Ten manifest użytkownika Gilbert przeczytało już 3416 czytelników!
Łącznie swój komentarz zostawiło 0 z nich.
***
Poprzednio:
Nobody Expects The Spanish Inquisition [#127]
***
Tych kilka miesięcy pomiędzy spotkaniami kadry Hiszpanii minęło w mgnieniu oka. Ciągłe podróże dawały mi się we znaki. Jeżdżenie na mecze klubów moich kadrowiczów, rozmowy z nimi, z ich trenerami, fizjoterapeutami. Dopytywanie o zdrowie, obecną formę, możliwość zmiany pozycji dla potrzeb kadry. Przyglądałem się też potencjalnym reprezentantom Hiszpanii, którzy jeszcze nie mieli okazji zagrać dla swojego kraju. Próbowałem też namówić kilku Brazylijczyków z hiszpańskim paszportem, by dokonali jedynego słusznego wyboru. Z marnym powodzeniem.
Obserwacje pozwoliły mi zajrzeć też do Polski i to dwukrotnie, wzbudzając oczywiście olbrzymie zainteresowanie. Najpierw Real Madryt w 1/8 finału Ligi Mistrzów mierzył się z Górnikiem Zabrze. Na stadionie im. Ernesta Pohla pomimo prowadzenia do przerwy 2:1 z Królewskimi, to ostatecznie goście zwyciężyli 4:2. Jednym z lepszych piłkarzy tego meczu był Juan Galán, co oczywiście mnie ucieszyło. W rewanżu Real nie dał już polskiemu zespołowi żadnych szans zwyciężając 3:0.
Z kolei w ćwierćfinale Ligi Europejskiej przeżyłem niesamowite emocje, gdy Atletico Madryt trafiło na… Gwardię Warszawa. Faworytami tej rywalizacji oczywiście byli Hiszpanie, ale sensacyjnie w pierwszej potyczce na Estadio de Madrid padł bezbramkowy remis. Mnie szczególnie rozczarowała postawa Francisco Aragóna oraz Jona Garmendii, choć oczywiście z drugiej strony cieszyłem się, że moja ukochana Gwardia, która ograniczała się jedynie do obrony, nadal miała szanse na awans. Co ciekawe w składzie Harpagonów wystąpiło zaledwie dwóch Polaków.
Moje pojawienie się na stadionie przy ul. Racławickiej było wydarzeniem tego wieczoru. Co prawda przede wszystkim miałem za zadanie obserwować moich kadrowiczów, ale marzyło mi się, że mój były klub sprawi sensację i awansuje do półfinału Ligi Europejskiej. Gwardia zagrała tym razem bardzo odważnie, a trudne warunki pogodowe wyraźnie sprawiały kłopoty gościom. Do przerwy było 1:1, wynik ten premiował klub z Madrytu. Jednak jedna akcja mogła całkowicie odmienić ten stan rzeczy. I tak też się stało. Harpagony wyszły ponownie na prowadzenie, tym razem nie oddając go do końca meczu. Przy fatalnej postawie kapitana Atletico – Garmendii, który zdecydowanie był najsłabszym piłkarzem spotkania Gwardia zwyciężyła 2:1 odnosząc wielki sukces.
Jak się miało okazać to nie był koniec tej wspaniałej przygody mojego byłego klubu. Pary półfinałowe tworzyły Arsenal z Stade Rennais oraz Gwardia z Notts County. Bukmacherzy obstawiali oczywiście angielski finał, który akurat miał zostać rozegrany na Estadio de Madrid. Ktoś, kto postawił sporą kwotę na outsiderów niesamowicie się wtedy wzbogacił. Wyniki meczów określono jedną z największych sensacji ostatniego dziesięciolecia, a skład finału: Stade Rennais – Gwardia Warszawa jednym z najsłabszych w historii. Po raz czwarty polski klub miał zagrać o europejskie trofeum. Nie udało się Górnikowi Zabrze w Pucharze Zdobywców Pucharów w 1970 roku. Nie udało się Legii Warszawa w Lidze Europejskiej w 2016 oraz w Lidze Mistrzów w 2023 roku. Czy mogło się powieść Harpagonom?
Na początku maja po spotkaniu z Górnikiem Zabrze klub z Racławickiej odzyskał po czterech latach Mistrzostwo Polski odbierając je właśnie Zabrzanom. 12 maja 2027 roku pojawiłem się oczywiście na stadionie Atletico w nadziei, że Leszkowi Ojrzyńskiego uda się przejść do historii z jego Gwardią. Tak, jego. Już dawno nie moją, chociaż kibice zgromadzeni na trybunach wielokrotnie przypominali, dzięki komu Harpagony wydostały się z dna. Tego dnia byłem świadkiem strasznie jednostronnego widowiska. Francuzi całkowicie zdominowali grę. Oddali na bramkę polskiego zespołu aż trzydzieści siedem strzałów, z czego aż piętnaście było celnych. Raz piłka po ich strzale trafiła słupek, a w pięćdziesiątej ósmej minucie wykonywali rzut karny. Każdy mecz ma swojego bohatera. Tym razem był to jednak akurat bramkarz Gwardii, który jakimś cudem zachował czyste konto przez sto dwadzieścia minut. Tak, w regulaminowym czasie nie padła żadna bramka, ale kibice doczekali się jej w dogrywce. Zdobył ją Tunezyjczyk dziesiąty już sezon spędzający w warszawskim klubie. Stało się. Gwardia zwyciężyła 1:0 przechodząc do historii polskiej piłki. Przez jakiś czas o polskim futbolu, a także i mojej osobie zrobiło się w Europie bardzo głośno.
Pośród tych niesamowitych emocji przyszedł czas na wysłanie powołań. Wielkimi krokami zbliżały się pojedynki wyjazdowe ze Szwajcarią i Mołdawią. Naszym celem było zdobycie kompletu punktów, jakiekolwiek inne rozwiązanie zostałoby uznane za porażkę. Największym problemem okazało się zmęczenie sezonem oraz dość liczne kontuzje piłkarzy. Przynajmniej wydawało mi się, że to mój największy problem, póki po rozegraniu spotkań nie zadzwonił do mnie prezes hiszpańskiej federacji, ale po kolei.
Helweci okazali się bardzo trudnym przeciwnikiem. Już po piętnastu minutach przegrywaliśmy 0:1. Moi piłkarze kompletnie nie mieli pomysłu na rozgrywanie piłki tego dnia. Pomimo moich pokrzykiwań przy linii bocznej grali tak schematycznie, że praktycznie każda reprezentacja nie miałaby z nami większych problemów. Na przerwę schodziliśmy z jednobramkową stratą, to musiało się zmienić w drugich czterdziestu pięciu minutach. Rozmowa z chłopakami w szatni pomogła tylko na chwilę, zacząłem mieć wrażenie, że nie ma między nami wzajemnego zrozumienia. Nie napawało to optymistycznie, ale czasami w piłce trzeba mieć szczęście. Tego dnia było ono z nami, gdy Szwajcarzy dwukrotnie popełnili fatalne błędy w obronie. Wyjeżdżaliśmy z trudnego terenu ze zwycięstwem 2:1. Cieszyły trzy punkty, martwiła mnie jednak nasza dyspozycja, rzucający się w oczy brak ochoty do gry.
Spotkanie z Mołdawią nie wiele zmieniło. Gospodarze zamurowali swoją bramkę, a my nie mieliśmy pomysłu na sforsowanie ich obrony. Rzucał się w oczy totalny brak kreatywności. Całe szczęście, że wykorzystaliśmy na początku meczu rzut rożny, bo nasze męczarnie mogłyby nie mieć pozytywnego zakończenia. Ta wyjazdowa potyczka ostatecznie też skończyła się zgarnięciem kompletu punktów, ponieważ po bramce w doliczonym czasie gry zwyciężyliśmy 2:0. Zdecydowanie prowadziliśmy w swojej grupie z piętnastoma oczkami po pięciu meczach. Wystarczy powiedzieć, że drudzy Norwegowie tracili do nas siedem punktów, a trzecia Mołdawia aż jedenaście. Niestety było coś ważniejszego od zdobyczy punktowej i widzieli to wszyscy. Nasza gra z każdym kolejnym meczem wyglądała coraz gorzej.
Już następnego dnia stawiłem się na wezwanie w Real Federación Española de Fútbol. Tego dnia przeżyłem jedno z największych rozczarowań w mojej trenerskiej karierze. Do budynku federacji wchodziłem jako selekcjoner reprezentacji Hiszpanii, wychodziłem z niego jako… bezrobotny. Zwycięstwa nie były ważne, ważny był brak stylu. Szczerze mówiąc nie protestowałem zbytnio. Gdzieś z tyłu głowy miałem świadomość, że z tym zespołem nie jest mi po drodze. Co ciekawe, o ile w klubowym futbolu nie mogłem narzekać na brak sukcesów, to w reprezentacyjnej piłce nie osiągnąłem praktycznie nic. Nic więc dziwnego, że postanowiłem sobie już nigdy nie podejmować tego typu wyzwania. Zaszyłem się w moim letnim domku, o którym praktycznie nikt nie wiedział, by przeczekać medialną burzę, jaka się rozpętała. Oczywiście jedno pytanie ciągle chodziło mi po głowie – co dalej?
Przeżywałem w tych dniach huśtawkę nastrojów. Czasami miałem ochotę rzucić już to wszystko, skończyć definitywnie z piłką. Z drugiej strony był czerwiec, przerwa między sezonami, więc spodziewałem się, że prędzej czy później w jakimś klubie dojdzie do zmiany managera. Zmian tych było mnóstwo, ale mój telefon cały czas milczał. Czyżby świat już zapomniał o Gilbercie? Na pewno nie potrzebowały mnie moje byłe kluby. Harpagony z mistrzostwem kraju i wygraną w Lidze Europy, również Wolfsburg i Manchester United okazują się najlepsze, dodatkowo Czerwone Diabły zwyciężyły w Champions League.
Kolejne dni mijały i gdy czerwiec miał się już ku końcowi telefon w końcu zadzwonił. Rozmowa, którą odbyłem postawiła mnie przed chyba przed najtrudniejszym wyborem w życiu. Wicemistrz Anglii, budżet transferowy w wysokości 93 mln £, budżet płacowy na poziomie 3,3 mln £ tygodniowo. Zgoda na objęcie tego zespołu zapewne spowodowałaby wojnę z fanami, z którymi świętowałem swoje największe sukcesy prowadząc bodajże najlepszy klub na świecie. Pewnie byłbym odsądzany od czci i wiary. Była to też jednak wielka szansa na powrót do futbolu na najwyższym poziomie w najwspanialszej lidze świata. Prezes Khaldoon Al. Mubarak dał mi trzy dni na odpowiedź. Stałem na rozstaju dróg… przede mną otwierały się drzwi… miałem jednak wątpliwości czy chcę przez nie przejść… były to bowiem drzwi prowadzące na Rösler Stadion, gdzie swoje mecze rozgrywał… Manchester City…
REAL MADRYT |
FC BARCELONA |
MANCHESTER UNITED |
Powołania dla ogranych! |
---|
Jeżeli jesteś selekcjonerem reprezentacji, zwracaj uwagę na procentową wartość ogrania zawodnika. Znajdziesz ją w ekranie taktyki przy wyborze składu. Wystawiając do gry piłkarza o niskiej wartości tego współczynnika, sporo ryzykujesz - może nie znajdować się w odpowiednim rytmie meczowym. |
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ