Ten manifest użytkownika Godman przeczytało już 949 czytelników!
Łącznie swój komentarz zostawiło 0 z nich.
Moja przygoda z piłką nożną rozpoczęła się 24 lata temu, kiedy to w wieku 4 lat zagrałem w swoim pierwszym meczu. Mecz był rozgrywany na podwórku z kolegą – „jeden na jednego”. Nic więcej nie pamiętam oprócz tego, że nie mogłem zrozumieć dlaczego kolega powiedział, że jest „jego róg”, skoro ten róg jest koło mojej bramki? Nie mogąc pojąć o co chodzi zaakceptowałem, że tu są jego rogi, a tam moje. Wyniku nie pamiętam, aczkolwiek kolega był 2 lata starszy, więc zapewne wygrał.
Kolejne kluczowe wydarzenie miało miejsce w drugiej klasie szkoły podstawowej. Nowa nauczycielka WF-u podzieliła klasę na dwa zespoły, nie wiedząc, który z Nas jak gra w piłkę. W ten sposób trzech najlepszych chłopaków trafiło do jednego zespołu. Ja znalazłem się w tym „gorszym” zespole. Koledzy, którzy razem ze mną zostali wybrani do ekipy skazanej na porażkę zaczęli mocno artykułować niesprawiedliwość, jaka ich spotkała. Wtedy to wpadłem na pomysł, jak podnieść morale zespołu (oczywiście nie znałem takiego słowa jak morale) – będziemy RFN! Był to rok 1990, a RFN niedawno zdobyło Puchar Świata – będąc RFN-em nie mogliśmy więc przegrać. Drużyna przeciwna określiła się mianem Włochów, i przystąpiliśmy do zawodów. To był mój dzień – wszystko mi się udawało, koledzy też pomogli. Mecz wygraliśmy 4:1, a ja sam strzeliłem 3 bramki, stając się bohaterem połowy klasy (a raczej połowy męskiej… no, chłopięcej części klasy). Miałem 8 lat, a w tym wieku byle rzecz, która jest w naszych oczach sukcesem powoduje, że coś staje się naszym hobby, naszą pasją, miłością. Tak też stało się w tym przypadku – poczułem się dobrym piłkarzem, i zapragnąłem grać.
Od tej pory grałem znacznie częściej, rower, gry komputerowe, żołnierzyki i resoraki spadły w dół na mojej liście ulubionych zajęć. Grałem niemal codziennie, a na WF oczekiwałem jak na Gwiazdkę – bo znów będę mógł zagrać i skopać kolegom tyłki. Z każdym tygodniem byłem coraz lepszy, o czym mogło świadczyć to, że na podwórku byłem coraz częściej wybierany jako jeden z pierwszych, prześcigając nawet starszych kolegów. Razem z młodszym bratem potrafiliśmy w wakacje grać do ciemnej nocy, mając osiedlowe oświetlenie chodników za jupitery.
Na grę w klubie zdecydowałem się bardzo późno – dopiero w wieku 13 lat. Dołączyłem wtedy do zespołu mojego rocznika prowadzonego w Polonii Gdańsk, gdzie trenowałem przez półtora roku. Poza treningami spędzałem setki godzin na podwórku, grając nawet w nieoficjalnych meczach międzyosiedlowych, czy międzydzielnicowych – radząc sobie całkiem nieźle. Dziwiło mnie, że na tle innych zawodników, którzy trenowali w klubach (najczęściej Lechii lub Gedanii) prezentowałem się dobrze, często będąc szybszy, silniejszy – a mimo to nie miałem miejsca w składzie Polonii. Pod koniec mojej tam kariery dowiedziałem się, że trener postawił na mnie krzyżyk, bo nie będzie ryzykował wyniku meczu wystawiając niedoświadczonego Godka. Fakt – koledzy z drużyny trenowali od kilku lat, ale w takim razie po cholerę zgodził się, abym dołączył do zespołu? Traciłem swój czas, pieniądze rodziców (stroje, buty, dojazdy – nic za darmo nie rozdają), mając nadzieję na „nadejście lepszych czasów”. Ponoć Ci starsi stażem zawodnicy namawiali trenera, wskazując na to, jak wiele się nauczyłem od czasu rozpoczęcia treningów w Polonii. Czy trenera przekonali, czy nie – nigdy się nie dowiem. Podczas jednego z treningów na hali poczułem potężny ból w dolnej części kręgosłupa. Wyglądało to na uszkodzenie nerwu, ponieważ nie mogłem stanąć na prawą nogę – a właściwie mogłem, ale powodowało to kolejną falę bólu. W tym dniu graliśmy sparring z zawodnikami 19-sto letnimi, sami mając po 14-15 lat. Szło mi znakomicie, grałem w obronie (chociaż najlepiej gram na prawym skrzydle lub w ataku), i nie dałem się ani razu przejść napastnikom rywali. Wydawało mi się, że może w następnym meczu ligowym będę miał szansę zagrać…
Kilka dni później mama pracująca w szpitalu zrobiła mi prześwietlenie miednicy i zaniosła lekarzowi do oceny. Diagnoza (czyt. wyrok) brzmiała – Paweł ma niezrośniętą kość krzyżową. Ke? Jak mogę mieć niezrośniętą kość, skoro nigdy mi nie pękła? Okazało się, że człowiek rodząc ma 5 kości krzyżowych, które w młodym wieku zrastają się w jedną całość. U mnie tak się nie stało – i mam dwie takie kości. Lekarz ogólny stwierdził, że raczej z piłką powinienem dać sobie spokój. Podobnie powiedział lekarz w przychodni sportowej. Dał mi zestaw ćwiczeń, które spowodują ustąpienie bólu, i możliwość gry – ale „tylko towarzysko”. Miałem już nigdy nie trenować w klubie. Dramat – marzyłem o grze w Milanie, moim ulubionym wówczas klubie, marzyłem o tym, żeby grać jak Juskowiak na Olimpiadzie. Nic z tego – mogę grać z kolegami na podwórku. Obrażony na cały świat przez rok grałem bardzo mało, potem emocje opadły, i wróciłem do podwórkowego grania. Znów szło mi nieźle, znów wróciłem do pełni sprawności. Nie mogłem jednak zapomnieć o całym futbolowym świecie, którego częścią tak bardzo chciałem być. Kolega zabrał mnie więc na kurs sędziowski.
Kurs ukończyłem szybko, z bardzo dobrym wynikiem testu końcowego. Test sprawnościowy poszedł mi słabiej – zaliczyłem, ale tylko trochę powyżej minimum. Zostałem sędzią. Dwa lata jeździłem po największych zadupiach województwa, zarabiając grosze. Za mecz juniorów dostawało się około 20 zł, za seniorów miedzy 50 a 70 zł. Ważniejsze jednak było sam fakt, satysfakcja z wykonywanej pracy. Sędziując pierwszy mecz w wieku 17 lat bardzo trudno było zapanować nad 22 starszymi ode mnie (nawet o kilkanaście lat) piłkarzami, ale z meczu na mecz szło mi coraz lepiej – aż w końcu przywykłem do tego. Niecałe dwa lata później zaczęło mi brakować czasu na naukę przez wyjazdy na mecze. Bywało bowiem tak, że mecz miałem o 12:00 w sobotę, więc teoretycznie popołudnie wolne – ale do wioski, gdzie rozgrywany był mecz, dojeżdżał jeden autobus o 10:00, a powrotny był najwcześniej o 16:00. Tak więc wychodziłem o 8:00 z domu, aby o 18:00 być spowrotem. Taki żywot mają polscy młodzi sędziowie nie posiadający auta. A w Związku nikt się Ciebie nie pyta, czy masz jak dojechać – masz sędziować, i tyle. Zbliżała się matura, a ja cały czas poświęcałem piłce – jak nie sędziowałem, to grałem z kolegami, bo przecież nie można tylko biegać w czarnym kubraczku z gwizdkiem – ja też chcę sobie postrzelać! Były to też czasy moich pierwszych przygód z serią CM – ale to temat na inną okazję.
Czas leci, wiedza wciąż niepełna – zacząłem się zastanawiać nad porzuceniem zawodu sędziego. Tak się też stało – ale nie za sprawą nauki, a kolegi, z którym sędziowałem jeden z meczów. Byłem liniowym – drugi liniowy nie dojechał. Kolega sędziował już kilka lat – i w tym czasie awansował tylko o jedną klasę wyżej. Zapytał mnie, jak mi się ta praca podoba, i jakie miałem wyniki testu. Odpowiedziałem slangiem – 44 i 2800*. Bardzo ładnie! Odpowiedział – to może awans pod koniec roku? Stwierdziłem, że bardzo chętnie, aczkolwiek mam maturę, i muszę się skupić na nauce. Wtedy też padło kluczowe w mojej karierze pytanie „a masz w Związku plecy?”. Wtedy dowiedziałem się, dlaczego ów kolega, mimo bardzo dobrych wyników przez parę lat, dalej jest w A-klasie. Czasem miał nawet lepsze wyniki, niż konkurenci, którzy dostawali awans. Działo się tak dlatego, że awansu nie dostawał ten, który miał sumarycznie najlepsze wyniki** – o awansie decydował Związek. A kolega „pleców” nie miał. Nie pozostało mi nic innego, jak rzucić to w cholerę – nie będę do końca życia po wioskach jeździł i sędziował za pół stówy meczów. Maturę zdałem na czwórach i piątkach, poszedłem na studia…
Po pierwszym roku odezwał się do mnie kolega z liceum. Założył klub piłkarski, i zarejestrował go w B-klasie. Zapytał, czy nie chciałbym zagrać, bo jak na razie mają mało zawodników. Bez wahania się zgodziłem, ale potem przypomniała mi się sytuacja sprzed kilku lat. Mam przecież wrodzoną wadę kręgosłupa, nie mogę grać! Ból mi nie przeszkadzał, bo od jakiegoś czasu intensywnie trenowałem na siłowni, więc miałem mocne mięśnie pleców, oraz mięśnie międzyżebrowe. Ćwiczenia, które zalecił mi lekarz parę lat temu, miały za zadanie wzmocnienie tych właśnie mięśni – miało to odciążyć kręgosłup, i wyeliminować ból. Ale sportu miałem nie uprawiać. Mimo protestu rodziców, oraz ówczesnej dziewczyny – poszedłem do przychodni sportowej na badania. Po zbadaniu mojej wydolności, wzroku, i innych tego typu rzeczy, przyszła kolej na rozmowę z lekarzem. Opowiedziałem mu całą historię, jak to trenowałem w Polonii, i przerwałem treningi z uwagi na kości krzyżowe. Lekarz stwierdził, że w takim stanie umięśnienia organizmu nie stanowi to żadnej przeszkody, i mogę grać. Trzeba tu zauważyć, że nie byłem mocno zbudowany – przez rok chodzenia na siłownię przybrałem 10 kg masy, a i tak byłem chudy – ważąc 82 kilo przy 190 cm wzrostu. A więc mogłem grać, czy nie? Czy tylko kilka miesięcy intensywnych ćwiczeń wystarczyło, abym mógł normalnie grać? Czy poprzedni lekarz nie mógł powiedzieć „ćwicz chłopie codziennie, i przyjdź za pół roku, za rok”? Nie mógł, może nie chciał, może nie wiedział? Znów szlag mnie jasny trafił, ale przecież czasu nie cofnę. W B-klasie pograłem 1,5 sezonu. Dałem sobie spokój, bo szkoda mi było czasu na grę co tydzień o nic. Na karierę też już było za późno – miałem 22 lata, a od dwudziestolatków grających w ekstraklasie dzieliły mnie lata świetlne. Pozostało mi podwórkowe granie dla relaksu, kariera w korporacji finansowej, no i oczywiście – Football Manager.
Gdzie bym teraz był, gdybym „miał plecy”? Sędziowałbym na Mistrzostwach Świata, czy dalej w B-klasie? Co bym robił, gdybym miał zdrowe plecy, albo wyleczył je zaraz po diagnozie? Strzelałbym gole dla Wisły Kraków, Manchesteru United? A może tylko dla Wisły… Gdańsk (B-klasowy zespół, w którym grałem). Nie wiem, i nigdy się nie dowiem. Wiem, ze w piłkę grać umiałem. Dobrze mi to szło, zwłaszcza strzelanie bramek, szybko się uczyłem. Uwielbiałem strzelać z rzutów wolnych, dośrodkowywać z rożnych, asystować kolegom – asysta bardziej mnie cieszyła niż bramka. Grałem ostro, trzeba przyznać. Może stałbym się drugim Beckhamem, i przywdział czerwoną koszulkę z nr 7?
To oczywiście marzenia, które ma wielu chłopaków. Nie wiem, czy miałem szansę na ich realizację. Pewnie niewielkie. Żyję jednak w kraju, w którym oprócz talentu trzeba mieć „plecy”, i szczęście, aby trafić na dobrego lekarza. Ja nie miałem ani jednego, ani drugiego.
Teraz jestem już dorosłym człowiekiem, mam narzeczoną, własny dom, samochód, stabilną pracę. Jestem szczęśliwy. Szkoda mi niespełnionych marzeń, ale jeszcze bardziej szkoda mi polskiej piłki… Ciekawe, ilu takich jak ja siedzi teraz przed komputerem, czyta ten tekst popijając piwko, zamiast robić pompki na boisku treningowym Realu czy Milanu.
* 44 na 50 punktów z testu z zasad piłki nożnej, 2800 metrów przebiegniętych w 12-minutowym biegu (min. 2700, max 3200)
** sumuje się wyniki testów sprawnościowych i merytorycznych, oraz oceny obserwatorów Związku
REAL MADRYT |
FC BARCELONA |
MANCHESTER UNITED |
Aerobik - męska rzecz? |
---|
Trening aerobiczny jest ważny, kiedy zależy nam na doskonaleniu dynamiki piłkarzy. Rozwija umiejętności takie jak Zwinność, Przyspieszenie, Szybkość. Przydaje się szczególnie przy szkoleniu skrzydłowych i obrońców. |
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ