Informacje o blogu

Frankly, I don't give a damn

Seattle Sounders

Major League Soccer

USA, 2011/2012

Ten manifest użytkownika Bolson przeczytało już 9400 czytelników!
Łącznie swój komentarz zostawiło 0 z nich.

Pokaż notki z kategorii:

MÓJ BLOG

Me plus one #1021.10.2015 22:20, @Bolson

11

Patrzyłem się na nią, ubraną jedynie w hotelowe prześcieradło i w mojej głowie toczyła się poważna rozgrywka. Mam sobie pogratulować za przyciągnięcie ze sobą prawdziwej piękności, czy zganić za dopuszczenie do takiej sytuacji? Wręcz wlepiałem w nią swój wzrok, coraz bardziej rozszerzając usta. Zazwyczaj gdy się napiję, podchodzę do mniej atrakcyjnych dziewczyn uznając je za boginie. Typowy efekt „beer goggles”, zresztą na pewno wszyscy wiecie, o co chodzi. Tym razem tak nie było. Rude włosy do ramion, ale tak prawdziwie, ogniście rude – nie farbowane marchewkowe. Wspaniałe zielone oczy, w których wcale nie widać upojenia alkoholowego. Prześcieradło oplatało ją w sposób niemalże perfekcyjny, dając mojej wyobraźni jeszcze większe pole do interpretacji. W końcu na trzeźwo widziałem ją tylko pod kołdrą bądź w prześcieradle. Może to i lepiej? Jak tylko przestanę się na nią gapić, muszę uzgodnić wersję wydarzeń. Moja jest niezbyt skomplikowana. Przegraliśmy 1-2 z Columbus Crew, poszedłem do jakiegoś lokalu i nagle zrobiło się rano. Na szczęście jak zawsze wylatujemy dopiero po południu, żeby uniknąć jet lagów. Przylatujemy do Seattle wieczorem, piłkarze od razu idą spać i nie muszą siedzieć całego dnia po meczu. Planowanie podróży w MLS jest zdecydowanie bardziej kluczowe dla sukcesu od dobrej dyspozycji piłkarzy.

- Zrób zdjęcie, zostanie na dłużej – przerwała moje rozmyślania rudowłosa piękność.
- Przepraszam, zamyśliłem się, mam parę spraw zaprzątających moją głowę. Choć nie ukrywam, że najpierw chciałbym ustalić rzeczy najważniejsze.
- Takie, jak moje imię?
- Jesteś zaskakująco mądra w porównaniu do moich poprzednich, nazwijmy to delikatnie, zdobyczy.
- Cóż, może tym razem to nie ty zdobywałeś, przyszło ci to do głowy?
- Że jak?
- Siedziałeś w barze i zaprzęgałeś się niemalże rękami i nogami, żeby go ze mną nie opuścić. Musiałam się uciec do… swoich sztuczek. A i wtedy nie było wcale tak łatwo, panie Faulkner.
- Dlaczego akurat ja?
- Jestem, jakby to powiedzieć… twoją fanką. Jesteś niezwykle intrygującym człowiekiem, robisz wszystko odwrotnie niż inni, a jednak osiągasz sukces. Masz w sobie sporo tajemnic, a po tym co zobaczyłam wczoraj, również i sporo problemów. Choć dawno nie miałam okazji, to lubię naprawiać mężczyzn. Miesiąc temu zostawił mnie mój narzeczony, zerwał zaręczyny, odszedł bez powodu. Był moim pierwszym i ostatnim projektem.
- Projektem? Próbujesz mnie wykorzystać do zaspokajania swoich potrzeb?
- Nie musiałam być z tobą szczera. Mogłam wstać wcześniej nie budząc cię, zostawić swoją apaszkę na pamiątkę i rozpłynąć się we mgle. Nie było z tobą wczoraj żadnych znajomych, nie pamiętasz co i gdzie robiłeś. Zameldowałeś się w pokoju na swoje nazwisko. A jednak, mimo tego że byłeś pijany, zaimponowałeś mi. Jest w tobie coś, co mnie przyciągnęło.
- Czemu grasz ze mną w takie gierki? Może lepiej znajdź sobie kogoś, kto zrobi na tobie wrażenie będąc trzeźwym. Zdecydowanie bardziej preferuję działalność solową, dziękuję bardzo.
- Jeśli przez działalność solową rozumiesz siedzenie codziennie w barach i wydawanie swojej wypłaty na upijanie się do półprzytomności – mam złą wiadomość, nie jest to najlepszy sposób na życie. Jesteś zbyt ciekawym człowiekiem, żeby skończyć samotnie z marskością wątroby. A teraz zamknij oczy, daj mi się przebrać.

Szybko ogarnąłem wzrokiem pokój, szukając telefonu, dokumentów i ubrań. Milcząc zabrałem wszystkie swoje rzeczy i udałem się do łazienki. Była zbyt piękna i zbyt ruda, żebym mógł jej ufać. Jej rozbrajająca szczerość wciąż balansowała na granicy wady i zalety, Nadal nie wiedziałem, jak ma na imię, ale wspaniały szkocki akcent dawał kilka najpoważniejszych kandydatur. Doskonale wiedziała, że będę wczoraj w Columbus i pewnie mnie obserwowała. Stąd bez problemu dotarła do pubu w którym siedziałem. Ciekawe tylko, jak przekonała mnie do przyjścia tutaj. Szybko przeszukuję kieszenie spodni i portfel, to jedyne rzeczy, które mogły dać mi wskazówkę co do miejsca mojego wczorajszego pobytu. Wyciągam z kieszeni paczkę papierosów i pudełko zapałek. Czyli zacząłem na domiar złego palić. Kolejna obietnica złożona matce nie została dotrzymana. W takim tempie do czterdziestki złamię wszystkie. Czyżby następnymi krokami miały być związanie się ze Szkotką i nieślubne dziecko? Mam nadzieję że jeśli któreś z tych, to to pierwsze. Szczęście w nieszczęściu – na pudełku jest napisana nazwa jakiegoś lokalu. Park Street Tavern. Cóż, trzeba się tam udać.

 Nie zostawiła imienia. Na razie jest przede mną o cztery, może pięć kroków. Czas zmniejszyć dystans i to szybko. Przeczesuję wszystkie pomieszczenia w poszukiwaniu wskazówek, lecz znajduję tylko opakowanie po gumce, pustą butelkę Bushmillsa i, co najdziwniejsze, największą paczkę Skittles dostępną na rynku. Sprzątam burdel, jaki za sobą zostawiła. Sprawdzam minibar, który na szczęście jest pełny, przynajmniej tyle dobrego. Dzwonię do Briana żeby go uspokoić, upewniam się że wylatujemy o 18:45 i opuszczam miejsce, w którym najwyraźniej działo się w nocy wiele.

Recepcjonistka uśmiecha się do mnie z daleka, widzę też machającego w oddali barmana. Oddaję klucz i wyciągam pieniądze, żeby pokryć koszty tej przygody, gdy blond recepcjonistka łapie mnie za rękę i mówi:

- Proszę to schować, pański rachunek został uregulowany przez pańską żonę. Zapłaciła wychodząc. Zapraszamy serdecznie po raz kolejny.
- Zostawiła jakieś dane? Może pani sprawdzić, kto jest właścicielem karty?
- Pan – powiedziała, uśmiechając się szeroko – pańska żona kazała to panu przekazać.

Recepcjonistka podała mi moją srebrną kartę kredytową i po raz ostatni pokazała swoje białe jak śnieg zęby.  

 


Cudowne słońce wita moją zmęczoną twarz po wyjściu z hotelowego lobby. Na termometrze już 25 stopni Celsjusza, a lekki wiatr pozwala mi odetchnąć czymś innym niż dziesięcioma szklankami whisky. Nie wszystko w tym świecie musi być do dupy. Gdybym miał więcej czasu, z chęcią wybrałbym się na poszukiwania na piechotę. Nie mam jednak ani chwili na zabawę w detektywa z lat 50, ubranego w nienagannie wyprasowany garnitur i perfekcyjnie pasujący kapelusz. Szkoda, bo mimo że jestem w Ohio, okoliczności przyrody aż się proszą o ich wykorzystanie. Wsiadam w pierwszą złapaną taksówkę, podaję adres i jedziemy. Taksówkarz niemalże od razu rozpoznaje moją twarz w telewizji. Sezon hokejowy dla Blue Jackets już się zakończył, więc z braku innych profesjonalnych drużyn sportowych większość mieszkańców przerzuciła się tymczasowo na piłkę nożną. Byłem zmuszony zachwalać postawę zawodników „The Crew” i krytykować swoich, jak to ujął mój kierowca, totalnych łamag. Zapytał nawet czy to koniec Fredy'ego Montero. Nie miałem pojęcia czy żartował, czy mówił prawdę. Dla jego dobra i mojego spokoju ducha założyłem, że pierwsza opcja jest bardziej prawdopodobna. Nie zwykłem brać wszystkiego na poważnie. Zdecydowanie wpędziłoby mnie to do grobu szybciej niż marskość wątroby czy niewydolność nerek. Wysiadam z taksówki i niepewnym krokiem wchodzę do baru, gdzie rzekomo wczoraj po raz kolejny w swoim życiu osiągnąłem dno.

W lokalu panuje spokojna atmosfera, zresztą czego można się spodziewać w pół godziny po otwarciu. Przy najbardziej oddalonych stolikach siedzi kilka osób jedząc późne śniadania albo wczesne lunche. Nikt nie podnosi głowy znad swojego wypełnionego talerza, co może mnie tylko cieszyć. Przynajmniej tym razem nie zaliczę „walk of shame”. Ha, kolejny krok do poprawy swojego kiepskiego losu. W głowie zamiast alkoholu zaczyna mi bębnić „The night I lost my head” zespołu Maximo Park. Świetnie, moja podświadomość do perfekcji opanowała sztukę autoironii. Za barem stoi młody chłopak i nieco starsza dziewczyna. Oboje uśmiechają się na mój widok.

- Mike! Chłopie, dobrze cię widzieć. Myśleliśmy że po wczorajszej już do nas nie wrócisz – dziewczyna nie mogła ukryć zachwytu.
- Cóż, muszę was rozczarować. Nie interesuje mnie dzisiaj alkohol. Próbuję odtworzyć krok po kroku wydarzenia z wczoraj. Na pudełku zapałek był napisany adres do was. Stąd jakże bystre założenie, że musiałem tu minionej nocy gościć.
- Hahaha, gościć to mało powiedziane – chłopak powiedział to z niekłamaną satysfakcją. Na jego twarzy wymalowało się poczucie pychy i wyższości. Adekwatnie. - Wczoraj pobiłeś nasz rekord, jesteś na ścianie chwały.

Patrzę na ścianę wskazaną palcem przez barmana. Rzeczywiście, moje imię i nazwisko znajduje się na szczycie szkolnej tablicy zmienionej w listę upokorzeń. Dziesięć piw i sześć szklanek whisky, do tego cztery jajecznice i czternaście pasków bekonu. Dobry Boże, ależ to musiał być niesamowicie przygnębiający widok.

- Jesteś królem Park Street Tavern Mike! Może chociaż drinka na koszt firmy? To co wczoraj? Bushmills z lodem i cytryną?
- Pohamuj swoje konie, Timmy. Powiedziałem już, że dzisiaj nie piję.
- Nie jesteś tak sympatyczny na trzeźwo – burknęła dziewczyna odkładając butelkę i szklankę, którą dla mnie szykowała.
- Nie za bardzo mam czas i chęci na wrzucanie sztucznego uśmiechu, przepraszam najmocniej. Proszę, przejdźmy do rzeczy. Wygląda na to, że nie byłem tu wczoraj sam. Problem w tym, że nie wiem nic o mojej towarzyszce. W związku z tym niefortunnym splotem wydarzeń potrzebuję waszej pomocy. Powiedzcie mi wszystko, co zdołaliście o niej ustalić.
- Cóż… dała nam całkiem spory napiwek żebyśmy trzymali języki za zębami – Timmy w tym momencie uderzył w moją głowę całkiem sporym obuchem. Moja błyskawiczna luba szybko zaciera ślady.
- Czy pomożecie, jeśli wezmę od was tę whisky i nawet za nią zapłacę?
- Jedna niczego nie zmieni…
- Ale dwie już owszem – powiedziała dziewczyna i ochoczo wróciła do czyszczenia dla mnie szklanki.

Wypijam oba przygotowane drinki w tempie szybszym niż Paul Gascoigne w swoich najlepszych latach. Spieszy mi się i skoro nawet w barze ruda lisica komplikuje mi życie, czuję że czeka mnie jeszcze kilka przystanków na drodze do jej odnalezienia.

- Dobra, milusińscy. Wyskakiwać z szczegółów.
- Ma na imię Karen, na pewno nie mieszka w Columbus. Mówiła coś o tym, że ma na dzisiaj zaplanowany lot. Nie słyszałem dokąd.
- Portland. Leci do Portland. Pamiętam, bo w tym momencie wyglądałeś jakby ktoś wbił Ci nóż w plecy. Była naprawdę dobra, zrobiła kilka popisowych zagrywek.
- Tobie też należy się szacunek Mike, na twoim miejscu na pewno nie opierałbym się takiej kobiecie tak długo. Z dziesięć razy powtarzałeś, że wracasz do hotelu sam i bardzo dziękujesz jej za towarzystwo. Na twarzy miałeś wymalowaną determinację przemieszaną z ostrym upojeniem alkoholowym.
- Jak mnie stąd wyciągnęła?
- Powiedziała parę rzeczy na ucho, przejechała twoją ręką po jej brzuchu i byłeś kupiony. Przegrałem w tym momencie dwadzieścia dolarów.
- Zakładaliście się o to, czy wytrzymam?
- Dokładnie tak, wszyscy pracownicy żyli tymi zmaganiami. Zwłaszcza Jessie.
- Wygrałam całą pulę – uśmiech od ucha do ucha był nie do ukrycia. Trzy stówki! W połączeniu z napiwkiem od Karen wyrobiłam dwutygodniówkę w siedem godzin!
- Nie uważasz, że coś powinno należeć się dla głównego bohatera? Żartuję, Jessica, nie wyciągaj tego portfela. Bardziej niż pieniędzy chciałbym zwrotu godności osobistej.
- Myślę, że ten pociąg już dawno odjechał, Mike.
- Co ty kurwa nie powiesz, Timmy? Mam wiedzieć o czymś jeszcze, czy mogę już sobie iść.
- Trzymaj, zostawiła dla Ciebie tę kopertę.

Ta intryga jest szyta coraz bardziej grubymi nićmi. Zostawiam pieniądze za wizytę w Park Street Tavern, proszę o zmazanie moich danych osobowych ze ściany „chwały” i zastąpienie ich prostym „a man” i ruszam na kolejny etap poszukiwań. W kopercie znajduje tylko napisany szminką komunikat „Hyde Park Prime Steakhouse, 569 North High Street”. Nie posiadając innych wskazówek wybór jest oczywisty. Kolejna taksówka, kolejna rozmowa, kolejny lokal.

Wchodzę do restauracji, a tam kelner od razu zachodzi mi drogę. Mówi, że moja żona zostawiła zdjęcie i na moje nazwisko został zarezerwowany stolik oraz przygotowany posiłek. Obsługujący mnie jegomość jest nieco zmieszany. Zapytałem go o powód takiej, a nie innej reakcji. W odpowiedzi przyznał, że spodziewali się mnie dwie godziny później. Najwyraźniej wyprzedzam harmonogram przygotowany przez Karen, której ewidentnie sprawia przyjemność podawanie się za moją żonę. Mimo to z każdą upływającą chwilą wydaje mi się, że jestem zdecydowanie bliżej niż dalej rozwiązania przygotowanego dla mnie zadania. Dostaję swoją ulubioną potrawę, żeberka w sosie barbecue, frytki, krążki cebulowe i sałatkę coleslaw. A zatem wie również, co lubię jeść. Czemu do cholery ta niezrównoważona stalkerka tak bardzo mnie intryguje? Po chwili refleksji zdaję sobie sprawę, że w moim życiu nic nie jest tak jak być powinno i widocznie tak miał się potoczyć dzień. Lepsze to niż siedzenie przed laptopem i trollowanie na internetowych forach Sounders. Czasami zdarza mi się pod przykrywką konfrontować z najbardziej kontrowersyjnymi użytkownikami, po czym wydaję sprostowanie i jest jeszcze śmieszniej. Zamiast rachunku, który oczywiście został opłacony przez Karen dostaję kolejną kopertę. No oczywiście. Gdzie tym razem zabierze mnie moja nieprzewidywalna lisica? Treść zapisana dokładnie w tym samym stylu co poprzedni liścik. Tym razem zamiast konkretnej lokalizacji zaledwie wskazówka. „Udaj się do miejsca, w którym znajdziesz spokój.”

Czytam przekaz zawarty na kartce taksówkarzowi, a on jakby automatycznie wrzuca prawy kierunkowskaz i zabiera mnie niemalże do punktu wyjścia. Pytam, skąd wie gdzie ma jechać. On znowu zdaje się nie myśleć i bez głębszego oddechu mówi, że w tym mieście są tylko dwa miejsca, w których można prawdziwie odpocząć. Topiary Park.

Delikatne dźwięki grającej przy stawie grupki ludzi rzeczywiście koją moje skołatane nerwy. Świat na chwilę staje w miejscu, ale czas płynie nieubłaganie. Zerkam na zegarek i odliczam godziny oraz minuty do wylotu. Wskazówki bez większego zastanowienia układają się pod kątem prostym na godzinie 15. Wciąż nie znalazłem kolejnej malutkiej części informacji, która zapewne jest tutaj zawarta. Zamiast usiąść na trawie i wsłuchiwać się w instrumentalne aranżacje piosenek Franka Sinatry wyglądam jak pracownik tego obiektu, który ma dzisiaj wolne i chodzi w stroju cywilnym, ale z przyzwyczajenia przemierzający park w poszukiwaniu śmieci. Rozglądam się po każdej rabatce i buszuję w starannie przystrzyżonych krzewach mając nadzieję na zlokalizowanie jeszcze jednej koperty. Czuję się jak dziecko które w Wielkanoc biega gdzie się da szukając czekoladowych jajeczek zakopanych przez zajączka wielkanocnego. Staram się unikać wzroku przechodniów wiedząc, że są jeszcze bardziej zakłopotani ode mnie. W końcu podchodzi do mnie ktoś, kto rzeczywiście tu pracuje. Dlaczego każdy, kto chce zamienić ze mną parę słów jest tak uśmiechnięty? Jaką magię zastosowała Karen, żeby zaczarować tę grupę niepowiązanych ze sobą osób?

- Panie Faulkner, proszę sobie darować te żmudne poszukiwania. Oglądaliśmy pana wyczyny przez monitoring i choć były one niezwykle zabawne czuję się w obowiązku je przerwać. Przyznam, że zgodnie ze słowami pańskiej żony do pewnego czasu mieliśmy niezły ubaw, ale teraz zrobiło się nam pana żal.

- Nie za bardzo potrzebuję waszej litości. Skoro była tu moja ż… Karen, to na pewno powiedziała wam, o co mi tu chodzi.

- Proszę zobaczyć pod fontanną. Byliśmy zdziwieni że nie zajrzał pan tam od razu.

- Pierdolcie się ze swoją błyskotliwą logiką. Niech pan mi zejdzie z oczu, zamiast być przemądrzałym gamoniem i uprzykrzać mi życie. Oby zła karma dopadła was za wyśmiewanie się z człowieka. Na co pan jeszcze czeka? Już, do kanciapy!

Miejsce, w którym znajdę spokój. Dobry żart. Niemalże biegiem zmierzam do fontanny, zrywam przyklejoną do niej kopertę i zmierzam na lotnisko. Poszukiwania nie są warte ciągłego pasma upokorzeń i spotykania się z przesadnie uśmiechniętymi ludźmi, którzy wciskają mi prosto w twarz to, że jestem o krok od zostania wrakiem człowieka. Rozrywając z nadmierną siłą ostatnią kopertę jaką zobaczę przez długi, długi czas dochodzę do ciekawego wniosku. Cała ta ośmieszająca eskapada była elementem „planu naprawczego”, jaki ma wobec mnie Karen. Doprowadziła do tego, że zdałem sobie sprawę z własnej marności. Vanitas vanitatum, et omnia vanitas. Cholera, ta podstępna ruda lisica jest naprawdę dobra. Zagłębiając się w odmętach myśli o swojej niesamowitej degrengoladzie na chwilę zapomniałem o otwarciu koperty. Otrząsnąłem się z niezbyt przyjemnych rozważań i spojrzałem na list. Tym razem nie było już szminki, tekst został napisany piórem.

„Myślałam, że tu nie przyjedziesz. Jednak warto było zainwestować w Ciebie tyle czasu. Gratulacje, zakończyłeś swoją przygodę. Zapewne znasz moje imię i wiesz, dokąd zmierzam. Nie martw się, nie mam w planach poddawać Cię kolejnym próbom. Nasza wspólna droga dociera teraz do jej rozstaju. Noc była wspaniała, chociaż żałuję że nie miałam okazji porozmawiać z trzeźwym Michaelem dłużej niż dzisiaj rano. Wiem, że będziesz o mnie pamiętał, choć nie wiesz jak się nazywam i prawdopodobnie zapomnisz niedługo, jak wyglądam. Kiedy to czytasz, ja jestem w samolocie. Nie znajdziesz mnie na lotnisku, do którego za niedługo się udajesz. Leć do domu i zacznij nad sobą pracować. Powodzenia.”

No i chuj, no i cześć. Pora wracać do Seattle, chociaż nic dobrego tam na mnie nie czeka.

***

Według AT&T nasz festiwal strzelecki w spotkaniu z DC United zasługiwał nie na jedno, a na trzy wyróżnienia. Medina, Montero i Johnson wygrali bezapelacyjnie głosowanie na bramki tygodnia.

Skrzynka mailowa jest zapchana. Wszyscy agenci świata próbują w tym momencie wepchać nam swoich klientów, żeby załapać się na falę naszego sukcesu. Mimo porażki z Columbus wciąż surfujemy na najwyższym poziomie, mając 8 punktów przewagi nad Los Angeles Galaxy i Colorado Rapids, lecz drużyna z Denver ma jeszcze 2 mecze do rozegrania. Możemy zatem być w niezbyt komfortowej sytuacji.

W sumie to nawet dobrze że przegraliśmy z Crew, ponieważ moi żołnierze są jeszcze bardziej zmotywowani do walki w nadchodzącym spotkaniu.

Portland Timbers. Pierwszy mecz w lidze między tymi zespołami, odkąd Portland zostało włączone do ligi. Wojna na śmierć i życie. Nikt nie bierze jeńców, a porażka w derbowym spotkaniu może przyćmić nawet zdobycie mistrzostwa. Najbardziej zaciekła rywalizacja w całym MLS. Sięga swoją historią początków amerykańskiej piłki nożnej i ligi NASL.  

Mamy najlepszych kibiców w kraju. Pasjonaci witają wchodzących na stadion fanów swoimi fenomenalnymi aranżacjami hitów. Rywalizacja jest niezwykle zacięta. Dominacja w regionie naprawdę jest ważniejsza od tej ogólnokrajowej. To najlepszy mecz do wygrania, ale absolutnie katastrofalny, jeśli wraca się do domu na tarczy. Relacje między Seattle i Portland w dniach prowadzących do meczu są jak te między Moskwą i Waszyngtonem w czasie zimnej wojny. Ludzie na autostradzie I-5 trąbią na siebie, gdy widzą przed swoją maską odmienną rejestrację. Wszystkich tych rzeczy można się spodziewać w Europie, a nie w kraju, gdzie piłka nożna nie jest tak popularna. Cholera, nawet w tych miastach są ważniejsze drużyny od Sounders i Timbers, ale wszystko to nie ma znaczenia, gdy na murawę wybiega 22 zawodników.
 

Wiecie, jak to jest z derbami. Ta cała otoczka, motywacja, poruszenie. Człowiek żyje tym meczem i zapomina o wszystkim innym. Liczy się tylko to, żeby najzwyczajniej w świecie napierdolić tym drugim. Oczywiście nie robiąc im krzywdy fizycznej, chociaż nie można ręczyć za wszystkich zaangażowanych w przedsięwzięcie. 

Dla piłkarzy to również niezwykle poważna sprawa. Kibice na każdym kroku przypominaja im, że trzeba tutaj dać z siebie wszystko. Zostawić ostatnie krople krwi, wypluć płuca a potem wycisnąć z nich jeszcze parę oddechów. Menedżer nie musi ich motywować. Każdy, nawet ten który w klubie jest od tygodnia wie, co ma robić i jak ma to robić. Po pierwszym gwizdku nawet długie chwile skupienia nic nie dają. Wrzawa niszczy koncentrację. Często chodzi o to, kto szybciej pozbiera nerwy z powierzchni murawy i ruszy do ataku. Takie mecze wygrywa się głową i choć to niesamowity banał, nie mogę wyciągnąć innych wniosków. Przeciwników trzeba zmieść ze stadionu determinacją, agresją, wolą walki. Więcej uchodzi płazem, na niektóre rzeczy przymyka się oko. A po zdobyciu bramki. Mój Boże, co to za euforia. Dla takich chwil się żyje.

 


 
Gaudette - Johansson, Moor, Hurtado, Pearce - Tchani, Medina, Fernandez - Wondolowski, MONTERO, Johnson. Mamy to jak w banku. Wychodzimy z tunelu. Krzyk, wrzawa, oklaski, cudo. Pierwszego gwizdka prawie nie słyszę, po ruchu w stronę bramki Portland wiem, że spotkanie się zaczęło. A wraz z meczem rozpoczął się kolejny popis króla wszechświata i okolic, Fredy'ego I Montero. Ten człowiek jest obecnie najlepszym piłkarzem na zachodniej półkuli. Nie patrzę na brazylijskich mistrzów techniki, argentyńskich naśladowców Messiego, liczy się tylko mój własny kolumbijski karabin maszynowy. Legenda. 

Na stadionowym zegarze 3:04. Fredy Montero przejmuje piłkę w okolicach linii środkowej. Koło niego dwóch zawodników Portland. Mija ich jednym szybkim zwodem. Biegnie na bramkę, przyspiesza niczym Bugatti Veyron. Zbiega do prawej strony, na skraj pola karnego. Mosquera próbuje wślizgu. Montero przystaje żeby pogratulować mu próby, ale chwilkę potem znowu kontroluje piłkę. Brunner już wie, że nie opłaca się interweniować i stoi na piątym metrze patrząc na wyczyn kolumbijskiego magika. Perkins rozpaczliwie rzuca mu się pod nogi, ale w 14 sekund po rozpoczęciu swojego rajdu, Montero pakuje piłkę do siatki. Seattle Sounders są na prowadzeniu. Ten mecz nie mógł zacząć się lepiej, prawda?

Nieprawda.

5:35 - piłkę przejmuje Tony Tchani po nieudanym wrzucie z autu zawodnika Timbers. Rzuca na lewe skrzydło do Eddiego Johnsona. Napastnik wbiega w miejsce, gdzie powinien być pechowy wykonawca autu. Schodzi do środka, widzi że rywale nie są już nim zainteresowani i wykonuje cudowne, absolutnie cudowne prostopadłe podanie do... no do kogo? Montero sam na sam w okolicach 7 metra, piłka leci na długi słupek. Znowu 14 sekund między rozpoczęciem akcji a bramką. 2-0. Po sześciu minutach mecz jest wygrany. 

10:38 - rzut rożny. Fernandez wrzuca na Montero, ten przyjmuje, obraca się i ładuje po długim rogu. Piłka trafia w obrońcę Portland, przelatuje obok bramkarza i odbija się od drugiego defensora Timbers. Gol. Jedenaście minut, 3-0. Musimy grać pozostałe 79 minut? 

22:38 - powtórka z rozrywki z jedną małą zmianą. Tym razem to Montero zapisuje się w protokole. Żadnych rykoszetów, samobójów, czysta egzekucja. 4-0. Piłkarze Portland nie powinni byli tu przyjeżdżać.

Czekamy na kolejne bramki, ale te nie nadchodzą. Na trybunach święto, nasza orkiestra gra przez cały czas, za drugą bramką nasi najzagorzalsi kibice skandują nazwiska wszystkich piłkarzy Seattle i śpiewają pieśni pochwalne. Tak to sobie wyobrażałem. Tak to się robi w stanie Waszyngton. 

86:05 - Johansson z autu do Tchaniego, Tchani odgrywa z powrotem do Szweda. Adam robi parę kroków z piłką, podnosi głowę i kieruje ją na 11 metr. Tam toczy się bitwa na pięści, kopniaki. Wszyscy trzymają się za koszulki, ale tę wojnę wygrał tylko jeden. Eddie Johnson. Nasz byk w zielonej koszulce. Wyskoczył najwyżej, przebił się przez drewnianą palisadę naprędce kleconą przez drwali z Portland. Celna główka przy długim słupku, bramkarz Timbers bez szans. Kropka nad kropką nad i, piąta wisienka na najsłodszym torcie sezonu. 35 tysięcy osób szaleje, Emerald City szybko w tę cudowną, choć deszczową noc nie zaśnie.

 

 


https://www.youtube.com/watch?v=EKy7d6wU0RI

Deszcz spada na moją głowę gdy przechadzam się po murawie Century Link Field.  Jest w nim coś cudownie oczyszczającego, gdyby nie ryzyko złapania zapalenia płuc mógłbym w nim stać przez całą noc. Nic innego nie zaprzątało moich myśli, upragnione uczucie pustki i absolutnego zen. Wreszcie czuję się jak wygrany, chwilowy brak zmartwień, kłopotów. Nawet samotność wydaje się dziwnie pozorna, mimo stania jak kołek na środku boiska czuję się jakby były ze mną całe trybuny. To wszystko nie ma sensu, ale i nie musi go mieć. Niestety, nic nie może wiecznie trwać. Cały spokój ducha i filozofia kwiatu lotosu na tafli jeziora poszła się kochać, gdy z tunelu usłyszałem...

- Chyba nie myślałeś, że cię tak zostawię, Michael? 

Well, fuck. 

Komentarze (0)

Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.

Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ
FM REVOLUTION - OFICJALNA STRONA SERII FOOTBALL MANAGER W POLSCE
Największa polska społeczność Ponad 70 tysięcy zarejestrowanych użytkowników nie może się mylić!
Polska Liga Update Plik dodający do Football Managera opcję gry w niższych ligach polskich!
FM Revolution Cut-Out Megapack Największy, w pełni dostępny zestaw zdjęć piłkarzy do Football Managera.
Aktualizacje i dodatki Uaktualnienia, nowe grywalne kraje i inne nowości ze światowej sceny.
Talenty do Football Managera Znajdziesz u nas setki nazwisk wonderkidów. Sprawdź je wszystkie!
Polska baza danych - dyskusja Masz uwagi do jakości wykonania Ekstraklasy lub 1. ligi? Napisz tutaj!
Copyright © 2002-2024 by FM Revolution
[x]Informujemy, że ta strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z polityką plików cookies. W każdym czasie możesz określić w swojej przeglądarce warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies.