Premier League
Ten manifest użytkownika Bolson przeczytało już 2395 czytelników!
Łącznie swój komentarz zostawiło 0 z nich.
[W poprzedniej części Flashbacku mogliście przeczytać...]
[A jak ktoś ma dużo czasu i nie jest na bieżąco - pierwsza część.]
- Po co został pan w Evertonie na kolejny sezon?
- Miałem niedokończone rachunki w lidze.
- Chyba pan żartuje, jak ktoś kto na sto czternaście spotkań wygrał dziewięćdziesiąt siedem, zremisował czternaście a przegrał tylko trzy, mógł mieć niedokończone rachunki?!
- Gdy zgarnie się już wszystko, trzeba wyznaczać sobie nowe cele, żeby dalej pracować, nadal sięgać po jeszcze więcej.
- No tak, ale miał pan króla strzelców - Sir Vaughana, sam zgarnął pan trzy tytuły menedżera roku, Fellaini został młodym piłkarzem roku, Chicha zdobył nagrodę dla zawodnika sezonu według piłkarzy, w trzy sezony umieścił pan w jedenastce roku dwanaście nazwisk – co jeszcze chciał pan osiągnąć?
- Zostały mi w tym kraju dwie rzeczy. Pierwsza – nagroda dla zawodnika roku, której nie udało się osiągnąć, dziennikarze i inni menedżerowie zazdrościli nam geniuszu. Druga to coś, o czym marzyłem od początku pracy – perfect season, trzydzieści osiem zwycięstw w lidze. Jedną rzeczą jest nie przegrać przez cały sezon, inną nie stracić ani jednego punktu.
- Pańskiego składu obawiano się nie tylko w Anglii – cała Europa z pesymizmem podchodziła do spotkania z Evertonem. Czy przez to udało się zorganizować tylko siedem sparingów?
- Nie no, skąd, bądźmy poważni. Przecież z jednej strony się bali, ale z drugiej… pokonanie takiego klubu to jednak coś, nawet jeśli na boisku nie pojawił się pierwszy garnitur. To dlatego w Lille zapanowała taka euforia, jak odprawili nas z kwitkiem. A tylko Ian Ball nie był w pierwszym składzie na stałe.
- I to dlatego klub z Francji został zaproszony na kolejny Everton Cup i umieszczony po drugiej stronie drabinki?
- Wie pan… coś w tym jest <śmiech>. Nie, szczerze mówiąc nie myśleliśmy o tym wtedy, chodziło nam bardziej o jak najlepsze przygotowanie się do kolejnego sezonu.
- Wtedy byli już z wami nowi piłkarze. Nikt, ale to nikt nie spodziewał się, że Everton może się jeszcze bardziej wzmocnić!
- Dlaczego? Odeszli tacy gracze jak Cahill, Howard, Yobo, Heitinga, Adam oraz Gignac czy Formica. Wymiana materiału. Ich miejsce zajęli młodsi, zdolniejsi.
- I drożsi…
- Pff… gadanie.
- No nie gadanie, szokujące prawie trzydzieści milionów funtów poszły na samego Garetha Bale’a!
- Co z tego? City, Chelsea czy United robiły takie transfery nagminnie. To moje pierwsze i ostatnie trzydzieści milionów funtów wydane naraz na jednego piłkarza. Wy dziennikarze zawsze tylko manipulujecie. A Dzeko? Ani funta nie kosztował, choćby jednego! Reszta poszła na graczy, którzy mieli zapewnić przyszłość temu padołowi łez zwanemu Everton, gdy mnie miało zabraknąć.
- Z perspektywy czasu niewielu się to udało.
- Bo mnie tam nie ma, a Quique Flores woli wydawać pięćdziesiąt milionów na Pastore niż wprowadzać młodych graczy. Całe szczęście, że nadal wygrywają.
- A właśnie, jeśli o wygrywaniu mowa… warto wreszcie przejść do początku sezonu.
- Tradycyjnie już w meczu o Community Shield czekała na nas Chelsea. Londyńczycy postanowili, że się zepną i nie będzie nam z nimi tak łatwo. I rzeczywiście, postawili trudne warunki, no ale jak nie idzie normalnie, to trzeba mieć w zespole Leightona Bainesa. Petarda z rzutu wolnego i niestety kolejny puchar wędruje do gabloty.
- Niestety?
- No niestety, ile można? Cały czas tylko musieliśmy dostawiać kolejne półki, bo nikt nie przewidział, że nagle zaczniemy wygrywać. Wydaje mi się, że już przedtem wspominaliśmy o zaskoczeniu, prawda?
- Zgadza się. Jednak już po trzech latach pracy można się było przyzwyczaić, że z panem u steru Everton po prostu musi dokładać kolejne trofea, innej opcji nie było.
- Oczywiście, że była. My po prostu o niej nie wiedzieliśmy. Człowiek uczy się całe życie.
- No dobrze… Terminarz nie był dla pana zbyt przyjazny, najpierw pojedynek z Chelsea, a następnie, na rozpoczęcie rozgrywek Premiership, wielkie derby Merseyside. Czy obawiał się pan, że na początku sezonu dwa bardzo ważne mecze to za wiele?
- Dlaczego miałbym mieć takie obawy? Plotki nigdy mnie nie interesowały, sfera marzeń ludzi, którzy nie mieli z klubem wiele wspólnego poza siedzeniem na trybunach i udawaniem znawców dalej pozostawała sferą marzeń. Dopiero jak ktoś jest zaangażowany w życie zespołu, spędza z nim mnóstwo czasu, może ocenić czy team podoła czy też nie. My z Liverpoolem nigdy nie mieliśmy problemów, nie inaczej było tym razem. Gylfi Sigurdsson perfekcyjnie wykorzystał karnego, potem próbował odgryźć się Rondon, ale w takich sytuacjach na wyżyny wspinał się Robben, który przepięknie pokonał rozpaczliwie interweniującego Reinę. Poezja, proszę pana.
- W Superpucharze Europy znowu Niemcy. Tym razem jednak zamiast Schalke spotkał się pan w Monako z Werderem.
- I podobnie jak rok wcześniej, nie przykładaliśmy zbyt wielkiej wagi do tego spotkania. Po prostu się odbyło, pod koniec już znudziło się nam remisowanie i gola wbił Sanchez. Tyle, nie ma co wspominać takich spotkań.
- Chyba musiał pan docenić wrześniową przerwę reprezentacyjną – pańscy piłkarze mieli więcej czasu na przygotowanie się do kolejnego meczu z Chelsea i generalnie ciężkiego okresu, w dwa tygodnie Everton oprócz CFC mierzył się jeszcze z Arsenalem, Szachtarem, Blackburn i Manchesterem United.
- To nie był pierwszy i też nie ostatni „ciężki okres”, znacznie bardziej irytujące niż ten były kwietniowo-majowe starcia, które zawdzięczaliśmy kretynom odpowiedzialnym za terminarz. Ale o tym też już mówiłem… chyba kończą się nam tematy do rozmowy o Anglii.
- I całkiem słusznie, w końcu… albo nie, dojdziemy do tego. Kiedyś.
- Zgadza się. Teraz o tych meczach… Chelsea pokazała, że nawet jak się strzela celnie, to można przegrać i rzeczywiście, przegrali. Kadlec i Dzeko to jednak inna półka napastników niż Derdiyok czy Vagner Love. Szachtar to leszcze, nie ma co o nich wspominać. W ogóle cała ta grupa LM to był jeden wielki żart. Jak Ukraińcy, Panathinaikos i AS Monaco mieli nam sprawić trudności? Coś tu było nie tak. Arsenal zdominowaliśmy, choć mieli częściej piłkę, ale co im po tym, jak nie umieli nawet trafić w bramkę. A Lukaku potrafił, nawet dwukrotnie. Z United mieliśmy w sumie najwięcej problemów. Dopiero na minutę przed końcem regulaminowego czasu gry Chicharito zamordował nadzieje kibiców MU pięknym strzałem. Jakby emocji było mało, Jones postanowił, że zagra na czas tak bardzo, jak tylko się da i o mało co nie złamał Naniemu nogi przepięknym wślizgiem na czerwoną kartkę. Potem schodził z boiska kolejne dwie minuty, a sędzia nie mógł nic na to zrobić, bo wlepił mu już czerwo. I tak właśnie wygraliśmy.
- Za to w październiku i w listopadzie mieliście spacerek, żadnych trudnych rywali, o czym świadczą liczby: czternaście spotkań, trzydzieści pięć bramek strzelonych, straconych… sześć. Trzynaście wygranych i jeden, szokujący wręcz remis.
- Wolverhampton wyraźnie nam nie leżało. Najpierw w lidze straciliśmy punkty u siebie, mimo że oddaliśmy ponad dwadzieścia strzałów. Następnie o mało co nie odpadliśmy z Carling Cup, bo do przerwy było dwa do zera dla Wilków! Oczywiście przez piętnaście minut w szatni było słychać tylko moje krzyki, wszyscy siedzieli w milczeniu czekając na wyjście na boisko. Dopiero jedenaście minut po przerwie na plac gry wszedł Jezus. Znaczy… zbawiciel. No, Vaughana mam na myśli. Went on, saw, conquered, jak to mówił Cezar w starożytności. Potrzebował szesnastu minut, żeby z zero-dwa wyciągnąć trzy-dwa. Samodzielnie. No może nie do końca, Henderson mu podawał.
- Ostatni mecz listopada, pogrom na Wigan, rozpoczął kolejny już szczyt formy Evertonu. Jak pan to robił, że zawsze, ale to zawsze, pańskie drużyny odpalały właśnie między grudniem a styczniem?
- Normalnie. Cztery miesiące wystarczą, żeby nowe nabytki mniej więcej załapały o co chodzi. Starzy bywalcy osiągają optymalną kondycję, przydaje się też głębia składu, w końcu mecze w tym okresie gra się dość często. Inni siadali kondycyjnie, u mnie zmęczeni lądowali na ławce bądź na trybunach, a wchodzili świeżsi. Nie zawsze prezentowali ten sam poziom, co pierwszy skład… ale biegali. Nie można grać na stojąco w piłkę, to bez sensu. Nawet jeśli jedyne co potrafisz to kopnięcie futbolówki prosto, ale biegasz, gdy inni nie biegają, masz szansę wygrać. A jak jesteś dobry… no to już w ogóle nie widzę problemu.
- Żeby pokazać formę jaką wtedy osiągnął Everton, znowu trzeba się uciec do liczb. Szesnaście spotkań, piętnaście wygranych, jeden remis. Bilans bramkowy? Pięćdziesiąt osiem strzelonych bramek (średnia trochę ponad trzy i pół bramki na mecz), straconych dziesięć. Chyba się pan zgodzi, że to jest definicja fenomenalności.
- Czy ja wiem. Nie mieliśmy wielu ciężkich rywali, jakby te wyniki padały przeciwko Liverpoolom, Manchesterom czy Arsenalom – fair enough. No ale nie można się chwalić w nieskończoność odprawieniem Tamworth, Stoke czy Boltonu.
- Ale zaraz zaraz! Przecież na starcie przejechaliście się po Tottenhamie…
- Nie poddam się tak łatwo. Sześć do zera przeciwko West Bromwich to jednak coś.
- No dobrze, skoro pan tak nalega. WBA nigdy nam nie leżało, każdy mecz z nimi to nerwy, nerwy i jeszcze więcej nerwów. A tak naprawdę mogło być i dziesięć, wszyscy gracze Everton w tym spotkaniu mieli szansę na wpisanie się na listę strzelców. Fakt, że udało się to tylko, podkreślam, tylko sześciu, powinien być powodem do dumy The Baggies. Deklasacja.
- A potem przecież też nie było łatwo. No bo nie powie pan chyba, że Chelsea i City to ogórki.
- Wtedy… nie zawahałbym się tak o nich powiedzieć. Zaprezentowali się w tych spotkaniach śmiesznie. W meczu z Chelsea mieliśmy więcej celnych strzałów niż oni… w ogóle. Trzy bramki po przerwie to zdecydowanie najmniejszy wymiar kary, jaki mogliśmy im wymierzyć. City też się porządnie oberwało, chociaż oni w ogóle próbowali się pokazać z dobrej strony. I nawet pokonali nas w strzałach, problem w tym, że nic z tych uderzeń nie wynikało. A my konsekwentnie punktowaliśmy, aż wreszcie w pierwszej minucie doliczonego czasu Dzeko znokautował City i ich marzenia o tytule. Choć szczerze mówiąc nie pamiętam, jaką mieliśmy wtedy przewagę.
- Mecz z Arsenalem to był wypadek przy pracy czy nie?
- Raczej traktowałbym to spotkanie w kontekście zasłużonego odpoczynku. W tydzień musieliśmy rozegrać trzy wielkie spotkania i zabrakło pary na zwycięstwo. Nic się jednak nie stało, Boże, wielkie mi wydarzenie, Everton traci punkty.
- No właśnie chyba wielkie. Druga strata punktów w tamtym sezonie.
- Oj tam.
- Po „zasłużonym odpoczynku” dosypaliście trochę węgla do pociągu o nazwie Everton i rozjechaliście Blackpool.
- W pucharze czasami zdarzy się, że kopciuszek pokaże drzwi wyjściowe potentatowi. Są jednak drużyny, których nie powinno być w dalszych fazach, a przynajmniej nie przeciwko nam. Takim zespołem były Mandarynki, które u siebie broniły się dzielnie, ale na Goodison… został po nich na murawie tylko sok i parę skórek.
- Niedługo po tym w Liverpoolu zjawiły się Czerwone Diabły. Znowu nie było łatwo.
- Było łatwiej po trafieniu Hernandeza, jednak wiadomo, że Manchester jest w stanie wbić dwa gole w ostatnich minutach i do końca drżeliśmy o wynik. Na szczęście zdecydowanie zabrakło skuteczności i udało się utrzymać to minimalne prowadzenie do ostatniego gwizdka Clattenburga. Wielkie uff i można było iść do domu.
- Kolejny mecz, derby z The Reds, to chyba największa wojna w pańskiej historii jako menedżera Evertonu.
- Aż dziw, że sędzia pokazał tylko dwie żółte kartki. Walka, bitwa, można to różnie nazywać. Celnych strzałów było jak na lekarstwo. Ale Lukaku wbił gola w drugiej minucie i potem mogliśmy już oglądać kopaninę. Takie mecze nie są efektowne, ale podobają się kibicom i, co ważniejsze dla mnie, kształtują charakter. Każdy klub powinien mieć swoje własne derby, bo to najlepszy test dla piłkarzy, rodzi się wtedy drużyna. Całe szczęście, że Liverpool to nie leszcze, bo graliśmy z nimi dość często.
- Lubił pan trafiać na mocne drużyny w pucharach?
- Oczywiście, bo wtedy miałem pewność, że nie zagram z nimi w finale. Finały powinny być zwieńczeniem drogi, czymś łatwym, prostym i dobrym, jak frytki. Za to do przedostatniej fazy pucharu włącznie powinna być mordęga, ciężka droga, pokonywanie najcięższych rywali. I to właśnie dlatego byłem zadowolony, gdy w piątej rundzie FA Cup odprawiliśmy City. Piękna sprawa.
- Liverpool nie dawał wam spokoju, tym razem zjawiając się w finale Carling Cup, niejako sprawiając panu rozczarowanie, w końcu nie zanosiło się na przyjemny finał.
- Ale derby to jednak co innego, o czym wspominałem przed chwilą. Poza tym, jeśli pan pamięta, to The Reds nie stawili wielkiego oporu, może to nie był mecz z gatunku „Frytek”, ale już „Puree” jak najbardziej. Bo w sumie to trochę zmiażdżyliśmy tych biedaków.
- Nie minęły dwa tygodnie, a znowu widzieliście się na Anfield.
- I znowu pokazaliśmy im miejsce w szeregu. I znowu odprawiliśmy ciężkiego rywala w drodze do pucharu. Dwa ziemniaki na jednym ognisku. Jednak taka częstotliwość meczów też może znudzić, dlatego byłem zadowolony, że to już ostatnie derby w sezonie. Innych też trzeba było ograć.
- Innych… na przykład City?
- No na przykład. Chociaż oni sami sobie przegrali ten mecz, bo Samba w dziesięć minut złapał dwie żółte kartki i tyle City widziało swoje punkty w tym meczu. Oczywiście wielką formę zaprezentował niezawodny Sigurdsson. Nie zaimponowaliśmy przeciwko Szejkom.
- Skoro nie przeciwko Szejkom, to może przeciwko Perezowi?
- Do końca życia będę się uśmiechał na myśl o dwumeczu z Realem. Na Goodison nie pokazaliśmy niczego, z czego moglibyśmy być dumni, za to na Santiago Bernabeu. Nawet kibice Realu chyba bili nam brawo po tym, jak ośmieszyliśmy, zdemolowaliśmy, upokorzyliśmy i… nie wiem co jeszcze można do tego dodać. Pogrom jednej z największych drużyn w historii piłki. Barcelono, kłaniaj się. W końcu Katalończyków też pokonaliśmy.
- Po odprawieniu Realu, Milan zdawał się być łatwiejszym przeciwnikiem.
- I był. To pięć do jednego z Hiszpanii nie miało większego znaczenia, nie oszukujmy się – Milan nie miał nic wielkiego do zaprezentowania przeciwko nam. Solidny skład, nic więcej. Ale solidność też czasami daje się we znaki, prawda? Na szczęście konsekwencja, upór i trzy bramki na Goodison pomogły nam w awansie do finału. Trzeciego z rzędu, co nie zdarzyło się w historii Ligi Mistrzów jeszcze nikomu.
- Ale zanim triumf w Europie, trzeba było dokończyć sprawy krajowe.
- Na zakończenie Premiership przyjechało do nas West Brom, ale… znowu nie było nerwów ani napinania mięśni. Jeden strzał celny gości i jedna bramka, a my wykorzystaliśmy połowę z naszych uderzeń w światło bramki, to wystarczyło. Następnie Chelsea mogła z płaczem wyjechać z Wembley dzięki tercetowi Chicha-Dzeko-Vaughan i… sezon w Anglii zakończony, choć pojedynki z Anglikami nie do końca.
- Jak to się stało, że Arsenal trafił do finału Ligi Mistrzów? Nie powinni się potknąć na Sevilli, Chelsea czy Lyonie?
- Powinni, zwłaszcza na Francuzach, którzy w szokującym stylu odprawili Barcelonę już w jednej ósmej! No ale skoro doszli tak daleko, to nie po to, żeby przegrać. Niestety, można wygrywać dwa do jednego do przerwy, ale jak się nie ma w składzie geniusza, Boga, dyrygenta, szeryfa, generała, szefa, legendy i króla boisk Jamesa Vaughana, nie można liczyć na sukcesy. Gdybym był królową, nadałbym mu tytuł szlachecki z miejsca. Ale cóż… dostał go dopiero kiedy indziej. Ostatni pełny sezon w Evertonie zamknięty wygraniem wszystkiego, co możliwe, ale nie wszystkich spotkań. To moje największe rozczarowanie.
***
Kilka dodatków:
- Menedżer Roku Premiership 2013/14
- Zawodnik Roku w Anglii 2013/14
REAL MADRYT |
FC BARCELONA |
MANCHESTER UNITED |
Twoja Kariera |
---|
Kariera jest sercem Football Managera, a moduł Kariery jest centralnym miejscem Twojej aktywności na stronie. Stwórz karierę, opisz ją w kilka chwil i połącz z nią screeny, filmy, blogi - pokaż się eFeMowej społeczności z dobrej strony. |
Dowiedz się więcej |
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ