Trudno nie znać agenta dabel oł sewen. Wszyscy widzieli, wszyscy słyszeli, wszyscy mają na jego temat jakieś zdanie. No właśnie, chyba nie do końca jakieś. Wcześniejsze odsłony przygód Jamesa Bonda to tandetne wydmuszki, z napompowanymi aktorami w roli głównej, z masą niedoróbek, zarówno fabularnych, jak i technicznych, z plastikowymi i tanimi gadżetami, a'la wybuchający długopis czy pies wie co jeszcze. "Współczesne" Bondy to powiew świeżości, który nadszedł wraz z premierą Casino Royale. Potem było już mniej udane (ale nadal trzymające poziom) Quantum of Solace. A w tym roku nadeszła supernova. Nadszedł Skyfall.
Nie zamierzam polemizować z tymi, którzy najnowszą część przygód Bonda już widzieli, bo swoje wiedzą. Kilka słów chciałbym skierować jednak do tych, którzy albo się wahają albo nie lubią tej serii. Musicie się przemóc. Po prostu musicie, bo Skyfall można określić tylko dwoma, zapożyczonymi zresztą z ojczystego języka głównego bohatera, słowami - super fun.
Zacznę od tego, że Bond wreszcie się poci. Jest nieumyty, nieogolony, trzęsą mu się ręce i ma poważny problem z alkoholem. Wystarczy przywołać sobie obraz Seana Connerego w roli agenta Jej Królewskiej Mości, żeby stwierdzić, że to mu nie przystoi. James, ogarnij się! Nic z tych rzeczy - nowy Bond to wreszcie człowiek, z krwi i kości. Ze swoimi ułomnościami, słabościami, z charakterem. Taki właśnie jest Bond pana Daniela Craiga. Tego właśnie zabrakło wszystkim poprzednim odtwórcom roli asa MI6 - charakteru*.
Paradoksalnie mamy również powrót do "starego" 007. Może uznacie to za mały spoiler, ale nie mogę wprost o tym nie wspomnieć - James znowu siada za kierownicą aston martina DB5! Oprócz tego uwodzi kobiety jednym spojrzeniem, rozbija wszystko co się da, momentami można go uznać za terminatora. Ta mieszanka starego z nowym wcale nie jest filmowym zakalcem, wręcz przeciwnie - człowiek idzie do kina i spodziewa się prawie 2,5-godzinnej bezmyślnej rąbaniny, paru kiepskich tekstów i przynajmniej czterech pościgów samochodowych. Oh no, not on my shift! Skyfall to wyśmienicie przyrządzona kinowa uczta, czuć rękę pana Mendesa, czuć grę aktorską na najwyższym poziomie (ukłony dla pana Bardema, brak słów), czuć klimat starszych części (który był jedynym pozytywem w ich wypadku), nareszcie czuć, że to film, a nie pokazówka. Czuć, że na kolejne części warto czekać. I ja będę czekał, z niecierpliwością.
Na koniec chciałbym zaapelować - nie bójcie się! Nie bójcie się iść do kina, choćby po to, żeby przekonać się czy miałem rację, czy nie. A jeśli przygody Jamesa Bonda naprawdę w ogóle Was nie pociągają to w kinach jest wiele innych, równie ciekawych propozycji (w tym również polskich), chociażby Miłość, Obława, Pokłosie czy Bestie z Południowych Krain. Chodźcie do kina!
*może to wina niedoróbek poprzednich scenariuszy, ja bym się jednak trzymał wersji kiepskiej obsady.