Ten manifest użytkownika Gerard31 przeczytało już 4398 czytelników!
Łącznie swój komentarz zostawiło 0 z nich.
Witam wszystkich serdecznie po długiej przerwie na łamach cmrev. Pewnie mało kto mnie pamięta, bo i też niczym szczególnym się do tej pory raczej nie wyróżniłem, hah, ale cóż... Niestety blisko pół roku temu straciłem mojego "ukochanego" laptopa (awaria), szlag trafił całą karierę, szlag trafił wszystko. Zdziwiło mnie nawet, szczerze, że wciąż widnieję w Międzynarodówce- tym bardziej muszę się postarać by "nie było lipy" :d. Ciężko jest po takiej przerwie odbudować się mentalnie i zmusić, a raczej na nowo odkryć tę przyjemność z pisania. Zobaczymy co pokaże czas...
Chciałbym wam przedstawić drogę "mojej" fikcyjnej postaci do finałów Mistrzostw Europy w 2012 roku, naturalnie z Reprezentacją Polski. Nie wiem co się wydarzy, jakie będą losy tej Reprezentacji- będę opisywał tę przygodę "na żywo", tak pewnie co kilka dni (czas). Rzadko w FMie podejmowałem się prowadzenia kadr narodowych, jak wszyscy wiemy jest to dosyć "nudna" rozgrywka, ale może jakoś dam radę, heh. Zapraszam do lektury, wszelkie wskazówki, krytyka, jak najbardziej mile widziana... I od razu uprzedzam- jest to wstęp do mojej "opowieści" i dla wielu może wydać się nudnawy (doradzam poczekać do pierwszej oficjalnej części :d ), bowiem niewiele ma wspołnego z rozgrywką FMową, chciałem po prostu zapoznać was z menedżerem którego losy będziecie śledzić przez najbliższe tygodnie (mam nadzieję :d ). Przy okazji obiecuję że kolejne części będą zdecydowanie mniej wyczerpujące ;)
***
Mała kafejka przy Spiridon-Louis-Ring, taka typowo klimatyczna, gdzie człowiek mógł oderwać się od rzeczywistości popadając w samo zadumę. Nikt tutaj ci nie przeszkadzał, nikt się do ciebie nie wtrącał, nigdy nie było tutaj przesadnych tłumów. Lubiłem to miejsce. Popijając mocną kawę wpatrzony mętnymi oczyma w rozpościerający się przede mną w pełnej krasie Olympiastadion, dawny obiekt Bayernu Monachium, rozmyślałem o przeszłości. Rozmyślałem o tym co jest teraz. O wspaniałych chwilach które przeżyłem nie tylko na tym stadionie, ale i w całym swym życiu. Rozmyślałem również o chwilach bolesnych których nie potrafiłem, nie chcę?- wymazać z pamięci.
Unosząc filiżankę kawy wciąż odczuwałem delikatne drżenie ręki. To już blisko dwa lata jak nie zaglądam do kieliszka, dwa lata trzeźwości fizycznej i umysłowej. Nie ma dnia bym nie obawiał się że pęknę psychicznie i znów upadnę na dno w jakim znajdowałem się przez pięć lat mojej choroby. Nazywam się Grzegorz Zima i opowiem wam pokrótce historię mojego życia...
Urodziłem się 28 czerwca 1959 roku w Chorzowie. Pochodzę z typowo robotniczej rodziny. Ojciec harował jak wół w Hucie Batory, matka pracowała w miejscowej szwalni. Byłem jedynakiem, dlatego moimi "braćmi" samoistnie stali się chłopaki z mojej kamienicy. W domu się nam nie przelewało, ale rodzice ciężką pracą dbali o to byśmy nie popadli w ubóstwo. Ojciec był zagorzałym fanatykiem naszego miejscowego Ruchu Chorzów, toteż nie dziwne było dla mnie że swą miłość zaszczepił również u swego syna. Już jako dzieciak byłem częstym bywalcem na meczach "Niebieskich". W1968 roku chorzowianie dążyli do kolejnego Mistrzostwa Polski w swej historii. Kwietnia tego roku tata postanowił zapisać mnie na treningi do sekcji młodzieżowej KS Ruch. Wiedział doskonale że biegałem długimi godzinami po podwórku kopiąc piłkę z przyjaciółmi, wielokroć zaniedbując przy tym naukę. Chciał bym wykorzystał talent jaki niewątpliwie posiadałem. Tak oto zostałem piłkarzem Ruchu Chorzów.
To były trudne czasy. Wkrótce miała nastąpić ingerencja państw Układu Warszawskiego na teren ówczesnej Czechosłowacji. Ludzie musieli się czymś zająć, a piłka nożna nadawała się do tego znakomicie. Ja o polityce nie myślałem, byłem jeszcze dzieckiem. Od początku wiedziałem że chcę zdobywać jak najwięcej goli, miałem to we krwi, dlatego wybór pozycji w ataku był niejako automatyczny i na tej pozycji grałem od początku do końca mojej kariery. Dla mnie, dziecka, bycie członkiem tego wspaniałego klubu było jak gdyby kwintesencją mojego życia. Często chodziłem na treningi drużyny seniorów by przyglądać się takim piłkarzom jak Faber, Maszczyk, Lerch, Nieroba, Piechniczek czy wielu innych. Czułem się zaszczycony mogąc podawać im piłki, a oni traktowali mnie jak swoją "maskotkę". Dziś wiem po latach że w głębi duszy doceniali to że w tak młodym wieku byłem w taki sposób zakochany w tej drużynie. Lata mijały, a ja zyskiwałem coraz to większą determinację w dążeniu do celu. Jaki był wtedy cel dla dzieciaka takiego jak ja? Chyba chciałem po prostu przynosić dumę moim rodzicom, kolegom, krajowi... Chciałem być jak Włodek Lubański, ówczesny idol młodzieży. Jak Pele- brazylijska gwiazda o której czytało się w prasie lub oglądało w kronikach filmowych. Chciałem za wszelką cenę pokazać że mogę zostać kim tylko zechcę.
25 maja 1977 roku uczyniłem pierwszy krok do wielkiej kariery. Po latach gry w drużynach młodzieżowych dostąpiłem zaszczytu debiutu w pierwszej lidze. W ostatniej kolejce sezonu 1976/77 jako niespełna osiemnastolatek zadebiutowałem w pierwszym zespole. Ówczesny trener Frantisek Havranek pozwolił zagrać mi przez ostatnie 20 minut przegranego meczu ze Stalą Mielec (0:2). Nie pokazałem zbyt wiele w tym meczu, ale nie to było dla mnie najważniejsze. Byłem szczęśliwy mogąc grać naprzeciw takich graczy jak Andrzej Szarmach czy Grzegorz Lato, z którym zresztą los niejednokrotnie mnie jeszcze zetknie. Powoli dobijałem się do składu. Blisko rok później zdobyłem swoją pierwsza ligową bramkę. Było to 9 marca 1978 roku w meczu z Łodzkim KS (2:2). Sezon ten zakończyłem z liczbą 13 meczów i 4 bramek. Kolejny miał okazać się prawdziwym przełomem.
Rozgrywki ligowe w latach 1978/79 był prawdziwą eksplozją mojego talentu. Z klubem zdobyliśmy Mistrzostwo Polski, a ja sam zostałem królem strzelców tych rozgrywek. Zdobyłem 18 goli w 26 spotkaniach i o jedną bramkę wyprzedziłem Kazimierza Kmiecika z Wisły Kraków. Znakomita forma zaowocowała również powołaniem do Kadry Narodowej prowadzonej przez Ryszarda Kuleszę. Pierwsze powołanie otrzymałem już końcem 1978 roku na mecz Eliminacji do Mistrzostw Europy ze Szwajcarią. Jednak na debiut byłem zmuszony poczekać do kwietnia przyszłego roku i meczu z Węgrami. Od tego momentu zagościłem w kadrze na dłużej i swego miejsca nie zamierzałem oddawać starszym i niejednoktonie bardziej utytułowanym kolegom..
Lata mijały a moja kariera rozkwitała. Przez kolejne sezony byłem czołową postacią naszej ligowej piłki, a także Kadry Narodowej. Do Mistrzostw Świata w Hiszpanii 1982 roku, rozegrałem wiele wspaniałych spotkań. W lidze po raz drugi zostałem Królem Strzelców w sezonie 1981/82 strzelając 17 bramek. W reprezentacji przed turniejem finałowym miałem na koncie 29 spotkań i 12 goli, w tym tak udane występy jak choćby ten w Lipsku z Niemiecką Republiką Demokratyczną. Wygraliśmy 3:2 co dało nam awans do Mistrzostw Świata, a ja zdobyłem jedną z bramek.
Mistrzostwa Świata były niezapomnianym przeżyciem. Zajęliśmy trzecie miejsce. Grałem we wszystkich meczach strzelając trzy bramki (jedną z Peru i dwie w meczu o brąz z Francją). W czasach stanu wojennego było dla nas czymś niesamowitym pokazanie światu jaka wola walki i zwycięstwa tkwi w naszych sercach. Z dumą wracaliśmy do kraju. Po turnieju w Hiszpanii zacząłem poważnie zastanawiać się nad swoją przyszłością. Latem 1982 roku Zbyszek Boniek miał transfer- marzenie do Juventusu Turyn. Z pewnością dla niego było to przejście w "inny, lepszy świat". Myślałem wtedy, dlaczego to nie ja? Zazdrościłem "Zibiemu". Całymi dniami rozmyślałem o mojej przyszłości, i w końcu stała się rzecz która zmieniła całe moje życie...
31 sierpnia graliśmy mecz towarzyski z Francją. W Paryżu "trójkolorowi" chcieli się zemścić za porażkę w meczu o trzecie miejsce na Mistrzostwach Świata. Nie wyszło im to kompletnie. Wygraliśmy 4:0, ja zakończyłem mecz z jedna bramką na koncie. Było to moje 37 spotkanie w Narodowej Kadrze, ostatnie spotkanie i ostatnia, szesnasta bramka... Tuż po meczu oddaliłem się ze zgrupowania. Już wcześniej byłem umówiony z Joachimem Marxem, byłym piłkarzem Ruchu Chorzów, a na co dzień mieszkającym we Francji. Zoferował mi wszelką pomoc w pobycie zagranicą. To była moja "ucieczka do wolności". Naturalnie w kraju powstała burza. Zostałem uznany zdrajcą narodu i dożywotnio zdyskwalifikowany przez Polski Związek Piłki Nożnej. Jeszcze tej jesieni Marx skontaktował mnie z przebywającym w w Zachodnich Niemczech, Rudolfem Wojtowiczem. Obaj obdarzyli mnie nieopisaną pomocą. Rudi pozwolił mi zamieszkać w jego domu oraz pokrył wszystkie koszty mojego utrzymania. Wkrótce podjąłem treningi w Bayerze Leverkusen, którego zawodnikiem był właśnie Wojtowicz. Jednak oficjalnie zawodnikiem tego klubu zostałem dopiero w lutym 1983 roku, kiedy to niemieccy działacze przebrnęli przez wszystkie biurokratyczne sprawy związane ze "skandalem" którego byłem autorem.
***
Moja kariera za zachodnią granicą to pasmo ogromnych sukcesów. Miałem przyjemność występować tam u boku, jak i naprzeciw, wspaniałych piłkarzy takich jak choćby Rummenigge, Voeller, Brehme, Matthaeus, Allofs, Schumacher i... mógłbym tak wymieniac w nieskończoność. W latach 1983-1987 w 1.Bundeslidze rozegrałem 124 mecze, strzelając przy tym 103 gole. Dwukrotnie zdobywałem tytuł Króla Strzelców w 1986 i 1987 roku. Największe sukcesy odnosiłem z Bayernem Monachium do którego przeszedłem zimą 1985 roku. Trzykrotne Mistrzostwo Niemiec- 1985, 1986, 1987. Puchar Niemiec- 1986, a także Finał Pucharu Europy w 1987 roku. Niestety ten finał oznaczał koniec mojej piłkarskiej kariery...
Bayern Monachium- 1986
27 maja 1987 roku, w Finale Pucharu Mistrzów, we Wiedniu mierzyliśmy się z FC Porto. Marzyłem o tryumfie w tych rozgrywkach. Byłoby to ukoronowaniem wspaniałego sezonu w moim wykonaniu. Zaczęło się pięknie. Już w 24 minucie meczu Andreas Brehme zagrał fantastycznie z rzutu wolnego w sam środek pola karnego. Niepilnowany musiałem tylko przystawić głowę. Prowadziliśmy 1:0, a mecz układał się po naszej myśli. Z każdą minutą zyskiwaliśmy coraz większą przewagę nad Portugalczykami. Wszystko "pękło" w 39 minucie spotkania. Do końca życia będę pamiętał ten feralny moment. Pamiętam że środkiem boiska z piłka urwał się Lothar Matthaeus, zagrał na 20 metr do Dietera Hoenessa. Urwał się z piłką prawą stroną "kładąc" po drodze Augusto Inacio z Porto. Uderzył plasowanym strzałem w lewy róg bramki Józka Młynarczyka. Piłka odbiła się od słupka wolno tocząc na przeciwległą stronę bramki. Wystartowałem do dobitki z jakiegoś czternastego, może trzynastego metra. To był wyścig "po zwycięstwo". Młynarczyk pozbierał się i w szaleńczym tempie biegł by ratować swój zespół... Dotarliśmy do futbolówki niemalże w równym czasie, lecz o centymetry byłem szybszy. Józef rzucił się rozpaczliwie na piłkę, w momencie znalazł się tuż przed moją nogą kiedy szykowałem się do uderzenia. Nie mam pojęcia o czym wtedy myślałem, co we mnie wstąpiło. To były ułamki sekund jednak mam wrażenie jakby działo się to w zwolnionym tempie. Te ułamki sekund wystarczyły by uświadomić sobie że jeśli oddam ten strzał piłka pewnie wyląduje w siatce, zaś po drodze moja noga pewnie na twarzy Młynarczyka. Przeskoczyłem nad nim...
Finał Pucharu Europy- 1987, w akcji Grzegorz Zima
Obudziłem się dopiero po kilku tygodniach w wiedeńskiej klinice specjalistycznej. Nie miałem pojęcia co się wydarzyło, z jakiego powodu leżałem w tym miejscu. Ostatnią rzeczą jaką pamiętałem przez mgłę to twarz bramkarza FC Porto nachylająca się nade mną ze łzami w oczach i w panicznym strachu krzyczącą coś w głąb boiska... Dopiero później dowiedziałem się że przeskakując nad Młynarczykiem z impetem uderzyłem w słupek bramki, doznając przy tym rozległego pęknięcia czaszki i uszkodzenia kręgów szyjnych. To był koniec mojej kariery piłkarskiej z którym nie mogłem w żaden sposób się pogodzić.
Na rehabilitacji spędziłem długie miesiące. Właściwie do pełnej sprawności fizycznej powróciłem dopiero na jesień 1988 roku. Cały czas dzielnie wspierali mnie przyjaciele, ale przede wszystkim moja żona, Diana. Wiedziałem że wiele wycierpiała się przez ten okres, w końcu tamtego dnia była w niespełna drugim miesiącu ciąży z moją ukochaną córeczką Lieselotte. Moja żona to była wtedy zaledwie dwudziestoletnia dziewczyna i w tak młodym wieku musiała przejść wielką próbę życiową. Nie mogąc pogodzić się z przepowiadanym mi końcem kariery, mimo odradzania przez wielu specjalistów, postanowiłem spróbować wrócić do piłki. Miało to miejsce początkiem 1989 roku, kiedy to wznowiłem karierę w niższej lidze Niemieckiej, w klubie Wurzburger FV. Nie był to udany powrót. Widziałem po swej formie ze to już nie było to. Z wielkiej gwiazdy światowego formatu stałem się tylko przeciętnym piłkarzem podrzędnej drużyny.
Po kilku miesiącach postanowiłem że skoro nie mogę już dać czegoś więcej z siebie na boisku, zacznę przekazywać innym swoją wiedzę i nabyte doświadczenie. Jeszcze w Wurzburgu, jako czynny sportowiec, podjąłem się szkolenia młodzieży w roli asystenta głównego trenera juniorów tamtejszej drużyny. W styczniu 1990 roku otrzymałem propozycję objęcia posady głównego trenera juniorów w SpVgg Bayreuth, a zarazem mogłem tam wspierać na boisku piłkarzy pierwszej drużyny. Były to jednak występy sporadyczne, choć i tak grając z reguły "końcówki" udało się mi poczuć na nowo tę magię zdobywania bramek. Jeszcze jesienią tego roku objąłem posadę "menadżera" drużyny seniorów klubu z Byreuth. W czerwcu 1991 roku postanowiłem definitywnie rozstać się z czynną karierą zawodniczą, a także z klubem w którym pracowałem. Nie mogłem odrzucić oferty z Bayernu Monachium gdzie miałem być odpowiedzialny za drużynę młodzieżową. To był pierwszy poważny krok w drodze do wielkiej kariery trenerskiej.
To były piękne lata spędzone sztabie szkoleniowym wielkiego Bayernu. Młodzieżą zajmowałem się tam w latach 1991-1993, by w lipcu tego roku objąć posadę asystenta menedżera, którym w tym czasie był Erich Ribeck. Jako asystent pomagałem trzem menedżerom. Pierwszy wspomniany Ribeck, później był legendarny Franz Beckenbauer, a na końcu Giovanni Trapattoni którego zastąpiłem zresztą w marcu 1995 roku na stanowisku głównodowodzącego. Prowadziłem Bayern Monachium do czerwca 1999 roku. W tym czasie osiągnąłem z tą drużyną ogromne sukcesy w postaci choćby Mistrzostwa Niemiec 1997 i 1999. Był też Puchar Niemiec w 1998 roku. Jednak najważniejszymi sukcesami dla mnie było wywalczenie Pucharu UEFA w 1996 roku oraz dotarcie do Finału Ligi Mistrzów w 1999 roku. Z pewnością pamiętacie ten "horror" z Manchesterem United i porażkę Bayernu w samej końcówce 1:2? Historia w pewnym sensie zatoczyła koło. Wtedy w maju 1987 roku moja drużyna również prowadziła 1:0 i przegrała w końcowych fragmentach gry, czego ja już nie pamiętałem, przegraliśmy w jeszcze bardziej dramatycznych okolicznościach.
Załamani piłkarze Bayernu Monachium po Finale Ligi Mistrzów- 1999
Ta porażka była wielkim ciosem dla mnie. Wiedziałem że to mój koniec w stolicy Bawarii. Postanowiłem wykorzystać podchody Liverpool FC na moją osobę- wkrótce zostałem menedżerem tej wielce utytułowanej drużyny. Odniosłem tam wiele znaczących sukcesów, i choć nie dałem klubowi utęsknionego Mistrzostwa Anglii, osiągnięcia były bardzo okazałe. Wszystkie najważniejsze miały miejsce w 2001 roku. Puchar UEFA, Superpuchar Europy, FA Cup, League Cup a także Tarcza... Brakło właśnie tylko tego mistrzostwa. W Anglii piłkarsko przeżyłem wspaniałe chwile, prywatnie zaś moje życie legło w gruzach...
22 kwietnia 2002 roku przeżyłem największą życiową tragedię. Nieopodal Liverpoolu w wypadku samochodowym stracili życie wszyscy najbliżsi mojemu sercu. Moja żona Diana oraz moje córki, czternastoletnia Lieselotte i siedmioletnia Natalia... Wszystkie zginęły na miejscu. Myślę że właśnie wtedy ja sam "umarłem" od środka. Nie potrafiłem sobie z tym poradzić, a ucieczką od cierpienia duszy było coraz częstsze zaglądanie w szklankę ze "Szkocką". Z tygodnia na tydzień staczałem się na dno. Zaniedbywałem coraz częściej swoje obowiązki klubowe. Wszystko w końcu musiało mieć swój kres- w listopadzie 2002 roku zostałem zwolniony ze stanowiska menedżera Liverpool FC. Nie miałem o to pretensji do włodarzy klubu. Sam siebie oszukiwałem twierdząc że praca w klubie pozwala mi przestać myśleć o tym co się stało. Byłem w błędzie. Doszedłem do punktu gdy podczas zajęć myślałem już tylko o powrocie do domu i otwarciu kolejnej butelki Whiskey. Pracując w taki sposób krzywdziłem sam siebie, ale przede wszystkim piłkarzy i działaczy którzy mi kiedyś zaufali. Myślę że powinienem odejść z klubu tuż po wypadku mojej rodziny, może wszystko potoczyłoby się inaczej.
***
Lata 2002-2008 to czas mojej męki psychicznej i fizycznej. To czas kiedy utraciłem kontakt z rzeczywistością. Przez ten okres roztrwoniłem cały swój majątek, roztrwoniłem całe swoje dobre imię. Nie chcę wam tu przynudzać za długo na temat tego okresu, bo i chwalić z pewnością się czym nie ma. Wielokrotnie wyciągano do mnie pomocną dłoń, wielokrotnie marnotrawiłem wysiłek życzliwych mi ludzi. Już we wrześniu 2003 roku Sir Philip Carter zaproponował mi objęcie posady menedżera Evertonu. Zaczynałem wtedy leczenie antyalkoholowe. Sir Philip wyszedł z założenia że powrót do "zawodu" pomoże mi przezwyciężyć ciężkie chwile... Na nic się to zdało. W leczeniu wytrzymałem ledwie kilka tygodni, a już w grudniu cierpliwość działaczy Everton FC została wykończona. Zostałem zwolniony, a kibice i ludzie odpowiedzialni za klub wcale nie ukrywali żalu. Dotarło do mnie wtedy że jestem słaby, wykończony psychicznie.
Alkohol stawał się nieodłączną częścią mojego smutnego życia. Czasem miewałem "przebłyski" świadomości, kiedy to pragnąłem wyjść z uzależnienia- jak na przykład w kwietniu 2005 roku, w trzecią rocznicę tego tragicznego wypadku. Próbowałem tez usilnie końcem 2006 roku... Wszystkie te próby kończyły się moją dotkliwą klęską. W tym czasie niemalże całkowicie utraciłem kontakt z moimi dawnymi kolegami z boiska, jak i spoza niego. Zostałem w końcu "sam", wrak człowieka który kiedyś był jednym z najlepszych piłkarzy i menedżerów świata danej epoki.
Wydawało się kwestią czasu kiedy to w niesławie "zejdę" z tego świata. Byłem ulubiona pożywka dla bulwarówek, lubujących się w opisach ludzkiej tragedii. Dla nich człowiek o moim życiorysie był motorem napędowym "chłamu" karmiącego rzesze ludzi żądnych każdego dnia nowej sensacji... Znacie takie przysłowie: "przyjaciół poznaje się w biedzie"? W moim przypadku to "powiedzenie" ma się jak najbardziej do rzeczywistości. Na przełomie czerwca i lipca 2008 roku los w końcu wyciągnął pomocną dłoń w moją stronę. Poruszenie nastąpiło po jakimś programie dokumentalnym wyemitowanym bodajże w stacji ZDF. Opisano tam moja życiową tragedię, zresztą bez mojego osobistego udziału (choć proponowano mi to). Wtedy też zebrało się wielu moich dawnych przyjaciół pod przewodnictwem Józef Młynarczyka. Powstała niemalże swego rodzaju fundacja która miała na celu pomoc mojej osobie. Józef Młynarczyk, Joachim Marx, Rudolf Wojtowicz, Franz Beckenbauer, Dieter Hoeness, Lothar Matthaeus, Markus Babbel, Stefan Effenberg, Oliver Kahn, Jerzy Dudek, Steven Gerrard, Robbie Fowler, Gary McAllister, Paulo Futre, Grzegorz Lato, Zbigniew Boniek, Jan Tomaszewski, Andrzej Szarmach... Nie sposób wymienić wszystkich osób które wtedy podjęły się "walki o moje życie"... Przekonano mnie bym udał się na specjalistyczne leczenie za moją zgodą. W zagubionej podświadomości czułem że to moja ostatnia szansa. Wiedziałem że kolejna się już nie powtórzy...
***
Dziś jest poniedziałek, 28 czerwca 2010 roku, moje 51 urodziny... Siedzę jak co dzień w mojej ulubionej kafejce z widokiem na Olympiastadion... Wspominałem na początku naszego spotkania że nie pije już blisko dwa lata. Czuję się dobrze, czuję że znowu żyję... Zaledwie kilka dni temu zadzwonił do mnie Grzesiu Lato, osobiście potwierdzając mi że jestem w gronie kandydatów do objęcia posady selekcjonera Reprezentacji Polski. Po klęsce 0:6 z Hiszpanią opinia publiczna nie wytrzymała, nie wytrzymał też PZPN- Franciszek Smuda został zwolniony, a w trybie natychmiastowym rozpoczęto poszukiwania nowego trenera, który przygotuje Kadrę do Finałów Mistrzostw Europy w 2012 roku. Według mediów byłem faworytem. Miałem nazwisko. Miałem życiorys na kanwie którego można by nakręcić niejeden film. Byłem medialny i budziłem zainteresowanie społeczeństwa. Za trzy dni miało mieć miejsce Walne Zgromadzenie PZPN, na którym miano dokonać wyboru nowego selekcjonera. Mimo że szczerze nie miałem większego pojęcia o Polskiej piłce, chciałem tej posady i czułem że 1 lipca padnie właśnie moje nazwisko. Uświadomił mnie też o tym pośrednio Lato, który kończąc ze mną rozmowę powiedział "Nie martw się Grzesiu, będzie dobrze..."
REAL MADRYT |
FC BARCELONA |
MANCHESTER UNITED |
Zasada ograniczonego zaufania |
---|
Jeżeli nie jesteś przekonany co do umiejętności swojego asystenta, nie pozostawiaj mu przedłużania kontraktów. Może sprawić, że zwiążesz się z niechcianym zawodnikiem na dłużej lub możesz przeoczyć koniec kontraktu kluczowego gracza. |
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ