If you are what you say you are, a superstar
Then have no fear, the crowd is here
And the lights are on
And they wanna show oh oh oh oh, yeah
Jestem człowiekiem, który traktuje zobowiązania poważnie. Oznacza to, że nie przepadam za pogawędkami, gdy wchodzę do sklepów - w końcu przyszedłem tam na zakupy, a nie żeby zamienić kilka słów z ekspedientką o pogodzie. W głębi duszy wciąż jestem dwudziestolatkiem, bo nie jestem w stanie pojąć, jak można rozmawiać z zupełnie nieznaną osobą o niczym. Ha, absolutne przeciwieństwo typowego Brytyjczyka. Moja matka jest mistrzynią small-talku, poza tym wszędzie ma znajomych. Zakupy z nią to była katorga - przystanki co pięć minut na krótkie pogawędki. Dłużej rozmawiam tylko z ludźmi, którzy mogą mnie do czegoś doprowadzić, w czymś mi pomóc. Okej, może to i samolubne, totalnie materialistyczne podejście, ale z drugiej strony chyba nie trzeba być przyjacielem każdego?
To jeszcze nie koniec moich dziwnych rutyn. Tam, gdzie muszę dotrzeć idę szybkim tempem, bo w końcu mam coś załatwić, a nie spacerować. Spacer to strata czasu, który można poświęcić na inne rzeczy. Wszystkie drobne rzeczy, o które mnie proszą lubię załatwić za jednym zamachem, zamiast co chwila odrywać się od tego, co aktualnie robię. To dlatego mimo 29 lat na karku i całkiem przyzwoitego połączenia uroku osobistego z wyglądem (oraz z tym wspaniałym liverpoolskim akcentem) wolę nadal mieszkać sam w centrum Seattle niż na przedmieściach z jakąś dziewczyną, która z regularnością porównywalną do strzałów Fredy'ego Montero kazałaby mi zrobić miliard różnych drobnostek. Życie singla-menedżera w wielkim amerykańskim mieście wcale nie jest takie złe.
Wygląda to o wiele lepiej niż w Anglii, gdzie niezależnie od szczebla drabiny menedżerskiej grasz non-stop, a wakacje trwają jakiś miesiąc. MLS to raj, z którego bardzo ciężko będzie mnie wyciągnąć. Przerwa rozpoczyna się pod koniec listopada, a sparingi można ustawić na początek lutego. Niemalże 80 dni wolnego i to nie w Chinach, Indiach czy gdzieś tam, tylko w Stanach Zjednoczonych. W dwie i pół godziny mogę dolecieć do Los Angeles, San Francisco czy Las Vegas. Po sześciu jestem w Nowym Jorku, po pięciu i pół w Miami.
Teoretycznie mógłbym po każdym meczu rzucać wszystko w cholerę, włączyć któryś album ukochanego Oasis i wybrać się w podróż do kolejnego wspaniałego miasta. Nie lubię rozmawiać z piłkarzami poza meczami. Zdecydowanie bardziej wolę przynajmniej sprawiać wrażenie zdystansowanego. Tę samą postawę prezentuje również mój asystent, Brian Schmetzer. Mimo, że jest niemalże o 20 lat starszy, jesteśmy znakomitymi przyjaciółmi - głównie ponieważ częściej nie zamieniamy ze sobą choćby słowa niż rozmawiamy przez kilkanaście minut. Taka nasza natura i doskonale nam się współpracuje. W pracy chodzi o efektywność i rezultaty, a nie o to, żeby wszyscy mnie lubili. Niestety, żaden z członków mojego sztabu szkoleniowego nie okazał się zarówno wspaniałym motywatorem i dobrym trenerem, więc po trzech miesiącach współpracy zdecydowałem się rozwiązać umowę ze wszystkimi oprócz Schmetzera i zacząłem dzwonić.
Uruchomiłem głównie moje brytyjskie kontakty. Moim pierwszym transferem do sztabu szkoleniowego stał się Alex Inglethorpe, z którym poznałem się gdy prowadził jeszcze Exeter City 7 lat temu. Bez wahania zapłaciłem 55 tysięcy funtów odszkodowania Tottenhamowi.
Trenerem od przygotowania fizycznego został Paul Winsper, który zaskakująco pozostawał bez pracy przez dwa lata po odejściu z Toronto FC. Takiej okazji nie można było przegapić - Paul to jeden z najlepszych specjalistów od treningu siłowego na świecie.
Z pomocą przyszedł mi też Schmetzer, bezszelestnie kładąc na stole raport z rozmowy kwalifikacyjnej niejakiego Eugenio Carlosa de Souzy, z którym ponoć widział się na wielu turniejach dla uzdolnionej południowoamerykańskiej młodzieży. Postanowiłem zaufać Brianowi i wydać 70 tysięcy funtów na wykupienie umowy Brazylijczyka z Cruzeiro.
Ostatnim zatrudnionym okazał się mój dobry znajomy z ligowych boisk - Ricky Sbragia, który pełnił już niemal każdą funkcję w Sunderlandzie, ale od początku roku pozostawał bez pracy. Poznaliśmy się, gdy był trenerem pierwszego zespołu w Boltonie i taką też rolę otrzymał w Seattle.
Wciąż jednak potrzebowałem kilku trenerów, którzy zapewniliby nam odpowiednią jakość pracy. Problem w tym, że zarząd twardo obstawał przy tym, że pięciu specjalistów wystarczy do osiągania sukcesów w MLS. Czekało mnie zatem pierwsze poważne starcie z prezesem, Joe Rothem i dyrektorem generalnym, Adrianem Hanauerem. Musiałem sprawy sztabu szkoleniowego zamknąć jak najszybciej, chociaż już wiedziałem że nie uda się tego zrobić przed obiecanym wywiadem dla Sports Illustrated.
- Panie prezesie, panie dyrektorze. Dzień dobry.
- Cześć Mike, siadaj - zaczął prezes Roth. - Co spowodowało, że musieliśmy przyjechać o tak wczesnej porze na twoją specjalną prośbę?
- Wcale nie jest tak wcześnie - poczułem się trochę zmieszany, ukradkiem próbując spojrzeć na zegarek w telefonie.
- Joe, chyba dla ciebie to godziny poranne, normalni ludzie o dziesiątej mają za sobą już dwie godziny pracy - powiedział Hanauer, zanosząc się śmiechem. Nie spodziewałem się mieć w nim sojusznika, ale z drugiej strony nigdy z nim nie rozmawiałem.
- Od trzydziestu lat zaczynam pracę o jedenastej i do tej pory wychodzę na tym znakomicie.
Wspaniale, kurwa, wspaniale. Nie ma to jak zdenerwować prezesa przed ważną rozmową. To właśnie dlatego staram się nie wdawać w pogawędki. Nigdy nie wiadomo, czym można sobie dopisać kilka minusów. Z drugiej strony, jako wybitny taktyk, wiedziałem dokładnie co trzeba w tej chwili zrobić.
- W takim razie zajmę panom tylko chwilkę i przejdę od razu do rzeczy. Potrzebuję dodatkowych trenerów. Przedwczoraj poinformowałem was o przeprowadzanej restrukturyzacji sztabu szkoleniowego i okazało się, że bez dodatkowych fachowców nie da się osiągnąć pożądanej jakości treningu.
- W porządku - wypalił bez wahania Hanauer.
- Ale proszę mnie wysłuch... że co takiego?
- Tylko po to nas wezwałeś? - spytał wyraźnie rozbawiony Roth
- Tak, ale muszę przyznać że spodziewałem się zdecydowanie dłuższej i bardziej zaognionej dyskusji.
- Popatrz na nas Mike. Przyjrzyj się nam uważnie. Czy wyglądamy na ludzi, którzy znają się na piłce nożnej? - uśmiech nie przestawał schodzić z twarzy Rotha gdy zadawał kolejne pytanie.
- No... na pewno w jakimś stopniu... - próbowałem swoimi jąknięciami nieudolnie wybrnąć z tej pułapki.
- Otóż nie, słuchaj, nie znamy się nic a nic. Jeśli mówisz, że potrzebujesz trenerów, podajesz nam kwotę. Jeśli ta kwota zgadza się z naszą dopuszczalną kwotą, nie robimy ci żadnego problemu. Zatrudniliśmy cię po to, żebyś dał temu miastu mistrzostwo MLS i po to, żebyś znał się na piłce. Jesteś Brytyjczykiem, grałeś na poziomie Premiership, dysponujesz odpowiednimi papierami i znajomościami. Ja jestem producentem filmowym, a Adrian to wspaniały przedsiębiorca, więc...
- My po prostu lubimy sobie obejrzeć piłkę nożną i planujemy powalczyć o Seattle z Seahawks - dokończył za Rotha Hanauer. - Dajemy ci pieniądze, a ty zamieniasz je w wyniki. Jeśli nas stać na dwóch dodatkowych trenerów, to ich zatrudnij. Jeśli nas nie stać, to ich nie zatrudniaj.
- No cóż, nie wiem dokładnie, z jakimi to wiąże się kosztami, ale zakładam że około pięciu do siedmiu tysięcy dolarów tygodniowo.
- Tylko tyle? Na przyszłość dzwoń do nas w takich sprawach! Jesteśmy umówieni, możesz dołączyć do sztabu dwóch nowych gości. I pamiętaj...
- Zawsze dzwoń po jedenastej, albo następnym razem nie będziemy się tak do siebie uśmiechać - tym razem to Roth dokończył za Hanauera, znowu śmiejąc się dość głośno.
- W porządku, będę pamiętał panowie. Dziękuję za poświęcony czas - wstałem i podałem im rękę.
- Robisz tu wspaniałą pracę chłopie, więc oby tak dalej. Mam nadzieję, że jesteś gotowy na wywiad z Wahlem. Uważaj na niego, pozwala ludziom się rozgadywać i chyba nie chcesz powiedzieć czegoś nieodpowiedniego podczas pierwszego wielkiego wywiadu, prawda? - spytał Hanauer, mrugając znacząco,
- W ogóle nie chciałbym mówić - powiedziałem zgodnie z prawdą.
- Czyżbyś za dużo przebywał w towarzystwie Drew Carey'a? On uwielbia takich żartownisiów. Wierzę, że spiszesz się na medal. Powodzenia i do zobaczenia.
- Będę potrzebował potwierdzenia na piśmie! - krzyknąłem, reflektując się w ostatniej chwili. Na szczęście nie było jeszcze za późno.
Cóż, mogło pójść gorzej. Przynajmniej wiem, na czym stoję i zamierzam zrobić z tego użytek. Ale to już po wywiadzie i, prawdopodobnie, po meczu z San Jose Earthquakes. Zanim jednak przyjemności, czas na drogę krzyżową.
- Na pewno nie będzie tak źle - powiedziała Carrie, uśmiechając się od ucha do ucha.
- Chyba muszę ci zaufać, ale tak czy inaczej proszę, żebyś była gdzieś w pobliżu. Na wypadek gdybym zapomniał, jak mówi się po angielsku.
- Na pewno pan nie zapomni! Rozumiem, że to pierwszy taki wywiad, ale po godzinie będzie po wszystkim. Zapewniam.
- Po godzinie?
- Och matko, mam nadzieję że tym pana nie wystraszyłam. Cóż, słyszałam że trzeba się liczyć z takim czasem trwania wywiadów.
- Nie, skąd, w ogóle mnie to nie przeraziło.
- Jak na takiego zdolnego menedżera, ciężko panu zachować pokerową twarz. Gramy u siebie, na naszych warunkach. Coś do picia albo jedzenia?
- Litry coli i kilka gofrów. Jak będzie mnie nosić, to przynajmniej czas szybko minie.
- Jasne, już ruszam. O, widzę że pan Wahl już dotarł. Przyniosę w takim razie w trakcie, powodzenia!
***
- Dzień dobry panie Faulkner, Grant Wahl.
Mój Boże, jego łysina była oślepiająca. Cóż, ciężko będzie się nie skupiać na jego wielkim czole. Skup się, Mike, skup się.
- Witam panie Wahl, miło pana wreszcie poznać. Chodźmy do sali video, tam są najwygodniejsze siedzenia. Zanim zaczniemy, muszę wiedzieć - długo to panu zajmie?
- Jeżeli będzie pan współpracował, powinniśmy się zamknąć w czterdziestu-czterdziestu pięciu minutach - na jego twarzy pojawił się ten jego malutki uśmieszek, znany z telewizji.
- Na pewno będę współpracował. Zależy mi na tym, żeby jak najszybciej mieć to za sobą.
- W takim razie zaczynajmy. Po trzech meczach wygląda na to, że złamał pan Major League Soccer. Komplet punktów, średnio pięć goli na spotkanie, stracone zaledwie dwa. Jaka jest recepta na tak spektakularny sukces?
- Nie ma. Gdyby była, to inni też by wiedzieli co robić i rozgrywki byłyby o wiele bardziej wyrównane. Oczywiście można tutaj mówić o zgraniu, świetnym początku czy po prostu szczęściu. Ale nie, Seattle Sounders to po prostu najlepszy klub w tej lidze. Ze mną, czy beze mnie.
- Jednak musi pan odgrywać znaczącą rolę w postępach Sounders, przecież nie byliście faworytami do końcowego zwycięstwa.
- Jeśli upiera się pan na wykreowaniu mnie na wizjonera czy geniusza futbolu to muszę pana rozczarować. Moim zadaniem jest sprowadzanie piłkarzy do klubu, tworzenie warunków dla powstania drużyny rozumiejącej się bez słów i na końcu ustawianie tych graczy tak, żeby dobrze grali. To od nich zależy, czy wykonają dobrą pracę i czy wybiegają na boisku zwycięstwo. Wykreowanie dobrej atmosfery to nie jest wielkie wyzwanie.
- Skupmy się przez chwilę właśnie na transferach. Każdy sprowadzony gracz wniósł coś do zespołu - czego szuka pan w potencjalnych kandydatach na nowego zawodnika Sounders?
- Przede wszystkim lojalności. Nie wobec mnie, nie wobec sztabu szkoleniowego - bo przecież to my będziemy decydować o przyszłości zawodnika. Oczekuję lojalności wobec miasta i kibiców. Gra dla Seattle Sounders to ma być coś więcej niż zwykła praca. To nie tylko pojawianie się na treningach, szlifowanie swoich umiejętności i powrót do domu. Każdy, kto zakłada szmaragdową koszulkę Sounders ma być częścią wspaniałego społeczeństwa tego miasta. Ma mieszkać tutaj, rozmawiać z ludźmi na ulicach, dziękować im za to, że co mecz zapełniają stadion i wydają pieniądze na to, żeby przeżywać z nim widowisko pełne emocji. Tak długo jak grają tutaj, mają nazywać Seattle swoim domem.
- Skoro łączą pana z Seattle tak mocne więzi, zostanie pan tu do końca kariery?
- Nie. Piłkarze odejdą, trenerzy odejdą i na mnie też przyjdzie pora. W pewnym momencie uznam, że moja misja została zakończona. Że Seattle może być dumne z Sounders. Nie wiem, kiedy to nastąpi. Może za rok, może za pięć. Niezależnie od tego kiedy, Emerald City zawsze będzie moim domem z dala od domu, nie zaś rodzinny Liverpool.
- Widać, że jest to miłość obupólna - kibice już wywieszają na pana cześć banery i zamawiają billboardy promujące Sounders. Jak udało się panu osiągnąć tak wspaniały związek ze społecznością miasta tak szybko?
- Mieszkam tu już ponad siedem lat. Ci ludzie to moi sąsiedzi, znajomi, przyjaciele. I nie, nie udało się. Nawiązanie takich relacji z kibicami nie jest kwestią tego, czy się uda, czy nie. Dzielimy miłość do tego miasta, miłość do sportu i miłość do wygrywania. A Seattle Sounders są w stanie zagwarantować zwycięstwa. Ten klub istnieje dla ludzi, którzy w tym momencie są w promieniu kilku mil od nas. Dla ludzi, którzy potrzebowali jednego wpisu na Twitterze - "Sounders + kibice = zwycięstwa. Sounders bez kibiców = Clayton Bennett. Zróbmy to Seattle!", żeby nam zaufać. A my za to zaufanie odpłacamy się każdym rozegranym meczem.
- Oprócz pana symbolem Sounders jest również uwielbiany przez fanów Fredy Montero. Kto pierwszy odejdzie z klubu - pan czy Kolumbijczyk?
- Nie mam bladego pojęcia. Jeśłi ja, to zapewne Fredy pójdzie w moje ślady. Jeżeli zaś on odejdzie jako pierwszy, będę musiał poważnie się zastanowić, czy damy radę go zastąpić. Natomiast zrobię wszystko, żeby utrzymać Fredy'ego w klubie tak długo, jak to możliwe.
- Montero może być niezastąpiony, ale co z pozostałymi zawodnikami? Do trade deadline jeszcze kilka tygodni, czy Seattle będzie jeszcze aktywne na rynku?
- Możemy szukać wymian dających nam prawa wyboru w superdrafcie w zamian za kilku graczy. Już teraz obserwujemy kilku utalentowanych zawodników w collegach, więc potrzebujemy wysokich picków. Jednak nic na siłę, nasza kadra jest bardzo mocna, mieścimy się w salary cap, także na pewno nie wykonamy pochopnych ruchów.
- Jakieś nazwiska?
- Nie. Nie mam nazwisk. Każdy jest równie ważną częścią klubu, nawet Fredy, nawet ja. Gdyby tak nie było, danego zawodnika nie byłoby w klubie. Mnie nie byłoby w klubie. Nie zamierzam nikogo wymieniać, ponieważ wyszedłbym na człowieka, który nie ma dla tych zawodników szacunku i traktuje ich jak tylko kontrakty. Powtórzę to, co powiedziałem przed chwilką. Jesteśmy rodziną. Naprawdę ciężko będzie rozstać się z każdym, kto obecnie jest częścią Seattle Sounders. Może na tyle, że nie będę umiał tego zrobić i sam odejdę? Na dziś jesteśmy wspaniałą drużyną, która rozdziera wszystkich na strzępy. Nie musimy nic nikomu udowadniać, mamy tylko zdobywać punkty.
Poza tym pojawiło się jeszcze kilkanaście nieciekawych pytań, ale nie zjawiła się Carrie. Musiałem odpowiadać na totalne pierdoły, ale zgodnie z radą Rotha starałem się streszczać i nie wygadać.
- Oczywiście wykorzystam cały materiał, ale planuję napisać o was naprawdę spory materiał, także sporo kwestii zostanie rozwiniętych przez pański sztab i zawodników. Czy możemy się umówić na taki układ?
- W sztabie szkoleniowym polecam porozmawiać wyłącznie z Brianem Schmetzerem i Tomem Dutrą. Tylko oni są tutaj dłużej niż trzy dni.
- Jak to?
- Musiałem wymienić sztab szkoleniowy, nie spełniał moich oczekiwań.
- A co z całą filozofią rodziny?
- W każdej dużej rodzinie jest kilku dalekich kuzynów, których nie zaprasza się na święto dziękczynienia, prawda?
- Ciężko się nie zgodzić. Lepiej już pójdę, nie zawracam dłużej głowy.
- Jestem zaskoczony, że to mówię, ale naprawdę przyjemnie mi się z panem rozmawiało. Na pewno jeszcze spotkamy się nie raz, także do zobaczenia.
Kreatywność jest dla ludzi, którzy noszą okulary i kłamią. Kreatywność jest zdecydowanie dla mnie. Pierwszy malutki krok do wyjścia z medialnego piekła postawiony, jeszcze tylko kolejnych kilka miliardów.
***
Derby day! Szczerze mówiąc myślałem, że mecz z San Jose Earthquakes to tylko kolejne spotkanie z rywalem z naszej konferencji. Nie mogłem się bardziej mylić. Nasi fani nazywają starcia z San Jose Heritage Cup Derby ze względu na rywalizację, którą datuje się na czasy pobytu obu tych zespołów w NASL. Do rozgrywek o puchar mogą dołączyć jeszcze Portland Timbers i Vancouver Whitecaps, ale w sezonie 2011 walka stoczy się wyłącznie między nami a San Jose! Obecnie trzymamy puchar w swojej gablocie, po tym jak rok temu skończyliśmy rozgrywki w MLS na wyższej pozycji. W sezonowym dwumeczu było 1-1, ale tym razem nie zamierzamy wygrywać za pomocą kruczków w przepisach. Jeśli to derby, to trzeba im nakopać do dup!
Jedenaście dni przerwy pozwoliło mi na wystawienie najmocniejszego składu:
Gaudette - Johansson, Moor, Hurtado, Pearce - Tchani, Medina, Davis - Johnson, MONTERO, Amarikwa
Nawet na ławce nie znalazł się Alvaro Fernandez, który odpoczywał po zgrupowaniu reprezentacji Urugwaju. Żałowałem też, że w kadrze meczowej nie znalazł się Chris Wondolowski, którego pozyskaliśmy w wymianie z San Jose. Napastnik z polskimi korzeniami jeszcze nie wyleczył do końca urazu, którego nabawił się przed startem rozgrywek. Tak czy inaczej San Jose Earthquakes nie mieli w składzie nikogo, kto mógłby nam zagrozić.
Od początku moi zawodnicy ruszyli na rywali, chcąc ich zdemolować zanim jeszcze zorientują się, że muszą grać w piłkę. Plan całkiem niezły, może trochę spontaniczny, ale na pewno godny pochwały. Szkopuł w tym, że okazał się gówno warty, bo nagle każdy zawodnik z pola poczuł się jak Messi i zdecydowanie przecenił swoje możliwości. Nawet Fredy Montero. W efekcie kilka lobów oraz podkręconych strzałów z dystansu znajdowało swoją drogę za bramkę strzeżoną przez Davida Binghama. Garstka fanów, którzy zdecydowali się pokonać 840 mil bądź przylecieć do San Jose samolotem nie była zachwycona, ale nie zraziło to moich graczy. Dalej parli przed siebie i gdy tylko przestali się wydurniać, zaczęło być groźnie. A wiadomo, że jak jest groźnie, to w epicentrum znajduje się Fredy Montero. Myślę, że to już ustaliliśmy, prawda? Zatem nie powinno nikogo dziwić, że to właśnie Kolumbijczyk w 35. minucie skierował piłkę do siatki po dośrodkowaniu Brada Davisa z rzutu rożnego.
Na przerwę schodziliśmy z jednobramkowym prowadzeniem, a tuż po niej było już 2-0. Głupio tak co chwila wspominać wyłącznie jedno nazwisko, ale przykro mi - kronikarski obowiązek i ogromna duma zmuszają mnie do takich kroków. Fredy Montero. Wszystko wyjaśni obrazek poniżej.
Pierwszy i jedyny strzał ze strony San Jose Earthquakes został oddany w 76 minucie, oczywiście był bardzo niecelny. W ogóle nie rozumiem, po co kazali nam tu przyjeżdżać, skoro nie zamierzali nawet stawić oporu. Cztery mecze, cztery wygrane, 15 goli Montero, dziękuję, dobranoc.
***
P.S. Dzisiaj bez newslettera, który był gotowy, ale niestety kłopoty techniczne go wcięły i nie miałem siły oraz nerwów żeby zmagać się z nim po raz kolejny. Too bad.
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ