Nie mam wątpliwości, że najciekawszy mecz weekendu na europejskich boiskach rozegrano w… trzeciej lidze angielskiej. Jeśli nie wierzycie, nie wiecie co tracicie.
Jadąc z centrum Londynu na lotnisko Heathrow, w połowie drogi widać z autostrady cztery maszty oświetleniowe wokół stadionu Griffin Park wciśniętego pomiędzy rzędy domów szeregowych. To siedziba trzecioligowego Brentford FC, klubu z gatunku moich ulubionych, bo stanowiących esencję futbolu. Nie tylko moich zresztą. W 2009 roku został do niego wypożyczony z Arsenalu Wojciech Szczęsny. Tak mi później o tym okresie opowiedział: „Miałem tam grać przez miesiąc. Ale kiedy zdałem sobie sprawę co to za klub, od razu powiedziałem – chcę tu zostać do końca sezonu. Brentfordem zarządzają kibice, a atmosfera była fantastyczna”.
Na sobotnim meczu ostatniej kolejki Football League One atmosfera na trybunach też była fantastyczna. Aż 12 300 widzów, czyli komplet. Przeciwnikiem Doncaster Rovers, bezpośredni rywal do awansu do Championship (drugiej ligi). Brentford musiał wygrać, gościom wystarczał remis. Po dziewięćdziesięciu minutach było 0:0. W piątej minucie doliczonego czasu gry gospodarze wykonywali rzut karny. Piłkę ustawił Marcello Trotta. Trafił w poprzeczkę, a zawodnicy Brentfordu próbowali jeszcze dobić piłkę, ale nieudolnie. Przejęli ją goście. Jedno długie podanie, później drugie i James Coppinger w szóstej minucie doliczonego czasu gry zdobył gola przypieczętowującego awans Doncaster, a swojego pierwszego w sezonie. Zwariował ze szczęście, zdjął koszulkę i rzucił kibicom siedzącym za bramką, którzy też oszaleli jak on. Za to reszta stadionu pogrążyła się w żałobie. Mam nadzieję, że na krótko, bo jest jeszcze szansa w barażach…
Inny londyński klub z mojej listy sympatii - AFC Wimbledon, nie tylko rządzony przez kibiców, ale nawet przez nich założony, uratował się przed spadkiem z czwartej ligi. Dokonał tego kosztem też londyńskiego Barnetu. Pamiętacie jeszcze Holendra Edgara Davidsa, pseudonim „Pitbull”? To właśnie jego na jesieni namówiono, by już drugi raz wznowił karierę i jako grający menedżer Barnetu uchronił go przed degradacją. Nawet początkowo udało mu się wyciągnąć drużynę ze strefy spadkowej. Ale ostatnio znów sporo przegrywała i ostatecznie spadła z ligi. Davids więc za wiele nie pomógł. Pomógł za to utrwalić opinię o sobie. Gdy pojawiał się na boisku mimo czterdziestu lat ciął równo, jak za starych dobrych czasów. Uzbierał 7 żółtych i 2 czerwone kartki. Już ostatnie w karierze? Chyba że znów go ktoś namówi do powrotu.
(tekst pochodzi z bloga:
http://trafnie.eu/)
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ