Sezon 2012-2013 rozpoczęliśmy
18 sierpnia pojedynkiem z
Billericay. Klub ten to beniaminek, więc teoretycznie nie należy do najsilniejszych. W naszej sytuacji żaden wynik mnie jednak nie zdziwi.
Mecz rozpoczął się nadspodziewanie dobrze, bo choć w grze Truro było dużo chaosu, to jednak dało się zauważyć naszą przewagę. Nie powinno więc dziwić, że w 15 minucie
Joe Broad wpakował piłkę do siatki gospodarzy. Bramkarz Billericay,
Dale Brightly, nie był szczęśliwy. Obraz gry przez całą pierwszą połowę nie zmienił się. Drużyna Billericay nie potrafiła zagrozić naszej bramce, a my, choć nieporadnie, to jednak ciągle nękaliśmy rywala pod jego bramką. Po przerwie kontynuowaliśmy naszą taktykę, skutkiem czego była ładna bramka
Kieffera Moore'a w 49 minucie meczu. Kieffer tym samym potwierdził, że jest materiałem na napastnika. Zdobył bramkę mimo asysty dwóch obrońców przeciwnika. Z punktu widzenia dramaturgii spotkania był to mecz nudny, gdyż nie było właściwie chwili, byśmy byli w opałach. Nie dziwi więc, że w 60 minucie, po prawie identycznej akcji jak poprzednia, Kieffer oszukał obrońców i tym razem zamiast strzelać, oddał piłkę
Stewartowi Yettonowi, który strzałem ze środka pola karnego nie dał najmniejszych szans Brightly'emu.
Statystyki pomeczowe nie wskazują wcale na zwycięstwo outsidera. Można by wręcz pomyśleć, że mecz wygrała solidna drużyna środka tabeli. Po meczu niewątpliwie trzeba pochwalić
Stewarta Yettona za asystę i bramkę, a także za nienaganną postawę w destrukcji. Na 3 próby odbioru piłki wszystkie były udane. W obronie brylował również
Jake Ash, który w tym meczu przywdział opaskę kapitańską. Świetna gra głową i rewelacyjny odbiór nie pozwolił rozwinąć skrzydeł napastnikom gości:
Alexowi Osbornowi i Jayowi May. Żaden z nich nie był w stanie oddać strzału na bramkę w tym meczu, a rajd udał się tylko raz Mayowi.
********************
Mimo wysokiego wyniku
3-0 nie czułem się komfortowo. Stres wręcz narastał, bo spodziewałem się, że porażka nieuchronnie przyjdzie w następnym spotkaniu, a przyjemny smak zwycięstwa stanie się już tylko ulotnym wspomnieniem. Mieliśmy się o tym przekonać już
21 sierpnia w meczu z
Havant & Waterlooville. Miał to być nasz pierwszy występ przed własną publicznością. Presja kibiców może nie była olbrzymia, bo kibiców mamy na razie jak na lekarstwo, ale wiadomo, że każdy z moich młodych chłopaków chciałby się pokazać z dobrej strony przed rodzinami i znajomymi.
Skład na ten mecz musiał ulec znacznej przebudowie ze względu na krótką przerwę, jaką mieli zawodnicy na regenerację. I tak w ataku w stosunku do meczu poprzedniego pozostał tylko
Moore, w obronie
Howell, no i na bramce
Sandercombe. Reszta odpoczywa, a na ich miejsce wchodzą zmiennicy.
Analiza formacji przeciwnika wskazuje na duże zagęszczenie w strefie obronnej. Pozornie osamotniony napastnik
Palmer będzie wspierany przez szybkich wysuniętych skrzydłowych. Niewątpliwie kluczowe będzie unikanie niepotrzebnych kontr z wykorzystaniem tych graczy. Niezbyt daleko wysunięta linia obrony powinna załatwić sprawę.
Początek meczu niestety wskazywał na czarny scenariusz. W 7 minucie meczu H&W wykonywało rzut rożny. Piłka trafiła najpierw na środek pola karnego, a następnie potoczyła się na jego skraj, na którym czekał już
Alex Parsons. Przyjął, przymierzył i huknął w lewe okienko naszej bramki. Było
0-1. Następne 30 minut to w miarę wyrównana gra, z której nic konkretnego nie wynikało. Na uwagę na pewno zasługuje fakt, że Havant czuło nasz oddech na plecach, bo w 21 minucie
Chris Arthur dostał żółtą kartkę. Nasza determinacja przyniosła skutek w 37 minucie. Akcja zaczęła się niewinnie od wybicia "piątki" przez
Sandercombe'a. Piłka poszybowała aż na połowę przeciwnika, gdzie w powietrzu o piłkę zawalczyli
Coles i Pierce. Ten drugi tak niefortunnie odgrywał do swojego kolegi
Ryana, że wypuścił w uliczkę
Gleesona, który nie namyślając się długo zabrał się z piłką i po kilkunastu metrach uderzył przy lewym słupku bramki Havant. Bramkarz nie miał szans. Nastroje w drużynie były świetne. Schodziliśmy do szatni na przerwę z remisem i przewagą psychologiczną. Starałem się podbudować chłopaków i uświadomić im, że teraz muszą przycisnąć i dobić przeciwnika. Ze względu na młody wiek drużyny było ryzyko, że jeśli szybko nie "ukłują" gości, to doświadczenie rywala może odwrócić losy meczu w końcówce.
Na efekty nie trzeba było długo czekać. W 57 minucie, po którejś z kolei naszej akcji na bramkę Havant, piłka trafiła na skrzydło do zawodnika gości,
Taggarta. Ten tak niefortunnie odgrywał piłkę głową, że posłał piłkę wprost pod nogi wychodzącego na czystą pozycję
Dana Greena. Ten nie namyślając się długo wbiegł w pole karne i strzałem w długi róg pokonał bramkarza gości,
Mastersa. Do końca meczu wynik
2-1 nie uległ zmianie. Tym samym zanotowaliśmy pierwsze zwycięstwo w sezonie na własnym boisku. Ponadto zanotowaliśmy pierwszą, bardzo skromną, serię zwycięstw! Graczem meczu został
17-letni Marcus Gleeson, wpisując się na listę strzelców, skutecznie walcząc w powietrzu oraz co rusz nękając gości rajdami.
Nie da się ukryć, że momentami zbyt dużo miejsca zostawiamy przeciwnikowi przy wykonywaniu stałych fragmentów gry. Z tego właśnie powodu padła bramka dla H&W. Na osłodę natomiast trzeba przyznać, że świetnie spisali się nasi skrzydłowi. To właśnie ich przytomna reakcja po błędach przeciwników i zimna krew przy strzałach pozwoliła cieszyć się ze zwycięstwa. Cieszy również nasza przewaga w statystykach strzałów i posiadania piłki. Wynika z nich, że nie wygraliśmy przypadkowo, lecz w przekroju całego spotkania byliśmy po prostu lepsi. Z drugiej jednak strony ilość fauli po naszej stronie oznacza, że zbyt często pomagaliśmy sobie nieprzepisowo, a to może zemścić sie w meczach prowadzonych przez sędziów "dokładnych" i lubiących szastać kolorowymi kartonikami.
********************
Dwa kolejne zwycięstwa napawają optymizmem i choć stres, który towarzyszył nam po pierwszym meczu teoretycznie teraz mógł się spotęgować, to chyba większym zagrożeniem była jednak pokusa przedwczesnej wiary w nasze nadludzkie możliwości. Ale co tam, w końcu kiedy się cieszyć i z optymizmem patrzeć w przyszłość, niż gdy się wygrywa? Z takim właśnie nastawieniem podeszliśmy do trzeciej z kolei potyczki w tym sezonie. To było drugie z rzędu spotkanie przy własnej publiczności. Przeciwnikiem zaś miało być Salisbury. Mecz ten trzeba określić jako sprawdzian rzeczywistych możliwości naszej ekipy. Przez ekspertów
Salisbury sytuowane jest na drugiej pozycji na koniec sezonu i choć w pierwszych dwóch pojedynkach drużyna zdobyła zaledwie
1 punkt, to nie należy zbytnio liczyć, że ci faceci pogodzą się łatwo z kolejną stratą punktową. Czekał nas niewątpliwie ciężki bój.
25 sierpnia był mokry, ale ciepły. Na trybunach zasiadło około
600 widzów ciekawych, jak nam będzie się grało w tych warunkach. Na pierwszą bramkę czekaliśmy dość długo, bo do 34 minuty. Sytuacja nie wyglądała groźnie aż do momentu, gdy lobem nad naszym obrońcą
Affulem został uruchomiony lewoskrzydłowy gości
McPhee, który pomknął z piłką w stronę linii końcowej boiska. W tym samym momencie na bramkę nabiegał
Robbie Matthews.
McPhee zagrał idealnie wzdłuż bramki pomiędzy bramkarza a obrońców i tym samym wybornie obsłużył swojego kolegę z drużyny. Było znowu
0-1.
Do przerwy nic się nie zmieniło. W szatni zaś zawrzało, gdyż z gry nie wynikało, że musimy ten mecz przegrać. Na powyższym zrzucie widać jednak znaczną przewagę Salisbury pod swoim polem karnym. Musieliśmy przycisnąć. Trochę pokrzyczałem, polamentowałem i puściłem chłopaków na drugą połówkę. Zdzieranie gardła opłaciło się już w 47 minucie, kiedy to
Cody Cooke wpakował piłkę do siatki bramkarza gości
Scotta, przy biernej postawie
Harta, który to popisał się w pierwszej połowie wspomnianym wcześniej podaniem do McPhee'go. Sama bramka była niezwykłej urody gdyż piłka została uderzona z dużą siła i najpierw trafiła w sam środek poprzeczki, po czym odbiła się od wewnętrznej siatki i siłą rozpędu trafiła jeszcze w słupek. Scott był kompletnie zaskoczony zachowaniem futbolówki, co spotkało się z donośną reakcją naszych kibiców. Mieliśmy remis.
Kiedy miałem juz nadzieję, że znowu uda nam się pójść za ciosem, nadeszła 64 minuta. Akcja nie wyglądała groźnie do momentu błędu środkowego obrońcy
Howella, który tak niefortunnie próbował wybijać piłkę
Matthewsowi, że podał ją
Hewittowi, który tym samym miał otwartą drogę do naszej bramki. Strzał z około 11 metrów w środek bramki pod upadającym
Sandercombem załatwił sprawę. Do końca meczu wynik
1-2 się nie zmienił. Było to o tyle bolesne, że w drugiej połowie tak na prawdę przeważaliśmy na całym boisku, a mimo to straciliśmy bramkę, a nie strzeliliśmy żadnej. Po raz kolejny musiałem też zwrócić uwagę na ilość fauli. Jedyne, co cieszy to to, że przy 17 przewinieniach trafiła nam sie tylko 1 żółta kartka. Graczem meczu został Chris McPhee z Salisbury, który siał spustoszenie na naszej prawej flance i zanotował asystę przy pierwszej bramce.
Humory w ekipie nie były na najwyższym poziomie, ale prezes uspokajał mnie, że wynik, jaki osiągnęliśmy w tych pierwszych meczach to i tak więcej, niż ktokolwiek oczekiwał. Podkreślił także, że porażka z Salisbury była wkalkulowana już od początku ze względu na poziom, jaki prezentuje ta drużyna. Ja ze swej strony mimo wszystko czułem niedosyt, gdyż chłopcy pokazali, że żadne Salisbury im nie straszne i gdyby nie brak szczęścia i małe doświadczenie ekipy Truro City, to mecz mógłby się zakończyć inaczej.
********************
Nie było jednak czasu na rozpamiętywanie krzywd. Już
27 sierpnia graliśmy mecz wyjazdowy z
Weston-super-Mare. Przeciwnik nie należał do potentatów tej ligi, a na dodatek po trzech kolejkach na swoim koncie miał zaledwie
1 punkcik. Ze statystycznego punktu widzenia był to dla nas przeciwnik wymarzony, do ogrania. Ja jednak cały czas uczulałem chłopaków na fakt, że jesteśmy niedoświadczeni i nie możemy pozwolić sobie na zachłyśnięcie się pierwszymi dobrymi występami. W składzie nastąpiła po raz kolejny rotacja. Tak krótkie przerwy tylko nielicznym zawodnikom mojej drużyny pozwalają na grę w każdym meczu. W gruncie rzeczy dotyczy to tylko bramkarza. Z jednej strony jest to ryzykowne, gdyż czasem jestem zmuszony wystawić w pole bardzo niedoświadczoną jedenastkę, ale z drugiej jednak mam możliwość ogrywania szerszej kadry i zdobywam przewagę kondycyjną.
Od początku spotkania optyczną przewagę mięli gospodarze. Było to niepokojące, bo we wcześniejszych meczach zbieraliśmy dobre recenzje właśnie dzięki naszej przewadze optycznej. Jednak w 15 minucie los sie do nas uśmiechnął.
Sesay posłał piłkę w pole karne przeciwnika, gdzie nastąpiło dość duże zamieszanie w rejonie piątego metra od bramki goalkeepera miejscowych,
Owena. Z całej potyczki zwycięsko wyszedł
Kenny Smith, który z bliskiej odległości wpakował piłkę do bramki. Nasza ławka oszalała z radości. Radość trwała aż do 44 minuty, kiedy to gospodarze wykonywali rzut wolny bezpośredni ze skraju pola karnego. Piłkę uderzał
Berry. Ta najpierw trafiła w poprzeczkę, a następnie odbiła się od pięści
Sandercombe'a i wpadła wprost pod nogi 2 graczy Weston,
Lairda i Villisa, którzy byli kompletnie niekryci. Więcej zimnej krwi zachował w tej sytuacji ten drugi, kierując piłkę praktycznie do pustej bramki. Był to zimny kubeł wody na głowy moich podopiecznych. Nie można tak nonszalancko zachowywać się w swoim polu karnym, gdy przeciwnik wykonuje stały fragment gry. W przerwie znowu zawrzało.
Po przerwie po raz kolejny chłopcy pokazali, że dociera do nich to, co staram się im przekazać. Mimo, że optyczną przewagę nadal mięli gospodarze, to w 54 minucie udało się nam ich zaskoczyć. Kluczem tutaj okazała się wschodząca nasza gwiazdeczka,
Kieffer Moore. Dopadł on do piłki zbitej głową przez
Gleesona i huknął ze skraju pola karnego nisko, w lewy róg bramki. Bramkarz nie miał szans. Mimo przewagi Weston, moi chłopcy zachowali spokój, wytrzymali ciśnienie i dowieźli wynik
1-2 do końca. Choć mecz zakończył się naszym zwycięstwem, to niejeden powie, że szczęśliwym.
Graczem meczu został
Wayne Avery. Jego świetna gra w powietrzu oraz aż
14 przechwytów były kluczowe dla dowiezienia zwycięstwa do mety. O faulach naszej drużyny mógłbym chyba nie pisać, bo to staje się oczywiste, że ich ilość jest kolosalna. Jeden żółty kartonik przy
20 faulach to chyba jakiś rekord Guinnessa. Czekam z obawą na moment, gdy sędziowie przestaną stosować wobec moich chłopaków taryfę ulgową i zaczną używać kolorowych kartoników na większą skalę. Całokształt statystyk jest dla nas jednak korzystny. Poza oddanym przez nas posiadaniem piłki przeciwnik właściwie nie istniał. Dośrodkowania, wślizgi, gra w powietrzu - wszystko to łącznie sprawiło, że Weston dziś strzeliło tylko jedną bramkę.
********************
Podsumowując sierpień trzeba powiedzieć, że stajemy się powoli czarnym koniem rozgrywek.
Zdobyliśmy 9 punktów na 12 możliwych. Strzeliliśmy 8 bramek tracąc tylko 4. Jedyne punkty, jakie dotychczas straciliśmy pojechały do jednej z najlepszych ekip tej ligi. Biorąc to pod uwagę to oraz fakt, że nasza młodzież powinna z meczu na mecz grać lepiej, powinienem spać spokojnie. Domyślam się jednak, że czeka mnie po drodze nie jeden kryzys formy tych żółtodziobów. Dopiero wtedy będę musiał stanąć na wysokości zadania.
********************
W lokalnej gazecie ukazał się krótki artykuł na temat naszego klubu. W górnej części strony znaleźć można sondę, która dołączona została do tego tekstu. Trzeba przyznać, że nie brakuje naszym dziennikarzom humoru :-).
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ