, wspomogli ich gracze podstawowi (np. Zakrzewski, Edile, Kalu). Ta mieszanka długo nie mogła dać sobie rady z ambitnie grającymi gospodarzami. Polegli dopiero gdy na boisko weszli kolejni piłkarze pierwszego składu - Emigo, Gauchinho i Shongwe. W 83. minucie ten drugi podał w polu karnym trzeciemu, który z kolei bez problemu pokonał bramkarza Warty. Zwycięstwo 1-0 przedłużyło nasze szanse na obronę pucharu, jednak losowanie nas nie oszczędziło - w siódmej rundzie mieliśmy zagrać w Zabrzu z Górnikiem. Nawet spełnienie pierwotnych oczekiwań zarządu stanęło więc pod znakiem zapytania. Jednak ten mecz czekał nas dopiero na wiosnę.
Na razie musieliśmy skupić się na rywalizacji ligowej i międzynarodowej - czekał nas mecz w Wodzisławiu, a pięć dni po nim rewanż z Anderlechtem, tym razem w Wałbrzychu. Na spotkanie z Odrą pojechali głównie gracze pierwszego składu, uzupełnieni zmiennikami jedynie na tych pozycjach, na których akurat podstawowi zawodnicy byli w gorszej dyspozycji fizycznej. To miało zapewnić nam łatwe zwycięstwo, na które rzeczywiście od początku się zanosiło - najpierw Edinho, potem Shongwe i po dwudziestu minutach prowadziliśmy 2-0. Sytuacja była w zasadzie pod kontrolą i to nas nieco uśpiło, co wykorzystał napastnik gospodarzy Michał Chrapek, który dwukrotnie, jeszcze w pierwszej połowie, po rzutach rożnych pokonał Kisiela. W efekcie do szatni zeszliśmy z remisem, a w drugiej połowie mecz zaczął się od nowa. Naszej wyraźnej przewagi długo nie mogliśmy udokumentować bramką, aż w końcu w 72. minucie za faul na Szajnie sędzia podyktował dla nas karnego, którego pewnie wykorzystał Iddi. Zwycięstwo 3-2 rodziło się w bólach, ale pozwoliło nam awansować na 3. miejsce w tabeli, przed Legię, która zremisowała u siebie bezbramkowo z Lechem.
To miał być jednak tylko przedsmak pucharowej potyczki z Anderlechtem, jaka miała miejsce 5 dni później. Wobec dobrego wyniku w Brukseli postanowiłem pójść za ciosem i spróbować wygrać i w Wałbrzychu, wobec czego postanowiłem pogrzebać nieco w taktyce i ustawić zespół ofensywniej niż zwykle. W tym celu zamiast defensywnego pomocnika w składzie pojawił się dodatkowy napastnik, a więcej obronnych obowiązków przejął środkowy pomocnik w osobie Theo Shongwe. Liczyłem na to, że oprócz gry w destrukcji będzie też przez swoje naturalne predyspozycje do gry do przodu wspomagał silną, ofensywną piątkę w postaci duetu napastników Edinho - Toure, czającego się za ich plecami Kalu oraz skrzydłowych - Zapaśnika i Gauchinho. Przygotowaliśmy się więc na piękne widowisko z duża ilością bramek - z obu stron, bo tak ofensywne usposobienie mogło skutkować również skuteczną grą gości. Ku mojemu zaskoczeniu te przewidywania wcale się nie sprawdziły - mecz był wyrównany, pełny walki, ale klarownych sytuacji było w nim jak na lekarstwo i zakończył się bezbramkowym remisem. W sumie jeden punkt nas w zupełności satysfakcjonował, choć wolałbym wynik 5-5 niż 0-0. Wniosek z tego meczu był jednak taki, że świetny na papierze duet w ataku w rzeczywistości spisywał się co najwyżej przeciętnie. Dlatego też na przyszłe spotkania wróciłem do ustawienia z jednym napastnikiem.
A mecz z Anderlechtem rozpoczynał serię czterech spotkań rozgrywanych w trzydniowych odstępach. Pozostałe trzy graliśmy już w ramach Ekstraklasy - pierwszy z nich w Kielcach z Koroną zaczęliśmy w rezerwowym składzie, za co gospodarze nas skarcili jeszcze w pierwszej połowie bramką Szczota. Nie udało nam się odwrócić losów tej rywalizacji i musieliśmy pogodzić się z porażką 0-1. Tę utratę punktów chcieliśmy powetować sobie w kolejnych dwóch meczach tej wymagającej serii. Oba rozgrywane były w Wałbrzychu - najpierw przyjechała do nas krakowska Wisła, która sezon zaczęła fatalnie i znajdowała się na przedostatnim miejscu w tabeli. My bynajmniej nie mieliśmy zamiaru w tej trudnej sytuacji im pomagać - wyszliśmy w podstawowym składzie i wygraliśmy pewnie 2-0 po golach Gauchinho i Zakrzewskiego. Ledwie nasze miasto opuścili gracze Białej Gwiazdy, zawitały do niego piłkarze Czarnych Koszul. To spotkanie zapowiadało się znacznie trudniej, Polonia w tabeli była bowiem szósta, a ponadto nasi podstawowi zawodnicy nie zdążyli wypocząć, na boisko wyszli więc zmiennicy. I rzeczywiście, goście zaprezentowali się dobrze, objęli prowadzenie w 16. minucie, a my przez resztę meczu staraliśmy się wyrównać. Udało nam się to w doliczonym czasie gry, kiedy to świetnie spisującego się Przyrowskiego pokonał Machaj. Remis 1-1 umocnił nas na trzecim miejscu w tabeli, mieliśmy już trzy punkty przewagi nad grupą pościgową składającą się z Legii, Piasta i właśnie Polonii.
W kolejnym okresie terminarz zaczął nam nawet sprzyjać - graliśmy trzy spotkania w odstępach sześciu dni, a więc takim, który pozwalał na regenerację sił, toteż we wszystkich trzech meczach mogłem do gry desygnować nominalny pierwszy skład. Najpierw pojechaliśmy do Łodzi na mecz z Widzewem, który w tabeli był tuż za wspomnianą w poprzednim akapicie grupą pościgową. Liczyliśmy na łatwe zwycięstwo, jednak przeliczyliśmy się, bowiem gospodarze nie dali sobie wbić nawet gola. Na szczęście również go nie strzelili - mało satysfakcjonujący wynik 0-0 dał nam o dziwo awans na pozycję wicelidera, wobec porażki Pogoni, która spadła na trzecie miejsce, mając tyle samo punktów co my. Ją właśnie podejmowaliśmy w Wałbrzychu w następnej kolejce - wyszliśmy znów w pierwszym składzie, choć z wyjątkami, bo kontuzji nabawił się Kalu, którego zastąpił Machaj, a zawieszony za kartki został Zakrzewski - na jego miejscu mecz zaczął Szajna. Dodatkowo na ławce nie mogłem zasiąść też i ja, gdyż po meczu w Łodzi powiedziałem parę słów za dużo na temat pracy arbitra. Mimo to liczyłem na dobry wynik i kiedy w 10. minucie wyszliśmy na prowadzenie po karnym wykorzystanym przez Iddiego wydawało się, że wszystko pójdzie po naszej myśli. Niestety, nie poszło. Goście wyrównali na 9 minut przed końcem i tylko zremisowaliśmy 1-1. Naszej wpadki nie wykorzystali jednak rywale i zachowaliśmy drugie miejsce w tabeli.
Mecz z Pogonią graliśmy w piątek, wobec czego na czwartkowe spotkanie w Lidze Europy ze Sportingiem Gijon w Wałbrzychu wszyscy najważniejsi gracze byli gotowi. Wszyscy, oprócz Edinho, który 48 godzin przed meczem naciągnął ścięgno podkolanowe podczas treningu szybkościowego i wyleciał z gry na 4-5 tygodni. Było to dla nas spore osłabienie, a swoją szansę na zaprezentowanie się i być może zagoszczenie w pierwszym składzie na dłużej dostał wreszcie Arsene Toure. Akurat w tym spotkaniu niespecjalnie ją wykorzystał, ale nie to było najważniejsze. Ogólnie zagraliśmy bowiem bardzo udane zawody - w 39. minucie wyszliśmy na prowadzenie po trafieniu Kalu, a w końcówce na 2-0 podwyższył po rożnym Zakrzewski i znów zrobiliśmy niemałą niespodziankę. Jeszcze większą sensacją był fakt, że przed ostatnią kolejką zajmowaliśmy w grupie I Ligi Europy... pierwsze miejsce! Mieliśmy punkt przewagi nad Werderem i dwa nad Sportingiem. Za dwa tygodnie Hiszpanie mieli podejmować u siebie Anderlecht, my zaś graliśmy na wyjeździe w Niemczech - było więc wielce prawdopodobne, że nie tylko nie utrzymamy tej pozycji, ale w ogóle odpadniemy z dalszej rywalizacji. Niemniej jednak to - nawet chwilowe - przewodzenie w tak silnej grupie, było dla wszystkich sporym sukcesem.
Zanim jednak doszło do ostatecznych rozstrzygnięć w rozgrywkach międzynarodowych, graliśmy dwa trudne mecze wyjazdowe w lidze. Najpierw udaliśmy się do Gliwic na spotkanie z miejscowym Piastem, który dzięki zwycięstwu mógł przeskoczyć nas w tabeli. Ta wizja wyzwoliła w nich ogromną motywację, od początku rzucili się do ataku. My - również wobec wystawienia rezerwowego składu - postanowiliśmy grać spokojnie i czekać na ich błąd, a ten nastąpił szybciej niż się spodziewaliśmy. Już w 10. minucie na prowadzenie wyprowadził nas Mikołajczak. Gospodarze wyrównali kwadrans później, po czym zupełnie nas stłamsili. Kolejne bramki dla nich wydawały się kwestią czasu, jednak nie padły wcale. W drugiej połowie role się odwróciły - to my zdominowaliśmy widowisko, ale byliśmy równie nieskuteczni, jak Piast przed przerwą. Spotkanie zakończyło się więc wynikiem 1-1 - był to już nasz czwarty z rzędu remis w lidze, lecz dzięki słabej grze pozostałych rywali wciąż nie traciliśmy dystansu do ligowej czołówki. Oczywiście poza Górnikiem Zabrze, który samotnie mknął ku mistrzostwu mając już 11 oczek przewagi (i mecz mniej!) nad drugą Pogonią, do której my traciliśmy dwa punkty.
Tak czy siak, chcieliśmy tę passę zakończyć już w kolejnym spotkaniu z Lechem. Mimo, że miało ono miejsce cztery dni przed potyczką w Bremie, wystawiłem pierwszy skład. Jednak nawet on nie dał sobie rady z beznadziejnym sędzią, który już w 14. minucie podyktował pierwszego karnego dla gospodarzy, a gdy zdołaliśmy wyrównać jeszcze przed przerwą odgwizdał drugą jedenastkę. Te decyzje spowodowały naszą porażkę 1-2 i spadek aż na szóstą lokatę w tabeli Ekstraklasy. Niemniej jednak drugie miejsce dalej było w zasięgu meczu - za plecami Górnika Zabrze liga była naprawdę zacięta.
Na tej pozycji mieliśmy przezimować, żeby na wiosnę przypuścić szturm na pozycje gwarantujące miejsce w europejskich pucharach. Taki był bowiem cel postawiony przed nami przez zarząd - swoją drogą nigdy wcześniej nie byłem w połowie sezonu tak daleki od osiągnięcia oczekiwań prezesów...
Przewaga zabrzan nad nami w lidze była spora, jednak na europejskich arenach to my prezentowaliśmy się lepiej - mistrz Polski w swojej grupie Ligi Mistrzów pełnił bowiem rolę typowego chłopca do bicia. W sześciu meczach zdołał wywalczyć jeden punkt, szczęśliwie remisując na wyjeździe z Sevillą, zabierając jej zresztą dwa niezwykle istotne punkty.
My zaś jeszcze liczyliśmy się w walce o wyjście z grupy Ligi Europy. Pojechaliśmy do Bremy grać o nasze być albo nie być bardzo osłabieni - w międzyczasie nagromadziło się sporo kontuzji - z tej przyczyny nie mogłem skorzystać m.in. z Webera, Edile, Dilmara i Edinho, a dodatkowo zawieszony za kartki był Emigo. Skład więc mocno przebudowałem, przy okazji postanowiłem też dać szansę w ataku Kalu, który zwykle grał jako ofensywny pomocnik. Jednak Toure póki co grał słabo, więc usiadł na ławce. Standardowe miejsce Nigeryjczyka zajął Shongwe, którego w środku zastąpił z kolei Morales. Wszystkie te zabiegi na nic się jednak zdały - gospodarze dali nam pograć dopiero w ostatnim kwadransie, kiedy prowadzili już 3-0. My stworzyliśmy sobie kilka sytuacji, jedną czy dwie setki, ale zawsze na posterunku był Wiese. Bolesna porażka na koniec rozgrywek i zwycięstwo Sportingu nad Anderlechtem oznaczała dla nas odpadnięcie z dalszej rywalizacji. Mogliśmy jednak i tak jechać do domu z podniesionym czołem - w ciężkiej grupie zdołaliśmy zdobyć aż 8 punktów i wyprzedzić w tabeli Belgów. Nieźle jak na debiut w rozgrywkach międzynarodowych.
Występ w tych jednak już zakończyliśmy - teraz liczyła się tylko liga i ewentualnie Puchar Polski, choć większych nadziei na przejście Górnika Zabrze w tymże nie miałem. Niemniej jednak poważnie myśleliśmy o wicemistrzostwie Polski, więc przygotowania rozpoczęliśmy jeszcze wcześniej niż zwykle - tuż po świętach Bożego Narodzenia. Wtedy to zorganizowaliśmy w naszym mieście mały turniej pod nazwą Puchar Przyjaciół Wałbrzycha, w którym oprócz naszego zespołu udział wzięły dwa obecne kluby filialne Górnika - Miedź Legnica i MKS Szczawno Zdrój - oraz jeden były - Zagłębie Lubin. Jak przystało na gospodarzy rozgrywki wygraliśmy pokonując najpierw zespół z Lubina 3-1 (po bramkach Toure, Mikołajczaka i Winiarczyka), w finale zaś gości z Legnicy 2-1 (gole Zasady i Machaja). Potem czekała nas krótka przerwa, ale tuż po Nowym Roku wybraliśmy się na najazd na Inflanty, gdzie rozegraliśmy sześć meczów towarzyskich.
Ogólnie na Łotwie szło nam dużo lepiej niż w Estonii, ale i tak zgrupowanie było całkiem udane. Zabrakło na nim Shongwe, który wciąż w Wałbrzychu leczył kontuzję. Jak się jednak okazało, Theo miał na miejscu co robić, bowiem znów za moimi plecami prezes Romaniuk zaakceptował ofertę za niego, jaka przyszła z norweskiego SK Brann. Mieliśmy szczęście do rozgrywających - wcześniej za darmo przyszedł Banasiak i poszedł za 3.75 miliona złotych do Dinama Mińsk (gdzie swoją drogą grał do tej pory kapitalnie - w 42 meczach zaliczył 16 asyst i 4 bramki, a jego średnia ocen wynosiła 7.50!), a teraz Shongwe, za którego też nie zapłaciliśmy ani złotówki, został sprzedany za 8 baniek! Całkiem niezła sumka, dlatego też po raz kolejny wybaczyłem prezesowi, choć walka o najwyższe cele z takim wtrącającym się do transferów przełożonym była jeszcze trudniejsza.
Oczywiście lwia część sumy zapłaconej za Theo zasiliła budżet transferowy, ja jednak tej zimy postanowiłem specjalnie nie szaleć. Rozglądaliśmy się po rynku, szukaliśmy wzmocnień, ale nic na siłę. Cały czas czekaliśmy na Jose Romario, który miał pod koniec lutego przyjść na kilkumiesięczne wypożyczenie, ale to miał być nasz jedyny nowy piłkarz w przerwie zimowej. Podpisaliśmy jednak promesy kontraktowe z dwoma innymi Brazylijczykami - młodym bramkarzem Rafaelem z Vasco da Gama (100 tysięcy złotych), jako że za Kisielem oglądały się coraz silniejsze kluby, oraz środkowym pomocnikiem Dudu Cearense (280 tysięcy złotych) ze Slavii Praga, który ewentualnie mógłby okazać się następcą Shongwe. Póki co jednak szansę na godne zastąpienie dostać miał Kingsley Johnson, a więc nasz wcześniejszy nabytek, który dotychczas grał w juniorach - Dudu przychodził do klubu dopiero po sezonie, Nigeryjczyk dostał więc całkiem sporo czasu na przekonanie mnie do swojej osoby. Jeszcze później, bo dopiero w przyszłym roku kalendarzowym, zawitać miał do nas Rafael. W kolejnych dniach natomiast z klubu odszedł jeszcze środkowy obrońca Winiarczyk, za którego Piast zapłacił pół miliona złotych. Łukasz nie należał do naszych podstawowych graczy, więc uznałem, że to uczciwa cena. W razie kontuzji Zakrzewskiego czy Dodo i tak wyżej od niego w mojej hierarchii byli Szajna i Weber, a w przypadku prawdziwego szpitala zawsze mogłem spróbować jakichś młodzieżowców - mieliśmy na tej pozycji naprawdę sporo opcji. Do największych sukcesów kontraktowych tego okresu należy zaliczyć też podpisanie nowej umowy z Edinho, który znów marudził jak mało kto, udawał niezainteresowanego, żeby po solidnej podwyżce przystać na naszą ofertę.
Po powrocie z Estonii mieliśmy jeszcze w ramach przygotowań zaplanowane trzy spotkania w Wałbrzychu - z Lechem, Wisłą i katowicką GieKSą. Pierwsze spotkanie przegraliśmy po słabej grze 0-1, ale już w drugim meczu z Białą Gwiazdą prezentowaliśmy się o niebo lepiej i pokonaliśmy gości 4-1. W tym spotkaniu w seniorskiej drużynie debiutował Kingsley Johnson i postanowił to uczcić w następujący sposób...
Oprócz niego po bramce dołożyli jeszcze Gauchinho, Toure i Mikołajczak. Z kolei z GKS-em Katowice gole strzelali Kalu, Edinho i Zapaśnik zapewniając nam łatwe zwycięstwo 3-0. Martwiła jedynie infekcja wirusowa, która dotknęła Kisiela. Wszystko wskazywało na to, że nie będzie on gotów na pierwszy ligowy mecz na wiosnę - u siebie z Jagą. Jeszcze przed nim, a więc de facto przed oficjalnym debiutem Johnsona w naszym zespole, dostaliśmy za niego ofertę kupna z norweskiego Aalesund, który dawał nam bagatela 4 miliony złotych. Tym razem prezes zostawił decyzję w moich rękach, a ja oczywiście odmówiłem - czas Kingsleya miał właśnie nadejść, pozbywać się go teraz to byłaby głupota.
Parę dni przed spotkaniem z drużyną z Białegostoku dołączył do nas w końcu Jose Romario, jednak nie był kondycyjnie gotów do gry, usiadł więc na ławce. Poza Kisielem wyszliśmy więc w podstawowym składzie, zagrali kolejno:
Thompson - Edile, Zakrzewski, Dodo, Emigo - Iddi - Johnson - Gauchinho, Kalu, Zapaśnik - Edinho
Dziewięćdziesiąt minut bicia głową w mur bez żadnego rezultatu - tak w skrócie wyglądało to spotkanie. Nie pomogły zmiany, Jose Romario czy Arsene Toure - zremisowaliśmy 0-0 po beznadziejnej grze w ofensywie i oddaliśmy się od drugiej w Ekstraklasie Pogoni na odległość czterech punktów. Nie tak wyobrażaliśmy sobie początek marszu w górę tabeli. Najgorsze jednak było dopiero przede mną - po tym spotkaniu Kingsley Johnson, którego wspaniałomyślnie wprowadzałem do pierwszego składu, stwierdził, że chciałby już odejść do większego klubu. Nie zgodziłem się na to i odmówiłem też jego prośbie wystawienia na listę transferową. Tak naprawdę jednak coraz bardziej zdawałem sobie sprawę z tego, że długo już miejsca u nas nie zagrzeje - Aalesund dalej się nim mocno interesowało i podbijało stawkę. Tylko czekać, aż w końcu sam prezes zaakceptuje odpowiednio wysoką ofertę.
Tak czy siak postanowiłem wystawić go w składzie na kolejne ligowe spotkanie z Arką w Gdyni. Do wyjściowej jedenastki wrócił też Kisiel, zabrakło natomiast Zapaśnika, który został zawieszony za kartki. Jego miejsce zajął Mikołajczak, który postanowił wykorzystać swoją szansę - już w 9. minucie zdobył pierwszego gola dla nas. Potem jeszcze dwa dołożył Edinho i wygraliśmy pewnie 3-0 awansując na 5. miejsce w tabeli z punktem straty do Widzewa, Pogoni i Piasta. Warto dodać, że asysty przy wszystkich trzech bramkach zaliczył - wybrany najlepszym zawodnikiem tego meczu - Kingsley Johnson. To z jednej strony cieszyło, bo znaczyło że Nigeryjczyk był profesjonalistą i potrafił osobiste niesnaski odłożyć na bok na czas meczu, jednak z drugiej strony jego odejście byłoby dla nas z pewnością jeszcze bardziej dotkliwe. Wydawało się to jednak nieuniknione, toteż rozpocząłem po cichu szeroko zakrojone poszukiwania następcy, zapraszając na testy mnóstwo środkowych pomocników rodem z Afryki.
Pięć dni po zwycięstwie Gdyni graliśmy w Zabrzu z Górnikiem w ramach Pucharu Polski. Nasza przygoda z tymi rozgrywkami zakończyła się na siódmej rundzie - przegraliśmy 0-1 po meczu bez historii. Nie pomogło nawet wystawienie pierwszego składu (z paroma wyjątkami), który przez to nie był w pełni gotów na ligowe spotkanie z Legią w Wałbrzychu. Zabrakło również Kingsleya, którego jednak znakomicie zastąpił Wieczorek. To jego dwie bramki (choć jedna z karnego) zadecydowały o tym, że trzy punkty zostały u nas - zwyciężyliśmy 2-1, choć do 40. minuty goście prowadzili. Jarek swoim występem chciał mi chyba dać do zrozumienia, że następców Johnsona nie trzeba szukać tak daleko, jak robiłem to ja. Niemniej jednak postanowiłem i tak zatrudnić Sholę Afolabiego, który wywarł na mnie najlepsze wrażenie spośród testowanych zawodników, choć środek pomocy nie był jego nominalną pozycją (acz i tam grać potrafił). Transfer opiewający na pół miliona złotych miał dojść do skutku po sezonie.
Wieczorek kolejną szansę dostał już tydzień później z Ruchem w Chorzowie, bo Johnson pojechał na zgrupowanie reprezentacji. Tym razem jednak spisał się już zwyczajnie przeciętnie, a nasz końcowy sukces był zasługą głównie dwóch zawodników. Pierwszym z nich był Uche Kalu, który w 25. minucie wyprowadził nas na prowadzenie, drugim zaś Dominik Kisiel, który od tej pory musiał radzić sobie z niesamowitym naporem gospodarzy. Moi gracze najwyraźniej uznali, że warto ten mecz wygrać jak najmniejszym nakładem sił, wobec czego po objęciu prowadzenia kompletnie przestali grać. To zemściło się kwadrans przed końcem, kiedy wyrównał Sobiech. Wtedy jednak wzięliśmy się do roboty i zdążyliśmy na szczęście odzyskać prowadzenie - po podaniu Kalu do siatki trafił Edinho. Wyjazdowe zwycięstwo 2-1 dało nam trzy punkty i awans drugie miejsce w tabeli.
Na mistrzostwo szans już nie było - do Górnika Zabrze traciliśmy bowiem aż 15 punktów! Walka o puchary zapowiadała się jednak fascynująco - ósma w tabeli Polonia miała ledwie sześć oczek mniej od nas. Przed kolejnymi ligowymi bojami czekała nas jednak przerwa reprezentacyjna, którą jak zwykle wykorzystaliśmy na sparing - tym razem ze Stalą Głowno. Przez pierwsze 45 minut na boisku przebywali gracze pierwszego składu i zakończyły się one wynikiem 4-0 po golach Kalu, Edinho, Emigo i Zapaśnika. Zmiennicy szansę dostali po przerwie i dołożyli jeszcze jednego gola autorstwa Machaja. Po gładkim 5-0 w meczu towarzyskim czekała nas znacznie trudniejsza przeprawa - ligowe starcie w Krakowie z Wisłą. Z Białą Gwiazdą wygraliśmy nie tak dawno - w trakcie przygotowań do sezonu - sparing w Wałbrzychu 4-1, byliśmy więc pewni swego również w spotkaniu wyjazdowym. I rzeczywiście szybko okazało się, że Wiślacy nieprzypadkowo zajmowali miejsce w ogonie tabeli - byli nawet realnie zagrożeni spadkiem. W trakcie całego meczu gospodarze nie oddali ani jednego celnego strzału na bramkę, choć prób było sporo, bo aż dziesięć. My natomiast spokojnie wypunktowaliśmy przeciwnika strzelając dwa gole w drugiej połowie meczu za sprawą Edinho i Kalu i wygrywając 2-0.
Na następne spotkanie - z Odrą Wodzisław w Wałbrzychu - zarząd postanowił przyciągnąć więcej fanów na stadion i wyznaczył na ów mecz tzw. dzień kibica. W jego ramach każdy dorosły kibic mógł przyprowadzić na trybuny dziecko za pół ceny biletu. Ta metoda odniosła pozytywny skutek - na potyczkę z mało atrakcyjnym przeciwnikiem pofatygowało się 4316 widzów. Równie istotne dla sukcesu całej akcji było jednak to, żeby osiągnąć dobry rezultat. Rozumieli to piłkarze, którzy od początku rzucili się do ataku, a gości w ogóle nie dopuszczali do swojego pola karnego - Odra w pierwszej połowie nie oddała żadnego strzału na bramkę! My za to raz po raz sprawdzaliśmy formę bramkarza drużyny z Wodzisławia, która była na tyle dobra, że zdołaliśmy go pokonać tylko dwa razy - najpierw zrobił to Jose Romario, a potem - z podania Brazylijczyka - Uche Kalu w 71. minucie. Dopiero od tej pory zaczęliśmy nieco oszczędzać siły i daliśmy dojść do głosu Odrze, która jednak nie wykorzystała żadnej ze stworzonych - choć wcale nie stuprocentowych - okazji. Po pewnym zwycięstwie 2-0 zarząd uznał dzień kibica za sukces marketingowy, który powinien w perspektywie długoterminowej wpłynąć na wzrost frekwencji na naszych meczach. Z tą jednak wcale nie było tak źle, jeśli spojrzeć na średnią liczbę kibiców na stadionie w kolejnych latach:
Ja zaś po meczu z Odrą postanowiłem rozwiązać za porozumieniem stron kontrakty z Gregorkiem, Bronowickim i Dilmarem, którzy ostatnio psuli atmosferę w drużynie. Byli niezadowoleni, bo nie grali, a ja uznałem, że jeden niezadowolony - choć grał - Johnson w drużynie wystarczy i zaproponowałem im warunki ugodowe, na które przystali i pożegnali się z klubem. Żeby jednak budżet płacowy się zbytnio nie zmniejszył, poszerzyliśmy sztab szkoleniowy o kolejnego trenera, Łukasza Szukałę, oraz scouta, Arkadiusza Malarza. Swoją drogą obaj dość wcześnie skończyli kariery piłkarskie - mogliby jeszcze spokojnie pograć parę lat.
Tymczasem czekało nas spotkanie z Lechią Gdańsk, znów w Wałbrzychu. Ostatnio graliśmy kapitalnie i nie obawialiśmy się nikogo, a już na pewno nie ósmej drużyny w tabeli. Na mecz zawitała podobna liczba kibiców, co wcześniej na potyczkę z Odrą, a więc ponad 4 tysiące ludzi. Podobny był również wynik - 2-0 dla nas, już trzeci z rzędu taki rezultat w lidze. Lechię rozbiliśmy w zasadzie w parę minut - najpierw w 25. minucie gola zdobył Mikołajczak, a już 120 sekund później podwyższył Kalu. Do Bielska-Białej pojechaliśmy więc w dobrych nastrojach i pewni swego - również dlatego, że miejscowe Podbeskidzie było czerwoną latarnią Ekstraklasy z raczej już pewnym spadkiem do I Ligi - do przedostatniej w tabeli Jagiellonii tracili 6 oczek. My mieliśmy w perspektywie mecz z Górnikiem Zabrze po ledwie 4 dniach przerwy, więc postanowiłem dać odpocząć podstawowym graczom i wystawić rezerwowy skład. Ten i tak bez większych problemów pokonał gospodarzy 3-0 po golach Toure, Jose Romario i Mikołajczaka, a mecz życia rozegrał Machaj, który asystował przy wszystkich bramkach.
Gdy my graliśmy w Bielsku-Białej zabrzanie podejmowali u siebie szóstego w tabeli Piasta i roznieśli go 5-1 zapewniając sobie tym samym - na cztery kolejki przed końcem - zwycięstwo w rozgrywkach Ekstraklasy. Ich dominacja na krajowym podwórku była absolutna - awansowali też do finału Pucharu Polski, w którym za rywali mieli Lecha. Póki co jednak przyjechali do Wałbrzycha, a my chcieliśmy pokazać, że w pierwszym składzie jesteśmy w stanie powalczyć nawet z mistrzem. Zabrakło jedynie kontuzjowanego Edile, którego na lewej obronie zastąpił Dinis. Nawet zdrowy Matthew jednak zapewne niewiele by w tym meczu zmienił - spotkanie było ciekawe, dużo było sytuacji i strzałów, kibicie na pewno nie mogli się nudzić, ale nie mogli się też zbytnio cieszyć. Tshibamba pokonał Kisiela raz w pierwszej i raz w drugiej połowie, i zrobiło się 0-2, później kontaktową bramkę zdobył Dodo, ale w końcówce karnego dla gości wykorzystał jeszcze Pejovic i przegraliśmy 1-3. Byliśmy rozczarowani, choć poniekąd takiego wyniku też się mogliśmy spodziewać.
Kibicom w Wałbrzychu mieliśmy okazję zrewanżować się już 3 dni później, kiedy podejmowaliśmy Koronę Kielce. Podstawowi gracze po klęsce z Górnikiem zdążyli się w większości otrząsnąć i po raz kolejny wyszli na boisko. Tym razem nie dali już sobie wydrzeć punktów - najpierw Kingsley Johnson a potem Uche Kalu zdobyli po golu i zapewnili nam zwycięstwo 2-0, które - na dwie kolejki przed końcem sezonu - dawało nam wicemistrzostwo Polski. Krótko po tym meczu zaoferowano mi posadę selekcjonera reprezentacji RPA do lat 19, na którą się zgłosiłem. Chciałem przekonać zarząd, że to znakomita okazja, aby wychwycać najbardziej obiecujących zawodników z tego kraju, i że skorzysta na tym także klub, jednak prezes Romaniuk nie zgodził się na dzielenie tej funkcji z trenowaniem Górnika, a więc po namyśle ostatecznie odmówiłem Afrykanom. W pozostałych meczach, już bez specjalnej motywacji, polegliśmy w Warszawie z Polonią 0-1 i z przytupem pokonaliśmy u siebie Piasta 5-0 po bramkach Edinho, Zapaśnika, Johnsona, Jose Romario i Iddiego z karnego. Końcową tabelę można by scharakteryzować w następujący sposób: Górnik Zabrze, długo, długo, długo nic, Górnik Wałbrzych, długo nic, Lech, Legia, Widzew i tak dalej...
Największą sensacją była zdecydowanie degradacja Wisły Kraków. Tomasz Kafarski, który do tego doprowadził, z hukiem wyleciał z roboty, a moja osoba stała się faworytem do objęcia schedy po nim. Troszkę mnie to kusiło - Biała Gwiazda miała potencjał, żeby po roku w I Lidze z miejsca zdobywać mistrzostwo seriami - jednak ostatecznie wydałem oświadczenie, że nie ma w tych plotkach ani krzty prawdy. Chciałem jeszcze spróbować szczęścia w Wałbrzychu. Oczywiście od razu wziąłem też na cel kilku piłkarzy Wisły, który może niekoniecznie mieli ochotę grać w niższej klasie rozgrywkowej. Miejsce krakowian i Podbeskidzia w Ekstraklasie zająć miał GKS Bełchatów, który wracał do niej po roku w I Lidze, oraz - wreszcie, po latach pecha i trzecich miejsc - Zagłębie Lubin. Miedź Legnica ze sporą kolonią piłkarzy z Wałbrzycha zajęła niezłą jak na beniaminka 7. pozycję.
W plebiscycie na Menedżera Sezonu zająłem znów drugie miejsce, znów też wyprzedził mnie oczywiście Adam Nawałka z Górnika Zabrze. Natomiast w Jedenastce Sezonu znalazło się już miejsce dla dwóch naszych piłkarzy - oprócz Bartka Zakrzewskiego, który dostał się doń drugi raz z rzędu, tym razem zagościł w niej również Uche Kalu. Co więcej, nasz Ivica Tadic, reprezentujący w zeszłym sezonie barwy Miedzi, został wybrany drugim najlepszym Młodym Piłkarzem Sezonu I Ligi. Piłkarzem roku Górnika w opinii kibiców został tym razem Zakrzewski.
Zaraz nadeszły radosne wieści o kolejnych sukcesach finansowych - ledwie skończyła się roczna umowa z dodatkowym sponsorem na kwotę 800 tysięcy złotych, a już podpisana została nowa, wedle której to samo miejsce sprzedano za 1.1 miliona złotych. Ogłoszono też ranking klubów europejskich, w którym ulokowano nas na 155. pozycji. Na przyszły sezon aspiracje były ogromne. To był właśnie ten rok, kiedy mieliśmy z okazji 70-lecia klubu zdobyć mistrzostwo. Walka o tytuł - tak określiłem na zebraniu zarządu nasz cel. Na jego zrealizowanie prezesi zapewnili mi solidne środki - 21 milionów złotych budżetu transferowego i 960 tysięcy miesięcznie na pensje (w tej chwili wykorzystywałem na nie jakieś 490 tysięcy). Czy to jednak było wystarczająco dużo, żeby walczyć z Górnikiem Zabrze, który zdeklasował w minionym sezonie wszystkich, wygrywając i ligę, i Puchar Polski? Według bukmacherów - nie, nasze akcji stały niżej nawet od Lecha i Legii. Ale w końcu nie raz już zaskoczyliśmy ekspertów...
REAL MADRYT |
FC BARCELONA |
MANCHESTER UNITED |
Poluj na regena |
---|
Po 18 marca każdego roku (dzień po urodzinach CM Rev) warto rozglądać się za utalentowanymi regenami w polskich ligach. Jest to data „powstawania” nowych graczy, automatycznie dodawanych do bazy przez silnik gry. |
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ