W odpowiedzi na pytanie z tytułu mógłbym napisać "a dlaczegoby nie?" i na tym zakończyć swój krótki wywód. Mógłbym, ale wolę jednak napisać trochę więcej o zaletach grania małymi/słabszymi klubami. Zdaję sobie sprawę, że podobnych tematów było już kilka, ale kto mi w suwerennym państwie zabroni pisać o tym ponownie?!
Nie raz i nie dwa bywało tak, że siedziałem nad ekranem wyboru drużyny godzinami. Często więcej czasu spędzałem przy ładowaniu się lig i celów transferowych podczas odpalania nowej gry, niż nad samą rozgrywką właściwą. Nic dziwnego, wszelkie testy osobowości, które miałem przyjemność rozwiązywać, jednoznacznie wskazywały, że mam w sobie dużo z kobiecej natury. Również niezdecydowanie. Ale wracając do głównego wątku - wybierałem różnie, by po kilku (nastu) latach wirtualnej rozgrywki "dojrzeć" i uświadomić sobie, że granie małymi klubami to esencja tej gry.
Nie piszę tutaj o graniu w trybie HC - 53 liga Burkina Faso, jedynie z zawodnikami krajowymi i jednym trenerem. To nie dla mnie. Ale już jakiś klubik z drugiej ligi hiszpańskiej, beniaminek z włoskiej czy pierwszoligowy klub węgierski to pomysł całkiem, całkiem. Dlaczego?
Po pierwsze - satysfakcja. Słowo klucz. Bo jak czerpać satysfakcję ze zdobycia LM, mistrzostwa kraju i pucharu ligi w pierwszym sezonie drużyną, która albo ma wybitny skład, albo masę pieniędzy? Ja bym nie potrafił. Oczywiście, nie twierdzę, że takie rozgrywki są bezsenowsne. Sam czasem sięgam po Barcę, Real czy Borrusię, żeby poczuć moc. Ale po pierwszym sezonie nudzę się jak mops i mam dość. Wybierajcie spadkowiczów - to jest satysfakcja! Potem utrzymanie w wyższej lidze, potem walka o środek tabeli, europejskie puchary, a po paru sezonach nawet o "miszcza"!
Po drugie - rozwój. Rozwój wszystkiego, począwszy od piłkarzy, przez bazę treningową, skończywszy na stadionie. Rzadko się zdarza, żeby klub z europejskiego topu budował nowy, piękny stadion - ma już taki, więc na co mu drugi? W miarę zapełniania naszego małego (no, niekoniecznie) stadioniku z sezonu na sezon nasze szanse na nowe lokum dla drużyny rosną. To samo tyczy się szkółki czy bazy treningowej. Real, Manchester i Bayern już to mają! Często bywa też tak, że musimy opierać swój skład na wychowankach. To jest dopiero wyzwanie! Wyhodować sobie klubowego Messiego czy Maldiniego, ach.
Po trzecie - niespodzianki. Wiążą się bezpośrednio z pierwszym punktem, ale jak dla mnie to zupełnie inna historia. Gram swoim drugoligowcem w pucharze kraju z drużyną z absolutnego topu. Bronię się przez cały mecz, w międzyczasie po kontrze i farciarskim rzucie rożnym strzelam bramkę i prowadzę 1:0. Dowożę ten wynik do ostatniej minuty meczu, elminiuję faworyta. Nieważne, że to pierwsza runda, a w następnej czeka na mnie kolejna potęga. Wszystko jest nieważne. I to nie jest sastysfakcja. To jest euforia, szaleństwo i radość. To kwintesencja grania szaraczkiem.
Po czwarte - identyfikacja. Nie wiem, czy to dotyczy tylko mnie, ale kiedy prowadzę mały klubik i coś nim osiągnę, to nie mam najmniejszego zamiaru go opuszczać. Nigdy. Bo to moje dzieło i choćby dlatego, że jest moje, to nikomu innemu go nie oddam. Nie oddam juniorów, których wpuszczałem w miejsce kluczowych piłkarzy, aby mogli się ogrywać, nie oddam trofeów, nie oddam renomy, której przysporzyłem prowadzonemu klubowi. Nie oddam, bo mimo tego, że to tylko wirtualna rozgrywka, to nie raz i nie dwa musiałem się głowić nad wieloma detalami związanymi z taktyką, nad ruchami transferowymi i decyzjami kadrowymi. I po paru sezonach tak owocnej współpracy nie mogę tego ot tak zostawić. Nie potrafię.
Po piąte - nieoczekiwane transfery. To też ważna część takiej rozgrywki, może powinna zostać uwzględniona na drugim miejscu, za satysfakcją. Pięknie jest na początku swojej przygody z małym klubem znaleźć jakiegoś klasowego zawodnika za darmo i sprowadzić go do drużyny. Wiem, że często przeszkodą jest renoma, ale po paru sezonach, podczas których zyskamy szacunek przynajmniej w kraju, też można przygarnąć kogoś na sportową emeryturę. Łut szczęścia i chociaż najmniejszy sukces w kraju mogą nam w tym pomóc, znacznie.
Wyżej wymienione argumenty pozostawiam do oceny, jednak wydaje mi się, że biorąc pod uwagę plusy i minusy grania małymi klubami warto jednak sięgnąć po mało znane firmy i je wypromować. Wiem, że to żadne odkrycie Ameryki, ale za dużo na świecie jest fanów Realu, Manchesteru, Barcy czy PSG, a za mało Almerii, Ferencvárosu, Bresci czy Alemani. Rozwiązaniem pośrednim może być "podnoszenie" upadłych potęg, których jest całkiem sporo, i coś się znajdzie w każdej mocnej europejskiej lidze.
Zapraszam do dyskusji na temat doświadczeń w prowadzeniu małych klubów. Pozdrawiam!
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ