LOTTO Ekstraklasa
Ten manifest użytkownika Magicc przeczytało już 1527 czytelników!
Łącznie swój komentarz zostawiło 0 z nich.
Czyli co teraz? Ekstraklasa? No dobrze, możemy mówić o Ekstraklasie. Mecze towarzyskie dały mi jako taką odpowiedź na pytanie o najlepszą taktykę. Nie miałem do dyspozycji składu o powalających umiejętnościach technicznych, atak i pomoc pozostawiały sporo do życzenia, a bramki w końcu strzelać trzeba. Postawiłem więc na tradycyjne 4-4-2. Ofensywny duet składał się z szybkiego i zwinnego Niki grającego trochę za plecami wysokiego Grzelczaka. Poza tym liczyłem na dobrą grę skrzydłowych, a Bruno Pinheiro miał za zadanie w razie potrzeby wzmacniać siłę obrony. Dodatkową bronią miały być stałe fragmenty doskonalone przed sezonem - kiedy zespołowi nie idzie to właśnie dobrze bite rzuty wolne i rożne mogą decydować o wyniku. Taka typowa strategia maskowania słabych punktów, żadna wielka filozofia. Wyglądało to mniej więcej tak:
Wiecie co jeszcze wam powiem? Polska liga była wtedy naprawdę cienka. Niby Legia, Lech i Śląsk grały coś więcej niż reszta, ale zaliczały też liczne wtopy. Wisła natomiast była skupiona na europejskich pucharach i krajowe rozgrywki jawnie olewała. Reszta ekip była okropnie wyrównana, sytuacja w tabeli zmieniała się jak w kalejdoskopie. Wtedy trochę tą sytuacją potrząsnęliśmy.
Teoretycznie byliśmy jedną z drużyn zaliczanych do średniaków - nie groził nam raczej ani spadek, ani puchary. Fachowcy wytykali nam braki kadrowe, problemy z finansami, słabą infrastrukturę, szkoleniowca bez doświadczenia i całą resztę. Oj, się później panowie fachowcy zdziwili. Zaczęliśmy skromnie, pokonanie 3:2 Korony na jej stadionie nie było wielką sensacją. Toż to miał być taki sam średniak jak my, o wyniku miały decydować szczegóły i tak w rzeczywistości było. Rozgromienie przed naszą publicznością Podbeskidzia 5:0 też nie wzbudziło poruszenia. Pokonać beniaminka to w końcu nie jakiś wyczyn. Wszyscy powiedzieli zgodnie "a nie mówiliśmy" gdy miejsce w szeregu pokazał nam Śląsk (0:2). To w sumie ciekawostka - jesienią nie pokonaliśmy żadnego faworyta. Śląsk, Legia, Lech, Polonia - cała czwórka była poza naszym zasięgiem. Z Wisłą zremisowaliśmy. A jednak to my, nie oni, zimowaliśmy w fotelu lidera. No, to była wtedy niespodzianka. Wygraliśmy dwanaście z siedemnastu rozegranych spotkań, łącznie strzelając 34 bramki. Mało kto mógł się tego spodziewać. Nawet ja byłem zaskoczony, że to my tak skutecznie uniknęliśmy potknięć.
Dwa momenty tej rundy zapadły mi głęboko w pamięć - pierwszy to niesamowita seria jaką zaliczyliśmy pomiędzy starciami z Legią i Polonią. Sześć spotkań, sześć wygranych, ani jednego straconego gola. Wygraliśmy wtedy m. in. derby Łodzi, ale ŁKS nie był w owym czasie ekipą, której pokonanie byłoby wyczynem chwalebnym. No bo czy ktokolwiek obnosi się z faktem pobicia kaleki czy emeryta? No więc właśnie. Drugi wart odnotowania fragment jesieni to nasza jawna zniżka formy. Jakoś w połowie rundy złapaliśmy zadyszkę. Nie traciliśmy bramek, ale wygrywanie szło nam trudniej niż wcześniej. Zwykle decydujące trafienia padały w końcówkach, a to negatywnie odbijało się na moich nerwach. Ale jednak wygrywaliśmy. Potem piłkarze latali do mediów z zacieszem na ryjach i pitolili jaki to Skowroński jest super, jak ich fajnie zmotywował w przerwie i w ogóle och, ach. A ja wcale nie chciałem ich motywować w tych cholernych przerwach! Rzucałem kurwami na prawo i lewo, sprzęt latał po szatni, generalnie piekło. Jakbym mógł to bym im ryje poobijał. A tym pajacom się to podobało. Paranoja.
Kogo bym wyróżnił? Piotrka Grzelczaka, bez dwóch zdań. Nie był to piłkarz wybitny, a jednak na ligowych boiskach nie miał sobie wtedy równych. Jestem skłonny zaryzykować stwierdzenie, że beze mnie nadal byłby jedynie przeciętniakiem. Grzelu wbił jesienią 13 goli i na dodatek zdobył tytuł najlepszego Polaka ligi. Cóż, całkiem nieźle. Poza nim świetnie spisywali się Nika Dzalamidze, zdobywca 4 bramek, a także Franck Essomba, który na swoje konto zapisał 3 trafienia i 6 asyst. Że też Jagiellonia oddała go za friko... Ich strata.
Całkiem ekspresowo doszliśmy do zimowej przerwy, prawda? A cóż tamtej zimy się działo? Sporo. Po pierwsze - straciliśmy Dzalamidze. Pomimo moich usilnych starań nie udało się ani przedłużyć wypożyczenia, ani tym bardziej doprowadzić do transferu definitywnego. Banda debili z zarządu. Wiecie jaką klauzulę wykupu miał Nika? 300 tysięcy euro! Dziesięciokrotnie więcej niż wynosił nasz budżet transferowy! No, zaszaleli biznesmeni w dupę kopani. Byłem niestety zmuszony pożegnać swojego drugiego najskuteczniejszego strzelca i z żalem pogodzić się z jego powrotem do Gruzji. Szkoda, naprawdę szkoda, to była istna perła. Gdybyśmy wtedy mieli te 300 tysięcy to nie mam wątpliwości, że po kilku latach zwróciłoby się to z nawiązką. Poza Niką ekipę opuścił też Abbes - uznałem, że nie jest wart podpisania kontraktu i odesłałem go do Tunezji. Znowu potrzebowaliśmy wzmocnień, znowu jak najtańszych. Szybko udało nam się zakontraktować brazylijskiego napastnika, Du Balę. Głupia ksywka, wiem. Naprawdę nazywał się Eduardo Roberto Dos Santos, nie wiem jaki zakład przegrał, że musiał grać jako Du Bala. Gość nie był już młody, ale za to za darmo. Po nim udało nam się wyciągnąć jeszcze Tomka Bandrowskiego z Lecha, a nawet kupiliśmy (ZA PIENIĄDZE!) francuskiego obrońcę z Lokomotivu Płowdiw, Younessa Bengellouna. Kosztował 40 tys. euro, a to oznaczało wydanie pieniędzy, których nie posiadaliśmy. Zdecydowaliśmy się na spłacanie go w ratach. Jednak prawdziwy hit miał dopiero nadejść. Pamiętacie jak do Legii przechodził Ljuboja? Powiedzmy, że to przebiłem. Zakończyłem właśnie trening zespołu. Było zimno, mokro i ogólnie byłem mocno wkurwiony. Chciałem tylko wrócić do domu, zrobić sobie kubek gorącej herbaty i usiąść w swoim wysłużonym fotelu.
- Szefie, szefie, mam coś! - na klubowym korytarzu podbiegł do mnie mój asystent - Właśnie zgłosił się do nas pewien agent i zaproponował swojego klienta!
- Nie no, akurat teraz? No to mów, mów, tylko szybko. Chcę stąd jak najszybciej zniknąć - wiecie jak to jest. Jak kogoś proponuje agent, to zwykle jest to albo emeryt, albo nieudacznik. Stanąłem z wrażenia kiedy asystent z miną pełną namaszczenia podsunął mi pod nos mail od agenta - Bierzemy go. TERAZ.
No, do domu wróciłem wtedy o wiele później niż zamierzałem, ale kwestię transferu dopięliśmy jeszcze tego samego dnia. To tak w skrócie Widzew stał się nowym pracodawcą Matei Kezmana. To robiło wtedy wrażenie. Nawet jeśli Serb nie był już tym samym zawodnikiem co za czasów gry dla PSV czy Fenerbahce to efekt marketingowy był niesamowity. Sprzedaż koszulek ruszyła jak szalona! To był jednak nasz ostatni transfer tej zimy i znowu konkretnie się wzmocniliśmy niewielkim kosztem. Kadra nabrała wreszcie głębi, w ataku miałem czterech równorzędnych zawodników. W tych okolicznościach strata Niki była już do przełknięcia, chociaż nadal wolałbym mieć w kadrze tego młodziaka. Na szczęście w juniorach ogrywał się już Mariusz Stępiński i kwestią czasu pozostawało jego wejście do pierwszej kadry. Swoich rówieśników zostawiał daleko za plecami w tumanach kurzu. Ale to była wtedy jeszcze pieśń przyszłości, nie ma co wyprzedzać faktów. Na razie trzeba było jakoś dociągnąć do końca sezonu.
* * *
REAL MADRYT |
FC BARCELONA |
MANCHESTER UNITED |
Dbaj o harmonię |
---|
Aby osiągać sukcesy, niezbędna jest dobra atmosfera w szatni. Za nastroje zawodników odpowiadają ich morale oraz statusy, a narzędzie do utrzymywania harmonii w zespole stanowi interakcja z piłkarzami - drużynowa i indywidualna. |
Dowiedz się więcej |
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ