M8_PL przedrylował dwóch rywali i wysunął piłkę Puckowi, który huknął z dystansu.
Na Reymonta Wisła rozgromiła nas, prowadząc już po 20 minutach 4:0. Potem tylko spokojnie, jakby od niechcenia rozgrywali akcje, a Cantoro bawił się w zakładanie siatek, czym ośmieszał połowę naszego składu. Dochodziło nawet do tego, że Pawełek stał na połowie i rozgrywał akcję swojego zespołu. CM Rev wyglądało gorzej niż dzieci błądzące we mgle, potykające się same o siebie.
Aż wreszcie zdarzył się cud. Sobolewski próbował zagrania piętką, a Rem wykazał się niesamowitym refleksem przejmując piłkę i pędząc na bramkę. Zauważył, że Pucek urywa się zbyt wolnym obrońcom i zagrał mu idealną piłkę, jakiej nie powstydziłby się van Basten.
4:1. Bramka na pocieszenie, która i tak nie dawała żadnych nadziei.
Tak mi się wydawało.
Na Graveyard Plaza już po 3 minutach prowadziliśmy jedną bramką po atomowym strzale Pucka. Piłkarze CM Rev wyglądali na zrelaksowanych i pewnych siebie, a w ich akcjach wiele było finezji i niecodziennych zagrań. Arkadia nie mogła trwać długo.
A trwała.
W 35 minucie niesamowita klepka pomiędzy Speedem, M8 i Remem zakończyła się dokładnym podaniem do Pucka, który mierzonym strzałem po raz drugi pokonał Pawełka.
Stadion oszalał. Kibice tańczyli bez względu na wiek i płeć, starsi kibice wymachiwali laskami śpiewając zachrypniętym głosem, babcie stawała na krzesłach i mimo wieku podskakiwały jak szalone, małe dzieci wymachiwały flagami kilkakrotnie razy większymi od nich samych, ojcowie ściągali koszulki, co po niektóre mamy też – wszyscy razem tworzyli nieopisaną gmatwaninę barw. Sektor A rozpoczął meksykańską falę, sektor B wykrzykiwał: „Jeszcze jeden!”, sektory C i D skandowały „Pucek, Pucek!”.
A sędzia gwizdnął po raz ostatni w pierwszej połowie.
Zamknąłem drzwi za zawodnikami.
- Nie będę mówił jak jest, sami słyszeliście. Kibice drą pyska jak nigdy, a nam wystarczy jedna bramka. Grajcie jak graliście, spokojnie, nie nerwowo, kontrolujcie grę. Bramka jest kwestią czasu.
Zawodnicy pokiwali głowami. Byli zmęczeni, ale bezgraniczny uśmiech gościł na ich twarzach. Wykorzystując przerwę niektórzy brali szybki prysznic, zmieniając potem strój, inni rzucali się butelkami z wodą albo po prostu korkami, inni dzwonili do dziewczyn, wrzeszcząc jak opętani: „2:0, 2:0!”, a potem tłumacząc zranionym głosem: „Dla nas, kochanie...”
Spojrzałem na zegarek. Trzeba się zbierać.
- Chłopaki – powiedziałem przyjaźnie – idziemy!
Usiadłem spokojnie na ławce, słysząc chóralne śpiewy kibiców: „Biała Gwiazda spadła!”. Uśmiechnąłem się sam do siebie. Fantastyczne uczucie, gdy dzięki tobie kilka tysięcy osób może się bezgraniczne cieszyć, zapominając o wszystkich problemach, o pracy, szkole, czy nawet przedszkolu, o kredycie, hipotece i innych pożyczkach, o zepsutym samochodzie, niedziałającej pralce i spalonym telewizorze. To był ICH dzień.
Zawodnicy rozpoczęli drugą połowę, podczas gdy ja zauważyłem biegnącego szybciej niż mistrzowie olimpijscy Rygil.
- Sze… szefie… - wysapał.
- Złap oddech i mów.
- Lech… - znowu musiał wziąć głęboki oddech. – Lech Po… wygrali…
Rzuciliśmy się sobie w ramiona. Lech już od dawna miał zapewniony tytuł mistrzowski, a teraz jest w finale Pucharu Polski. Jeśli wyeliminujemy Wisłę, w przyszłym sezonie zagramy w UEFA! Nawet jeśli Lech rozwali nas 10:0.
- Puchar UEFA czeka! – wrzasnąłem do Rygila.
- Szefie… mówiłem ci że to dobre chłopaki.
Rygilowi zakręciła się łezka w oku. On jak nikt inny był przywiązany do zawodników. Był dla nich jak ojciec, bezbłędnie odgadywał ich myśli i zawsze pomagał im w problemach.
Stadion zamilkł. Odwróciłem się.
Usłyszałem okropną wiązankę. I wtedy to zobaczyłem.
Na środku boiska Pucek zwijał się z bólu, trzymając się kurczowo za stopę. Najgorsze myśli przeszły mi przez głowę. Zanim zdążyłem zareagować, KGB już klęczał z apteczką nad Puckiem. Piłkarze otoczyli go kółeczkiem.
- Pucek, trzym się chłopie!
- Jasna cholera…
- Pieprzony Cantoro – wyrzekł gniewnym głosem M8.
- Niech do wraca do tej Argentyny banany prostować!
- Em… to chyba do Afryki… - jęknął zrezygnowany Pucek.
- Chłopaki, czekamy na nich po meczu!
- Jasne! Zadzwonię po ekipę!
- Pokażemy tym frajerom co znaczy drużyna!
- Chłopaki… wyluzujcie – uspokajał Pucek.
- Ty i ty – powiedział KGB właściwie nie wskazując na nikogo – bierzemy go.
SZk i Jakubkwa położyli Pucka za linią boczną. AB kucnął przy nim.
- Co z nim? – zapytałem od razu.
- Chyba złamanie. Karetka jest już podobno w drodze. Sam nie jestem w stanie tego ocenić…
- Pucek, boli? – spytałem idiotycznie.
- Nie kurwa – warknął Pucek – łaskocze. Boli jak skurwysyn.
- Wszystko będzie dobrze… - powiedziałem.
- Pewnie tak. Ale oczywiście nie zagram w finale, mimo, że prawie zawsze to ja dawałem awans. Beznadzieja…
Nie wiedziałem co powiedzieć. W tym całym zamieszaniu zapomniałem o zmianie, dopiero gdy sędzia boczny zapytał kto wchodzi opamiętałem się.
- Kto… zaraz… Raph! Dawaj! I pamiętajcie – kwestia czasu. To tylko kwestia czasu.
- Pewnie – odrzekł De Raph, a na koniec dodał: - Pucek, to dla ciebie!
Usiadłem na ławce łapiąc się za głowę. Świat wirował za szybko, jeszcze przed chwilą byliśmy w siódmym niebie, już wyobrażałem sobie losowanie Pucharu UEFA… Ale najpierw trzeba strzelić bramę. A nasz najlepszy strzelec właśnie zwija się z bólu…
Podenerwowane CM Rev z minuty na minutę grał coraz gorzej. Kontuzja Pucka całkowicie wybiła zespół z rytmu, podania były coraz mniej dokładnie, kiwki nie przynosiły takich efektów, wrzutki były sukcesywnie wybijane przez obrońców.
Z minuty na minutę Puchar UEFA się oddalał.
Spojrzałem na ławkę rezerwowych. Nic z tego. X grzebiący sobie w nosie, Y i Z grający od pół godziny w ‘kamień, papier, nożyce’ i leżący A nie dawali zbytnich nadziei na zmianę wyniku.
Kwestia czasu.
Po 85 minucie ruszyliśmy do zmasowanych ataków. Wszystko albo nic. Obrońcy stawali się napastnikami, napastnicy wchodzili do bramki a pomocnicy po prostu przejmowali piłkę. Po 90 minucie desperacja sięgnęła zenitu, M8 wpadł w pole karne jak rój pszczół i padł jak długi.
Karny.
Wykonawcą miał być sam poszkodowany. Ufałem M8 i wierzyłem, że to właśnie on może nam zapewnić wygraną. Zawodnik ustawił piłkę i wziął głęboki oddech…
***
Otworzyłem oczy i ponownie zobaczyłem ogromne, oślepiające źródło prądu.
- Ja pierdolę… - przekląłem nieprzyzwoicie i usłyszałem czyjś głos:
- Słucham?
Spojrzałem w bok. Niebieski mundur z białych napisem: Policja.
- Gdzie ja…
- Zgłoszono nam o pobiciu – zaczął policjant. Wtedy zauważyłem, że obok niego siedzi kolega po fachu, obżerający się pączkiem – więc przyjechaliśmy spisać pańskie zeznania. Czy coś panu ukradziono?
- Karteczkę…
- Słucham?
- Karteczkę… taką różową… - powtórzyłem. Drugi policjant zakrztusił się:
- On chyba jest pedałem – szepnął.
- Jeśli tak to umówcie się wieczorem – syknął ten pierwszy i ponownie zwrócił się do mnie:
- Rozumiem, że chciałby pan odzyskać kartkę?
- A co na niej było? – zapytał ten drugi, ohydnie mlaskając.
Zamknąłem oczy i w sekundzie odmówiłem „Zdrowaśkę”.
- Gdybym wiedział – warknąłem – to bym jej nie potrzebował!
- Nie dość, że pedał, to jeszcze nerwus – skomentował.
- Jakiego rodzaju informacja była na kartce? – kontynuował pierwszy policjant.
- Adres – odrzekłem krótko.
- Czego?
- Mojego nowego miejsca pracy…
- Do tego bezrobotny – wyszeptał drugi, skończywszy pączka i wyciągając kolejnego.
- Dobrze… poszukiwania zaczniemy za 48 godzin.
- Za ile?! – krzyknąłem. – Ja tą rozmowę miałem mieć dzisiaj, a nie za dwa…
- Nie chcę pana martwić, ale od pana pobicia minęły 3 dni. Do zobaczenia.
Zemdlałem po raz n-ty.
***
Jaka to była ulica? Wiedziałem, że coś z marką sportową. Adidasy? Niee. Nike? Też nie. Umbro, Puma, Reebok? Jasna cholera. A może Jako? Nie… chociaż… już jakby bliżej…
***
Obudziłem się słysząc czyjeś donośne wrzaski.
- Wystawił mnie!!! Miał tu być już trzy dni temu, umówił się ze mną, a teraz nawet nie odbiera telefonu! Myślałem, że Listkiewiczowi można ufać, a on wystawia mnie do wiatru. Kawał sukinkota! Niech ja go tylko dorwę…
- Ale panie prezesie…
Podniosłem głowę. W łóżku naprzeciwko leżał mężczyzna lekko po dwudziestce, no może trochę starszy i gapił się na niezbyt miłym wzrokiem.
- Ktoś ty jest? Pan Brudas? – zakpiłem z niego.
- A ty co? Pan Jasnowidz?
Nie do końca zrozumiałem dowcip. I znowu zrobiło mi się słabo.
***
Obudziłem się, ale nie otwierał oczu. Niee, tym razem mnie nie oślepisz, cholerna lampo!
- Nie możemy go tu dłużej trzymać – usłyszałem. Znam ten głos. Ale skąd? – Dowiedz się jak się nazywa, gdzie mieszka i zawieź do domu. Albo do szpitala. Byle nie tu. Zawodnicy powinni mieć spokój.
Usłyszałem ciche kroki w kierunku mojego łóżka i czyjąś rękę na ramieniu. Otworzyłem oczy.
- Wybacz, nie chciałem cię przestraszyć – powiedział miłym głosem wysoki, przystojny mężczyzna. – Możesz mi powiedzieć jak się nazywasz? – zapytał, siadając na skraju łóżka.
- Artur… Artur Śledziński.
- Co?! – wykrzyknął stojący nad nami pulchny, niski mężczyzna z papierosem w ręku.
- No, Śledziński Artur…
- Matko na niebie… CM Rev ci coś mówi?
- Tak… miałem tam pracowa…
- Zbieraj się z łożka! – wrzasnął nagle. – Jestem Bartosh i… witam w naszym klubie!
***
- Chce mi pan powiedzieć, że po pobiciu znalazł mnie fizjoterapeuta CM Rev i zabrał do klubu, żebym wyzdrowiał?
- Widocznie ktoś tam u góry bardzo cię kocha – uśmiechnął się prezes.
Przed chwilą podpisałem umowę, stało się to, w co dawno przestałem wierzyć. Niewiarygodny zbieg okoliczności, cud, ogromny fart. Wreszcie zostałem oficjalnym trenerem drużyny CM Revolution.
- Więc jeszcze raz – powiedział Bartosh. – Celem jest spokojne utrzymanie w lidze. To znaczy, żebyśmy nie musieli drżeć o swój los do ostatniej kolejki. Niestety, nie masz żadnych pieniędzy na transfery. A najlepiej – nie przeprowadzaj żadnych transferów. Nie pytaj dlaczego – uprzedził mnie – tak już jest i nic na to nie poradzisz. Sprzedawać możesz, o ile ma nam to pomóc… Dziś o 15 macie trening. Mam nadzieję że dogadasz się z chłopakami.
Uśmiechnąłem się. Teraz nie ma rzeczy niemożliwych.
***
Oczywiście, nie obyło się bez kilku spóźnień i głupich usprawiedliwień. Kto by uwierzył, że pięciu osobom w ciągu 20 minut pękła opona?
- Dobra chłopaki. Ja nie znam was, wy nie znacie mnie. Na początku parę zasad i możemy zaczynać. Dobra?
Cisza.
- Chcecie to milczcie. Po pierwsze, jak ktoś ma się zamiar obijać na treningach, niech powie i wypad. Łaski bez. Po drugie, jak ktoś ma narzekać co minutę, niech powie i wypad. Po trzecie, jeśli ktoś ma zamiar ze mną dyskutować, niech powie i wypad. Rozumiemy się?
Cisza.
- Coś wam nie pasuje? Jeśli tak to droga wolna, proszę – pokazał na bramę.
- Pasuje…
- Powtórzę: rozumiemy się?
Usłyszałem ciche: taaak. Walczaki to nie są, ale zobaczymy co da się zrobić.
- Na początek biegamy wokół boiska, za liniami bocznymi. Jak kogoś zobaczę na boisku, to srogo tego pożałuje. Jeśli ktoś będzie całkowicie wyczerpany niech przyjdzie do mnie. Biegamy, aż zostanie jedna osoba.
Drużyna zaczęła ze sporym zaangażowaniem, ścigając się nawzajem, przepychając, narzucając szybkie tempo. Po pierwszym okrążeniu kilku z nich przyszło do mnie z zawiedzionymi minami, po drugim dotarła kolejna grupka. Po czwartym okrążeniu biegała już tylko dwójka.
- Jak na nich wołacie? – zapytałem.
- Pucek i M8_PL.
- Chyba wystarczy samo ‘emosiem’ czy jak mu tam?
- Chyba tak – odrzekli nie śmiało.
Ósemka padła po 6 okrążeniu, Pucek biegł dalej. Zawołałem go.
- Szczerze mówiąc spodziewałem się tego. Niektórzy z was po przebiegnięciu kilku metrów już mieli problem z oddechem. Ale nie martwcie się, nie mam wam tego za złe. Jesteście amatorami, nie gracie na co dzień w piłkę, więc ciężko wymagać bajecznej kondycji. Przed i po każdym treningu będziemy trochę biegać. Ja wiem, będziecie mnie przeklinać w myślach i złorzeczyć, ale zobaczycie, że za jakiś tydzień, może trochę dłużej, przebiegniecie już nie jedno, ale dwa okrążenia.
Odetchnąłem. Chyba do nich trafiłem.
- Teraz podzielcie się w pary, na parę jedna piłka i proste ćwiczenie – podanie, przyjęcie pierwszą nogą, podanie drugą nogą. Dawać.
Przyglądałem się im uważnie. Niektórzy mieli naprawdę spory potencjał, inni byli totalnymi laikami, którzy mieli niemały problem z przyjęciem piłki.
- Dobra chłopaki, teraz pograjcie troszkę klepką, na początku powoli, potem coraz szybciej.
Tu był znacznie gorzej. Niektórzy w ogóle nie umieli zagrać piłki lewą nogą, dla innych tempo było zabójcze, inni więcej biegali po piłkę niż ćwiczyli.
- Bramkarze między słupki! – zawołałem. – Chodźcie na środek.
Gdy wszyscy ustawili się na środku z piłkami, zacząłem tłumaczyć:
- Ustawcie się kolejno i tak: zawodnik ze środka podaje mi piłkę, ja lekko wysuwam mu ją na 20 metr. Nabieg na piłkę i strzał zakończony bramką. Zawodnik, który strzelał ustawia się w tym miejscu i wystawia następnemu. I tak zmieniamy się po kolei. Jasne?
Pokiwali głowami i zaczęli bombardować bramkę. Ze strzałami nie było źle, niektórzy naprawdę potrafili nieźle huknąć, inni strzelali ładnie i precyzyjni, reszta zaliczała siatkę, ale tą za bramką. Na to ćwiczenie przeznaczyłem najwięcej czasu. W meczu z potentatami strzały z dystansu mogą okazać się kluczowe.
Gwizdnąłem.
- Widzę, że jesteście już trochę zmęczeni. Rozumiem. Teraz pobiegajcie jeszcze trochę, tyle na ile się czujecie a potem wskakujcie pod prysznic.
Poszedłem do tunelu, czując na sobie wzrok wielu osób.
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ