Informacje o blogu

Frankly, I don't give a damn

Seattle Sounders

Major League Soccer

USA, 2011/2012

Ten manifest użytkownika Bolson przeczytało już 8205 czytelników!
Łącznie swój komentarz zostawiło 0 z nich.

Pokaż notki z kategorii:

MÓJ BLOG

To doprawdy dziwne, że człowiek w pewnym momencie wykonywanej przez siebie pracy w większości przypadków traci do niej motywację. Determinacja została na przystanku, podczas gdy autobus z czasem na pokładzie już dawno odjechał. Determinacji pozostało wyłącznie usiąść na ławce i płakać w swój własny rękaw, choć nie wiadomo czy to łzy czy to deszcz. Wiadomo, dramatyczna scena, to i deszcz być musi. I taki człowiek siedzi na łóżku patrząc w sufit, bo każde podejście kończy się potężnym ukłuciem bezradności i powrotem do pozycji przegranego. To po prostu przychodzi, niezależnie od niego. Przychodzi, zostaje na długo, męczy.

Wszystkie ambitne pomysły, ciekawe projekty i nowatorskie wizje przestają mieć znaczenie, bo koniec końców liczy się to, czy uda się chociaż jedną zrealizować. Każdy kolejny rozpoczęty projekt oddala człowieka od upragnionego końca. Taki człowiek nie jest już kierowany przez chęć popisania się przed innymi, nie zależy mu na aprobacie bądź w ogóle jakimkolwiek odzewie. Wręcz przeciwnie, walka toczy się wewnątrz. Musi pokazać wyłącznie sam sobie, na co go stać. Czy potrafi pokonać swoje demony i dociągnąć sprawę do końca. Wiadomo, nie jest to łatwe, nawet gdy projekt jest najłatwiejszą rzeczą na świecie. Doszło jednak do blokady i tak o nie da się przeskoczyć. 

Jakby tego było mało, na dokładkę możesz być pierdolonym perfekcjonistą. Wtedy równie dobrze możesz dokończyć to co zacząłeś, jak i skoczyć z mostu. Takiego człowieka nie interesuje zrobienie czegoś na odwal się. Ma to być dopieszczone, dopracowane, zgodne z jego wizją. Piękne. Po prostu, kurwa, piękne. Inni potrafią taśmowo produkować za każdym razem to samo, nie będąc już artystami czy nawet rzemieślnikami, a zamieniając się w panią Debbie na kasie w Sainsbury's. Wypluwają wszystko z prędkośćią karabinu maszynowego i choć cienia różnorodności w tym nie znajdziesz to wiecie co? Tacy ludzie stają się idolami. Przynajmniej coś robią. Tymczasem twórcy z kryzysem motywacyjnym większym od kubańskiego kryzysu nuklearnego patrzą w ścianę, skaczą na skakance, chodzą na spacery do lasu czy co tam ich niby ma natchnąć do działania. Nie interesuje ich na przykład siadanie do klawiatury i zastosowanie się do recepty, którą samozwańczy znawcy tego tematu wałkują w kółko. "Po prostu usiądź i coś napisz, reszta przyjdzie sama!" Przecież jakby to było takie łatwe, to również ten człowiek wypluwałby dziesiątki takich samych opowiadań, różniących się tylko tytułem i bohaterami. A to ostatnia rzecz, którą chciałby zrobić. Gdy setka pomysłów przemieszanych z niezalecaną dawką samokrytyki przechodzi przez mózg takiego człowieka ciężko wyjąć z puli jeden dobry. Marzy mu się świeże podejście do tematu, wjazd na scenę porównywalny do najlepszych debiutów młodych raperów. W jego wizjach za każdym razem podchodzi do tematu inaczej, coraz lepiej. 

Zdarza się jednak moment, w którym człowiek próbuje zastosować się do "porad". Myśli, że może warto spróbować się przełamać, wypuścić kilka słabszych pozycji. W końcu publiczność i tak już o nim zapomniała. Recenzji praktycznie nie będzie, bo na topie są "tasiemce". A nie opłaca się poddawać w trakcie, bo nikt jeszcze nie wie, jakie może być zakończenie. I w większości przypadków próby reanimacji klawiatury są podejmowane. Potem jest tylko ból, zgrzytanie zębami, alkohol i wyrywanie resztek włosów z głowy. Człowiek wsiada na karuzelę bezradności, która z każdym obrotem porusza się coraz wolniej, lecz zejście z niej graniczy z cudem. Siedzi się na koniku z parków rozrywki, a głośniki w kółko powtarzają "Loser" Becka. 

I kręci się ten człowiek jak Kylie Minogue w teledysku do "Spinning Around" (mój Boże, te złote spodenki!) z nadzieją, że wreszcie doczeka się tego jedynego przełamania. Przełamania konkretnego, nie takiego z damskiego tenisa, które na dobrą sprawę nic nie znaczy. Kręci się, kręci, kręci kręci i kręci. Zawrotów głowy może dostać, jego samoocena spada w zastraszającym tempie. Nie chce tworzyć śmieci, marzy mu się arcydzieło. A może jednak ma o sobie zbyt wielkie mniemanie? Może wypadałoby zejść na ziemię i dołączyć do innych? Po prostu robić. Problem w tym, że oznaczałoby to przyznanie się do porażki. Koniec ze złotą erą. Najlepsi zdecydowanie nie lubią przegrywać, kiedy tylko dzięki swojej pracy mogą osiągnąć zwycięstwo. Upadek z piedestału byłby bardziej bolesny niż tkwienie w pustce. 

Wracamy zatem do punktu wyjścia.

Oczekiwanie. 

Jest to absolutnie niesamowite, że po długich męczarniach i wielu nieudanych próbach rozwiązania tego problemu on tak po prostu mija. Był i niczym po pstryknięciu palcem go nie ma. Mrugniesz i możesz ominąć moment, w którym złapiesz iskrę rozpalającą w tobie ogień działania. Przez chwilę człowiek wybawiony z nicości znajduje się w ciemnym tunelu i nie ma pojęcia, dlaczego na jego końcu nagle rozbłysnęło światło. Potem zostaje tylko otrząśnięcie i po kilku niepewnych krokach sprint w kierunku promieni nadziei. Bęben maszyny losującej jest pusty i następuje zwolnienie blokady. Można włączyć sobie Nelly Furtado i razem z nią zaśpiewać "I'm like a bird". Pora wyjść z cienia. To na swój sposób bardzo budujące doświadczenie, z którego można wyciągnąć wiele wniosków. Żaden z nich nie ma jednak zastosowania w praktyce bez uwzględnienia punktu pierwszego - hard work beats talent when talent doesn't work hard. 

Ciężko jest ukrywać się ze swoim kryzysem zaangażowania, gdy codziennie trzeba zmotywować do działania 25 ludzi, którzy również powoli tracą paliwo w bakach. Początek przygody w Seattle przekroczył najśmielsze oczekiwania wszystkich ludzi związanych z klubem. Niszczymy każdego, kto stanie nam na drodze. Wymieniliśmy słabszych piłkarzy i nasze pieniądze na najlepszych zawodników w lidze. Mamy najmocniejszą kadrę w MLS i całkiem możliwe, że uda nam się zakończyć sezon zasadniczy bez porażki. Okej, wiem że minęło dopiero sześć kolejek, ale naprawdę nie można w takiej sytuacji być pesymistą. Pomścimy Seattle Supersonics z Paytonem i Kempem, które zawsze trafiało na tych przeklętych Bulls Jordana albo Jazz Malone'a. Tym razem to my mamy najbardziej dominujących piłkarzy w grze i choć powtarzam to już do porzygu, takie są fakty.

Ciągłe wygrywanie powoduje swego rodzaju rozluźnienie, na treningach wychodzi zdecydowanie więcej, gracze są uśmiechnięci i pewni siebie. W związku z tym równie dobrze mógłbym nie przychodzić na treningi. Siedziałbym w domu i oglądał seriale, lecz zarząd wymaga ode mnie prawdziwie profesjonalnej postawy, inaczej "moja sympatyczna angielska dupa wyląduje na zimnym krawężniku Seattle". Gdyby nie brak perspektyw na zatrudnienie gdzie indziej, może i skorzystałbym z tej opcji. Będąc w ciągłej pogoni za informacjami, nieustannie obserwując i analizując rywali niemal wszyscy moi znajomi zdążyli zrozumieć, że nie jestem w stanie poświęcić im tyle czasu, co przed wzięciem tej roboty. Niektórzy jeszcze próbują z rzadka odezwać się do byłego kumpla z pracy bądź przyjaciela z ławki szkolnej, ale po kilku zdaniach wzywają mnie obowiązki i choć obiecuję, że odpiszę zazwyczaj do tego nie dochodzi. Pracuję w Sounders zaledwie kilka miesięcy i ewidentnie jeszcze nie przyzwyczaiłem się do stylu życia, którego praca menedżera w USA wymaga. Po treningach kończę niczym Al Pacino w Any Given Sunday, ze szklanką whisky w ręku, z minuty na minutę oddalając się od obowiązków. W głowie oprócz mieszanki alkoholi i styku dwóch nerwów mających odprowadzić mnie spokojnie do domu pojawia się wyłącznie jedna rzecz. Głośne i coraz bardziej intensywne "Take my breath away". Będąc zwyczajnym korposzczurkiem w dziale marketingu Seahawks zdążyłem zwiedzić większość barów i zaprzyjaźnić się z barmanami. Po sukciesie w Sounders zaczęli o mnie dbać jak o rodzinę, zawsze odmawiając mi granicznego drinka i zamawiając taksówkę. Znam siebie na tyle dobrze, że odmawiam bycia podwiezionym przez jakiegoś araba, który zagada moją zmęczoną świadomość potokiem słów wychodzącym z niego z prędkością pocisków wylatujących z AK-47 dostarczonego mu przez Rosjan.

Idę na piechotę, a podróż na bombie przez Seattle odświeża. Godzina druga, czasami północ, jeżeli wcześniej biegałem z zawodnikami na treningu. To cholernie zimne i deszczowe miasto nocą zmienia się w bezpieczną przystań, obejmując zagubionego wędrowca grubym wełnianym kocem. Jak większość metropolii, również Emerald City pokazuje swoje prawdziwe piękno pod światłem latarni i żarem reklamowych neonów. Jeśli Space Needle widziane z drugiego brzegu Lake Union nie robi wrażenia, równie dobrze możecie zainteresować się czymś innym. 

Prawdziwe piękno, choć skupianie się wyłącznie na tym obiekcie byłoby poważnym zaniedbaniem. Wyjdźcie do swojego miasta nocą, spróbujcie zobaczyć je z innej strony, nie tylko z perspektywy nocnych klubów bądź sklepów monopolowych. Sprawdźcie, w którym miejscu jest najwięcej światła, znajdźcie jakiś most albo dach, popatrzcie z góry. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że zatrzyma wam dech w piersi chociaż na chwileczkę. Czasami wszystko, czego potrzeba człowiekowi to restart systemu. Niestety, mój obecnie jest zbyt zawirusowany, żeby jeden przycisk miał wszystko odmienić. 

Prowadzenie podwójnego życia nieporównywalnego do Jamesa Bonda to wyzwanie. Wracam znowu do kwestii ogarniania zespołu. Po kolejnej deszczowej nocy spacerów i wybuchowego połączenia alkoholu trzeba założyć maskę i wyjść do ludzi. Znowu wcielić się w rolę życia i pokazać, że wszystko właściwie jest w porządku. Błyskawicznie ogarnąć oddech, wyjść spod prysznica szybciej niż po 30 minutach. Wkleić hollywoodzki uśmiech numer 4 podarowany przez Davida Beckhama po pokonaniu LA Galaxy i w rewanżu zrobić sobie jedną z fryzur Becksa. 

And I try, oh my god do I try
I try all the time
In this institution
And I pray, oh my god do I pray
I pray every single day
For a revolution


Resztę znacie, może z tych głupich przeróbek z internetu, a może przypadkiem z oryginalnego wykonania zespołu 4 Non Blondes. Kto wie.

[stop, chwila prywaty]
Generalnie można sobie to dośpiewać i mam nadzieję, że właśnie to robicie. Jeżeli dotarliście do tego momentu czytając wcześniej stek bzdur, który sobie snułem, to zasługujecie na chwilkę frajdy. Jeśli śpiewanie heyeyeyeyeye to nie jest dla was frajda, niestety jest mi przykro i nie ma dla was ratunku więc zamknijcie tę kartę i zróbcie coś innego. Śmiało możecie to nazwać śmieciem (hej, mahdi, wciąż czekam na donos albo list, ale oczywiście lepiej jest wyjaśnić wszystko w manifeście nie?) i dać słabe. Buziaczki dla wszystkich, zjedzcie sobie ciastko albo batona żeby wam cukier skoczył!
[koniec, wciskamy start]

Jest ciężko, choć wcale nie mówię że powrót do rodzinnych stron byłby czymś lepszym. Mijają dni, tygodnie i nawet kolejne miesiące. Życie w próżni i samotności w połączeniu z setką spraw do załatwienia oraz dziesiątkami tysięcy kilometrów do pokonania sprawia, że czas nie leci. On zapierdala. 

I kolejnego wieczora wchodzisz do klubu jak Steve Carell w "Crazy, Stupid, Love." przed poradnikiem od Ryana Goslinga. Drinki, znowu drinki, sprawdzasz odcień jej szminki, ona robi słodkie minki, uroda cherubinki. Pierdolenie, skończy się browarem na ichnim cepeenie. Bez zabezpieczeń? Nie, dziękuję, sam Bóg mnie od ciąży nie uratuje. Jest przed trzydziestką, mówi że nie czas na dziecko. Wracam do klubu, zamawiam whisky, mierzę wzrokiem dupy ofiar wszystkich. Moi czarni piłkarze próbują nauczyć mnie rapu, kurwa mać, jakim cudem doszło do tego etapu? 

Kolejne mecze nie mają znaczenia, człowiek bez motywacji wpakował się w zadanie bez wyzwań. Niby sytuacja idealna, wszystko robi się samo. Nie zmieniam jedenastki, nie zmieniam ustawienia, nie zmieniam rozmowy przedmeczowej, na konferencje przestałem chodzić. Potrzebowałem wyzwania. Udałem się zatem do jedynego człowieka, który mógłby mi to wyzwanie dać.

- Nie. 
- Ale jak to, dlaczego?
- Nie, nie i już, okej? Mam już dosyć twoich problemów. Nie możesz chociaż raz spróbować poradzić sobie z nimi samemu?
- Gdybym nie próbował, to raczej by mnie tu nie było, prawda?
- Zaskakująco trzeźwa logika, czyżbyś dzisiaj nic nie wypił?
- Chociaż to pytanie jest przesiąknięte sarkazmem, odpowiem ci na nie. Dwie szklanki whisky. Czyli, jakby nie patrzeć, tyle co nic.
- Dobry Boże, jeżeli teraz dla ciebie dwie szklanki whisky to nic, to ile będziesz musiał wypić za tydzień, żeby w ogóle coś poczuć?
- Mamy rosyjskie korzenie, dziadek szpiegował u ruskich podczas pierwszej wojny. Był Jamesem Bondem zanim wymyślono Jamesa Bonda. Kradł dokumenty i roztapiał zmrożone serca urokliwych mieszkanek Piotrogrodu. Dzięki temu mogę pić dopóki mam za co. A że mam za co, to piję. 
- Chcesz wyzwania? Rzuć alkohol. Odstaw całkiem. 
- Zacznijmy może... - wyciągnąłem piersiówkę i pociągnąłem łyka Bushmillsa - od czegoś łatwiejszego. Krok po kroku, sam rozumiesz. 
- Mógłbyś chociaż nie pić przy mnie. 
- Mógłbym pić z tobą, a nie przy tobie.
- Lepiej będzie, jak wyjdziesz. Nie mam ci nic do zaoferowania. Nie jestem biurem ogłoszeń.
- Jesteś moim bratem, Tom. Dam ci spokój dopiero jak dasz mi wyzwanie.
- Mówiłem już, odstaw w kąt wszystkie butelki. Zamieszkaj u mnie, nie wychodź w nocy. Ogarnij swoje życie, zanim ktoś się dowie, że odgrywasz po nocach sceny z "Deszczowej Piosenki" przy bezchmurnym niebie. 
- To jedyne czynności, które trzymają mnie w jakimś stanie przytomności umysłu. 
- Musisz go sobie oczyścić Mike. Przestawić się na inne zajęcia. Ale... mam dla ciebie propozycję...
- Słucham, proszę, śmiało. 
- Wymień Fredy'ego Montero. - W tym momencie oplułem jego twarz i koszulę ciepłą whisky. - Kurwa, Mike. Nie dość, że przychodzisz do mnie dwadzieścia minut przed pracą zajebany kolejnym dniem chlania, to jeszcze plujesz alkoholem na moją przygotowaną do roboty koszulę? 
- Przepraszam, chcesz moją?
- Nie chcę twojej śmierdzącej fajkami wygniecionej koszuli. Jak upadałeś na dno to walnąłeś w nie głową? Chodź do sypialni, muszę się przebrać. Albo nie, zostań, obudzisz mi żonę swoją negatywną aurą. Siadaj i proszę cię, niczego nie zepsuj i nie ukradnij. 

A więc to tak powinno wyglądać mieszkanie ustawionego człowieka. Ciekawie zaaranżowane, zwłaszcza że Tom zarabia zdecydowanie mniej. Cóż, dostaję 50 tysięcy dolarów miesięcznie i oprócz żyrandoli, łóżka, paru szaf, telewizora i kilku innych mebli zbyt wiele nie posiadam. Przynajmniej mnie nie okradną, nie ma z czego. Przyznam jednak, że miło by było mieszkać w takich warunkach. Świeżo pomalowane ściany, kwiaty, wszędzie jakieś bibeloty, obrazki, inne pierdoły. To Jenny tak zmieniła Toma. Gdy mieszkaliśmy w Anglii i przypadkiem kopaliśmy prosto piłkę, nasz dom z cegły wyglądał jak dom groupies. Wszędzie plakaty Oasis albo goła cegła. Parę łóżek, gitara, perkusja, wzmacniacze. Za dnia naśladowaliśmy idoli piłkarskich, wieczorami próbowaliśmy być gwiazdami rocka. Może rzeczywiście przydałoby się znaleźć kobietę i ogarnąć swoje życie? Ech, puszcza. Pora wyzerować, zanim Tom znowu zmusi mnie do wyplucia. To nic, że ciepła. 

- Brawo, zastosowałeś się do poleceń prawie tak dobrze, jak twoi piłkarze. W ogóle robisz tam coś jeszcze?
- Za dwie godziny mam trening. 
- Po co? Przecież wszystko wygrywacie. Myślałem że wspaniali zawodnicy Seattle Sounders jadą wyłącznie na upokarzaniu kolejnych przeciwników. Poza tym jak chcesz prowadzić trening w takim stanie?
- O mnie się nie martw, poradzę sobie.
- Śmiem się nie zgodzić. Nie wyglądasz najlepiej. Masz w ogóle jakieś czyste ubrania w domu?
- Może, nie wiem, ostatnio byłem w sklepie. Przestań mnie zagadywać i wyjaśnij, o co ci chodzi z tym Montero. 
- Wymień go. Za wybory w drafcie. Nie bierz nikogo w zamian. Zobaczymy czy będziesz taki mocny.
- Nie mogę oddać za nic człowieka, który strzela ponad połowę bramek dla mojego zespołu. Kibice wyrzuciliby mnie przez okno, a ja nie jestem gotowy na defenestrację. Mamy rosyjskie korzenie, nie czeskie.
- Potrzebujesz poważnego wstrząsu, a wymiana Montero by go zapewniła. Terapia szokowa. Przemyśl to, a teraz wynoś się, nie mam już dla ciebie czasu. I proszę, nie zawracaj mi głowy przez jakiś tydzień. I nie pij, jeżeli twój mózg jest w stanie ogarnąć tyle obowiązków. 

***

Boże, moja głowa. Zerkam na telefon, niedziela. Ósmy dzień maja. Pokój nie wygląda na moje mieszkanie, więc mogę tylko wnioskować, że to jakiś hotel. To by się zgadzało. W końcu jesteśmy w Columbus. Nie pamiętam, jak się skończył mecz z Crew. Chcę sprawdzić w internecie, ale dostaję telefonem w pysk. Boli dwa razy bardziej niż powinno. Ale jeszcze bardziej bolą słowa, które nie dochodzą z mojej zniszczonej głowy.

- Było świetnie, ale za wcześnie mnie obudziłeś Michael. Śpij jeszcze.

O kurwa. Sprawdzam wynik. 1-2. A więc to tak reagują przegrani... Może jednak lepiej było cały czas wygrywać? Widząc skład przestaję się dziwić. W bój poszły rezerwy. Potrzebuję pomocy, prysznica, wody z cytryną i wspomnień ze wczorajszej nocy. Może nie w tej kolejności. 

 


 

Komentarze (0)

Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.

Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ
FM REVOLUTION - OFICJALNA STRONA SERII FOOTBALL MANAGER W POLSCE
Największa polska społeczność Ponad 70 tysięcy zarejestrowanych użytkowników nie może się mylić!
Polska Liga Update Plik dodający do Football Managera opcję gry w niższych ligach polskich!
FM Revolution Cut-Out Megapack Największy, w pełni dostępny zestaw zdjęć piłkarzy do Football Managera.
Aktualizacje i dodatki Uaktualnienia, nowe grywalne kraje i inne nowości ze światowej sceny.
Talenty do Football Managera Znajdziesz u nas setki nazwisk wonderkidów. Sprawdź je wszystkie!
Polska baza danych - dyskusja Masz uwagi do jakości wykonania Ekstraklasy lub 1. ligi? Napisz tutaj!
Copyright © 2002-2024 by FM Revolution
[x]Informujemy, że ta strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z polityką plików cookies. W każdym czasie możesz określić w swojej przeglądarce warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies.