Ludzie, szczękając zębami z zimna podążali w tylko sobie znanym kierunku. Wielodniowe opady śniegu skutkowały potężnymi zaspami, które uniemożliwiały swobodną drogę kierowcom samochodów osobowych. Mimo złej pogody przedmieścia Warszawy były pełne ludzi, którzy niemalże oblegali sklepy w poszukiwaniu prezentu na Boże Narodzenia dla najbliższych. Sprzedawcy zaś klaskając w dłonie na myśl o zarobku, dwoili się i troili, aby namówić klienta do skorzystania ze swoich usług.
Trzymając kartkę z listą prezentów w jednej ręce i torbą w drugiej, przemierzałem galerię handlową. Co rusz musiałem odskakiwać przed rozpędzonym tłumem, który akurat zauważył promocję na bieliznę czy cukierki. Spojrzałem raz jeszcze na listę: "Świecące spinki dla córki cioci Magdy, nowa gra komputerowa dla Szymona, zestaw bajek dla Agatki..." byłem pewien, że po tych zakupach mój portfel stanie się znacznie lżejszy. Wjeżdżając windą na trzecie piętro odnalazłem cel moich poszukiwań - sklep komputerowy. Przez dłuższą chwilę rozglądałem się za jakimś bannerem, który uświadomiłby mi, gdzie znajdę stoisko z nowymi grami. Niestety takie proste to nie było. Na pomoc przyszedł mi jeden z pracowników, który na specjalnie narysowanym planie sklepu pokazał mi, gdzie znajdę grę. Pośpiesznie zapakowałem pudełko do koszyka, zapłaciłem i dumny z wypełnionej misji odebrałem brzęczący od dłuższej chwili telefon:
- Synku, jak zakupy? Proszę cię, nie zapomnij o niczym! Pamiętasz rok temu, jak zapomnieliśmy prezentu dla tego małego? Darł się chyba z pół wieczora, a przestał, gdy na siłę wcisnęłam mu "zielony banknocik".
- Nie bój się - odparłem - wszystko już mam. Za chwilę wracam do domu, tylko muszę zajść jeszcze do Grześka, bo ma do mnie sprawę.
- Tylko nie pij w święta! - głos matki zabrzmiał gwałtownie, aczkolwiek byłem pewien, że mówi to z uśmiechem.
Upewniając się, że wszystkie prezenty bezpiecznie zapakowałem na dnie torby, raźnym krokiem ruszyłem w kierunku przyjaciela. Właściwie, to ciężko określić go tym mianem. Poznaliśmy się, jako małe berbecie, gdy wspólnie graliśmy w piłkę i chodziliśmy po drzewach. W szkole, siedzieliśmy nawet w tej samej ławce, a mówili o nas, że prędzej wybuchnie III Wojna Światowa, niż my pójdziemy gdzieś osobno. Po ukończeniu podstawówki nasze drogi zaczęły się rozchodzić, bowiem razem zauważyliśmy, że mamy inne priorytety. Grzesiek całe dnie biegał za Magdą, jedną z najładniejszych dziewczyn w klasie, z kolei ja zacząłem grać w miejscowym zespole piłkarskim. Biorąc pod uwagę masę zajęć w szkole, nasze codzienne spotkania stały się praktycznie niemożliwe. Po ukończeniu gimnazjum przeprowadziłem się do Krakowa, gdzie ojciec otrzymał pracę. W nowym mieście zaaklimatyzowałem się dosyć szybko. Wbrew pozorom nie tęskniłem za kumplem, tylko za kolegami z drużyny. To z nimi świętowałem zwycięstwa i płakałem w szatni po porażkach. Następnie matura, studia i intensywne szkolenia w celu wyrobienia licencji trenerskiej. Do Warszawy wróciłem jako 30-letni facet. Z kumplem nie widziałem się bardzo dawno, dlatego byłem zdziwiony, gdy pewnego dnia zadzwonił do mnie i poprosił, abym wpadł do niego...
Drugi raz spojrzałem na adres, jaki mi podał i mimo to wątpiłem, że to ten budynek. Wszystko opływało w złoto! Ogromny dom z równie wielkim ogrodem i tarasem robił niesamowite wrażenie, jeśli wzięło się pod uwagę, że obok stały zniszczone i zaniedbane domki. Cały ten pałac ogradzały wysokie, złote kraty. Przecierając oczy ze zdumienia, doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie, jak na własnej skórze przekonam się, czy to prawidłowy adres.
- Kto tam? - usłyszałem stanowczy, męski głos.
- Kuba Demkowicz. Ja, ja się miałem spotkać z Grzegorzem... - zawiesiłem głos, usiłując sobie przypomnieć nazwisko - Dobrzyńskim.
- Kuba! - mężczyzna szybko zbiegł z wysokich schodów i otwierając bramę, a następnie wciągając mnie do środka, podał mi rękę.
- Kopę lat, brachu! Gdzie ty się podziewałeś? - powiedział uśmiechając się.
- To samo mógłbym powiedzieć do ciebie. Ja mieszkałem kilka lat w Krakowie.
- Ja zaś - odparł, próbując udawać skromność - troszkę zarobiłem. Wzbogaciłem się na giełdzie, a - jak dobrze pamiętasz - na tym można zarobić.
Grzegorz, oprowadzając mnie po swojej luksusowej willi, opowiadał o tym, jak mu się powodzi. Byłem jego zupełnym zaprzeczeniem. On był milionerem, ja ledwo wiązałem koniec z końcem. On dwa razy w roku wyjeżdżał za granicę na wakacje, ja zaś byłem dumny, gdy choć raz na dwa lata udało mi się wyskoczyć nad polskie morze. W jednej rzeczy się nie zmienił: nadal był bardzo szczery, co niekiedy denerwowało, ale równie często dawało do myślenia.
- Kiepsko wyglądasz. Jakiś taki chudy jesteś, blady - rzucił z wyraźnym zmartwieniem w głosie.
- Dobrze wiesz, że mnie się tak dobrze nie powiodło. Co z tego, że otrzymałem licencję na prowadzenie klubu piłkarskiego, skoro nigdzie nie ma pracy? W Polsce boją się zatrudnić kogoś młodego. Wolą upychać na to stanowisko starych pryków, którzy robią tylko to, co ich szefowie im polecą. Wierz mi, futbol to nie giełda.
- W sumie, mógłbym mieć dla ciebie pracę - odpowiedział, uśmiechając się tajemniczo.
Przez chwilę poczułem się, jakby mi wylano na głowę pomyje. Mam u ciebie pracować?! Dobre sobie, co ty myślisz, że trafiłeś na idiotę jakiegoś?! Mój stosunek do niego zmienił się diametralnie. Nie sądziłem, że kumpel z dzieciństwa będzie robił sobie żarty moim kosztem. I, co, po znajomości dasz mi kilka złotych więcej?!
- Zainteresowany? - spytał, szczerząc się okropnie.
Walczyłem sam ze sobą, aby nie zrobić mu krzywdy, choć - trzeba przyznać - łatwe to nie było. Moja irytacja była tym większa, że robił to w sposób taki naturalny: uśmiechał się tak, jakby robił coś zupełnie niewinnego.
- Myślisz, że trafiłeś na debila? Przykro mi, pomyliłeś się i to boleśnie. Wydawało mi się, że jesteśmy kumplami...
- Jesteśmy!
- Już nie! - odparłem. - Szukasz sobie taniej siły roboczej?! Jeśli tak, to w gazecie daj ogłoszenie, a nie się znajomymi wyręczasz! - dokończyłem, a chwilę potem trzasnąłem bramą tak, że niebezpiecznie zadrżała.
Przez kilka dni czułem się źle, żeby nie powiedzieć fatalnie. Mimo, że święta odbywały się za kilka dni, ja zupełnie nie mogłem pojąć, dlaczego moi bliscy tak podniecają się. Święta, jak święta. Normalny dzień, tyle tylko, że je się wspólnie kolacje i rozpakowuje prezenty. Zamiast pomóc mamie w przygotowaniach, całe dnie spędzałem w pokoju, gdzie albo spałem, albo oglądałem telewizję. Początkowo nie zwracałem uwagi na nic: gdy ubierana była choinka, ja spałem. Gdy trzeba było iść po zakupy, źle się czułem. Byłem wdzięczny mojej mamie, że nie przychodziła i nie próbowała wyciągnąć mnie nigdzie. Czułem się wtedy zdradzony i niezrozumiały przez wszystkich. Było mi źle.
Wreszcie nadszedł dzień, w którym do naszego mieszkania zjechała się cała rodzina. Myśląc o lawinie gości robiło mi się niedobrze. Oczami wyobraźni widziałem wujka Stanisława, który setkę razy pyta się mnie, kiedy wyjdę za mąż i nadzieję matki, by usłyszeć odpowiedź "W najbliższym czasie", albo coś w tym stylu. Wstałem wcześnie. Przez kilka dni się totalnie obijałem, ale chciałem, by choć część przygotowań była moją zasługą. Może to nieodpowiednie słowo. Poczułem coś dziwnego. Coś, co nakazywało mi wręcz, bym nieco pomógł. Sytuacja nadarzyła się już z samego rana, gdy mama musiała pochować ciężkie pudełka do schowka.
- Pomogę ci - rzuciłem, próbując się uśmiechnąć i zarazem udawałem, że nie widzę jej zdziwionej miny.
Nadeszła godzina zero. Ubrany w stary garnitur i pantofle stałem w progu drzwi, i niczym gospodarz witałem każdego przybyłego gościa. Zjeżdżanie się całej rodziny trwało prawie godzinę. Później, obcałowany i obściskany na giętkich nogach udałem się do stołu. Wspólne śpiewanie kolęd i czytanie pisma świętego, następnie składanie życzeń ("Ożeniłbyś się wreszcie!") i posiłek. Wszystko działo się tak szybko, że nie zauważyłem nawet kiedy zegar wybił 22. Pożegnałem się ze wszystkimi i pośpiesznie udałem się do swojego pokoju, by móc w samotności trochę odpocząć.
Przebrałem się w piżamę i wsunąłem się do ciepłego łóżka. Wszelkie próby szybkiego uśnięcia były niemożliwe, z racji dochodzących mnie odgłosów z jadalni. Przekręciłem się na bok. Przez głowę przeszły mi wszystkie wydarzenia, które w ostatnim czasie nie dawały mi spokoju. Najbardziej żałowałem tego, że w taki sposób potoczyła się moja kariera trenerska. Podczas żmudnych szkoleń, oczami wyobraźni widziałem siebie, trenującego jakikolwiek zespół piłkarski. Na dzień dzisiejszy było to niemożliwe. W myślach bluzgałem na siebie samego. Gdyby nie to, że mam taki słaby charakter i nie mam układów, dzisiaj rozmawiałbym ze wszystkimi o swoich sukcesach. Pogłębiając się w tych rozmyśleniach nawet nie zauważyłem, gdy sen mnie pokonał.
Powoli zbliżał się Sylwester. Pogoda nie zmieniła się ani na jotę. Śnieg cały czas sypał, za oknami nieustający mróz. Prawdę mówiąc w ogóle się nie zastanawiałem nad hucznym powitaniem nowego roku. Mówiąc wprost - nie chciało mi się nigdzie iść. Systematycznie odrzucałem jakiekolwiek zaproszenia od znajomych mówiąc, że akurat w noc kończącą rok 2007, będę bardzo zajęty. Rzecz jasna nikt mi nie uwierzył, ale dla własnego bezpieczeństwa żadnych pytań nie zadawali. Ja zaś chciałem dokończyć ten rok i rozpocząć nowy w samotności, racząc swoje usta lampką szampana i robiąc postanowienia, które - ku zaskoczeniu - zamierzałem zrealizować. Celem podstawowym było znalezienie sobie normalnej, stałej pracy. Pożegnałem się już z myślą posady szkoleniowca piłkarskiego. Z samego dnia zamierzałem iść do Urzędu Pracy, by przejrzeć ogłoszenia. Drugim i równie ważnym punktem na mojej liście było znalezienie mieszkania. Mama mówiła mi, że mogę tu mieszkać ile chcę, ale trzeba było się kiedyś usamodzielnić. Nie mogę być wiecznie uważany za maminsynka, choć w praktyce, określenie mnie takim terminem było wielce krzywdzące. Reszta punktów, była mniej istotna, aczkolwiek wszystkie zamierzałem zrealizować.
W pewnej chwili spojrzałem na zegarek. Olbrzymi zegar stojący w rogu pokoju wskazywał za minutę północ. Otworzyłem butelkę szampana najciszej jak tylko się dało, aby nie obudzić pogrążonej w letargu mamy. Uśmiechnąłem się do siebie i wziąłem do ręki kieliszek. Byłem bliski wylania zawartości do suchego gardła, lecz zatrzymał mnie dzwonek do drzwi. Przez dłuższą chwilę spoglądałem się otępiały w kierunku przedpokoju.
O tej porze? Kto to może być? Cichutko, niczym zwierz polujący na inne zwierzę, zakradłem się do przedpokoju. Powoli odchyliłem wizjer. Pusto. Ponownie dzwonek do drzwi. Nadal pusto. Z niepokojem przekręciłem klucz w drzwiach i wyjrzałem na korytarz. W mroku widziałem pewną postać siedzącą na schodach. Ów postać twarz skryła w rękach, więc trudno było określić kim jest. Po omacku zapaliłem światło. Postać nadal nie drgnęła, za to ja zauważyłem mężczyznę. Tak, to był mężczyzna. Po chwili wahania zauważyłem Grzegorza...
- Czego chcesz?! - warknąłem, podchodząc do niego.
- Chcę prosić, byś dał mi dojść do słowa. Faktycznie, może jak zaproponowałem ci pracę, to zabrzmiało to trochę dziwnie, ale ja naprawdę nie miałem i nadal - bo oferta aktualna - nie mam nic złego na myśli.
- Ty naprawdę myślisz, że będę sprzątał twój pałac, czy co ty tam chcesz?
- Sprzątać? O czym ty mówisz? - odparł zdziwiony.
- Jak to o czym? Zaproponowałeś mi robotę w swoim domu, bym sprzątał, tak?
- Owszem, zaproponowałem ci robotę - powiedział, robiąc się czerwony - ale nie żebyś sprzątał. Chciałem, abyś został trenerem klubu piłkarskiego, do którego mam 93% udziałów - dokończył, trzęsąc się ze śmiechu.
- Znów sobie ze mnie żarty robisz? Dobrze wiesz, że ja roboty nigdy nie dostanę.
- Dostaniesz. Ja ci oferuję pracę. Powiedzmy, że to taki
prezent noworoczny. Wiele razy ty mi pomagałeś, teraz ja chcę tobie. Proszę tylko - nie odrzucaj jej. To wielka szansa.
Zamurowało mnie. Patrzyłem na niego wzrokiem, który wydawał mi się idiotyczny. Podczas, gdy Grzegorz ocierał łzy z oczu, ja analizowałem sobie wszystko w głowie. Wydawało mi się, że to sen, dlatego na wszelki wypadek uszczypnąłem się w rękę. Nic. A więc to jawa?!
- A co to za klub?
- No właśnie, tutaj jest problem. Otóż ten zespół znajduje się w... Korei Południowej.
- Gdzie?! - przysiadłem ze zdumienia - jesteś pewien?
- Nie - odparł, udając poważnego - nie mam bladego pojęcia gdzie jest klub, którego jestem [prawie] właścicielem. To, jak zainteresowany?
- Muszę się zastanowić - dodałem i przypomniałem sobie o swoich postanowieniach - zgadzam się! Chcę prowadzić ten zespół. A jak on się w ogóle nazywa?
- HongChun. Gramy w N-League. To coś jak polska pierwsza liga, ale jednak druga. Według mediów zajmiemy dwunastą lokatę, czyli - mówiąc wprost - będziemy się starać utrzymać. Ale liczę na ciebie i wierzę, że pociągniesz ten zespół do sukcesów.
- Gdzie kontrakt? - rzuciłem, czując się, jakbym był w jakimś transie.
- Spokojnie. O tym jutro, dzisiaj... idziemy pić?
- Pewnie, że tak! - wysapałem i nadal pozostając w szoku, ubrałem kurtkę i buty, a następnie podążyłem za przyjacielem.
Wszystko potoczyło się tak szybko, że nawet nie pamiętam szczegółów. Już następnego dnia, podpisałem umowę, na mocy której miałem zostać szkoleniowcem
HongChun. Informacja o tym, że będę trenował zespół koreański była kontrowersyjna. Nie dość, że po raz pierwszy w historii klubem kierował Europejczyk, to jeszcze doszło do niespotykanego złamania zasad - również po raz pierwszy podpisano trenerski kontakt w kraju innym, niż drużyna którą miałem dowodzić.
Mój przyjazd do miasta Hongchun (widać, że założyciele klubu niezbyt się wysilili) zbiegł się w czasie ze strajkiem miejscowych sklepikarzy, który oczekiwali większych zarobków. Chociaż to mi pozostało z ojczystego kraju.
Mogę przyznać bez bicia, że byłem kompletnie zielony, gdy przedstawiano mi zawodników. Nie dość, że nikogo nie znałem, to nie mogłem nawet zapamiętać choćby jednego nazwiska. Spowodowało to pewne zażenowanie wśród uczestniczących w tym spotkaniu miejscowych dziennikarzy. Starając się zrehabilitować, pewnym głosem opowiadałem o planach, jakie wiązałem ze swoim pobytem w tym zespole. Mówiłem długo i intensywnie, lecz dopiero zapewnienie, że naszym celem jest w przeciągu trzech sezonów pojawić się w K-League, otrzymałem owację na stojąco. Minimaliści...
Pierwsze spotkanie z drużyną spowodowało, że na mojej głowie pojawiła się gęsta warstwa siwych włosów. Czarną rozpacz powodował stan murawy, jak i znajdujących się w pobliżu boisk treningowych i obiektów młodzieżowych. Kwestie finansowe klubu również trzeba pominąć. Ani złotówki na transfery, natomiast budżet płacowy jest naciągnięty do granic możliwości. Jeśli chodzi o skład, to narzekać nie mam prawa. Jak na drugoligowe warunki, drużyna prezentowała się bardzo przyzwoicie. Przede wszystkim mogłem być usatysfakcjonowany z jej liczebności - na każdą pozycję miałem do dyspozycji co najmniej jednego dublera.
Mocną stroną koreańskiego zespołu jest młodzież. Warto odnotować również to, że wiek najstarszego zawodnika w zespole sięga dwudziestu siedmiu wiosen.
Zaczęła się seria meczów towarzyskich. Drugiego lutego podejmowaliśmy zespół Suwon Tech High School, który - co ciekawe - uważany był za faworyta. Taktyka na ten mecz była banalnie prosta. Pospolity system 4-4-2, gra oskrzydlająca, z lekko wysuniętą linią defensywną. Czytając w prasie o tym, że przystępujemy do tego spotkania z nie najlepszej pozycji, przecierałem oczy ze zdumienia. Bowiem jak wytłumaczyć to, że rozwaliliśmy, a wręcz skopaliśmy faworytów 11:0? Świetną robotę wykonali nasi napastnicy. Zarówno Park Dong-Ill, jak i Kang Hyo popisali się klasycznym hattrickiem. Ciężko w takim spotkaniu wyróżnić kogokolwiek - wszyscy zagrali genialnie.
Ze wzmocnieniami będzie ciężko. Wspomniałem o napiętym do granic możliwości klubowym budżecie. Dlatego, jeśli poszukiwałbym kogoś, najpierw trzeba byłoby się pożegnać z kilkoma zawodnikami, aby zapewnić potencjalnym nabytkom rozsądne warunki finansowe. Poszukując skauta do klubu, nie spodziewałem się żadnych ciekawych nazwisk. Mały szok przeżyłem, gdy oprócz trójki miejscowych "szperaczy" chęć podjęcia pracy w HongChun wyraziła dwójka Polaków: Mirosław Siara i Sławomir Chałaskiewicz. Po chwili zastanowienia, postanowiłem zaproponować pracę w zespole temu pierwszemu.
Następne spotkania w ramach przygotowań do sezonu, nie były już tak emocjonujące. Z kwitkiem odprawiliśmy trzy drużyny, które zmierzyły się z nami: 6:0 Sunmoon Univ, 5:0 Kyonggi Univ i 2:0 z Kwanwgoon Univ. W każdym z tych spotkań nasza przewaga była bezapelacyjna.
Klubowy budynek był pełen przepychu, co - jeśli wziąć pod uwagę stan boisk - wydawało się dziwne. Szerokie, ozdobione złotem i srebrem ściany, duże, mosiężne drzwi i świecący, ozdobiony brylantami żyrandol powodował, iż przekraczając próg tego budynku, mogło się wydawać, że minięte zostały bramy innego świata.
Po dłuższej chwili doszedłem do celu swoich poszukiwań. Przed oczami zauważyłem drzwi, jeszcze większe i jeszcze ładniej udekorowane od poprzednich. Na samym środku, obok cyferki z numerem "112", widniał napis "Prezes". Przełknąłem głośno ślinę. Powoli, bardzo powoli położyłem rękę na klamce, a następnie najciszej jak tylko się da, otworzyłem drzwi.
- Nie musi pan pukać - usłyszałem, soczystą polszczyznę.
W pomieszczeniu znajdowały się dwie osoby: niski, krępy mężczyzna o skośnych oczach, oraz zielonooka piękność, o równie pięknych długich, ciemnych włosach. Przez chwilę zauważyłem, że mężczyzna szepce coś kobiecie do ucha, a ta uśmiechając się, zwróciła się do mnie:
- Jestem tłumaczką. W imieniu szefa chcę powitać pana w roli trenera klubu HungChun, ponieważ - jak to trafnie prezes zauważył - nie było jeszcze okazji, by się przywitać. Cały sztab jest zachwycony z wyników meczów sparingowych, w których zespół pod pańską wodzą rozniósł każdego rywala, nie pozostawiając złudzeń, kto jest lepszy. Mamy nadzieję, że podobne wyniki będzie osiągał pan w lidze, choć proszę wierzyć, iż naszym celem jest pewne utrzymanie się w drugiej lidze.
- Miło mi - odparłem speszony, lekko zamroczony anielskim głosem kobiety - tak, miło. Bardzo miło. Jestem zaszczycony.
- Jednakże - kontynuowała - rozumiemy pańskie trudne warunki pracy. Jest to oczywiste, że złe stany boisk, jak i słaba kondycja finansowa klubu nie pozwala panu dokonywać żadnych wzmocnień. Cieszymy się więc, że mimo tego jest pan nadal zainteresowany prowadzeniem naszego zespołu. Jakieś pytania?
- Właściwie - odwróciłem się, próbując zebrać myśli - kilka by się znalazło... - zawiesiłem się spoglądając na znaną już scenkę, gdy mężczyzna w niezrozumiałym języku mówi coś do tłumaczki.
- Na razie może zadać pan tylko jedno.
- W takim razie, jak to możliwe, że całe zaplecze jest tak bogate, a boiska są w tragicznym stanie.
- Odpowiedź na to pytanie, pozna pan w najbliższym czasie - odparła.
Prezes klubu doniosłym głosem mówił coś do swojej tłumaczki, ta zaś odpowiadała mu cierpliwie. Przez chwilę stałem w miejscu, czekając na jakiś sygnał, że mam wyjść. Dopiero mocne uderzenie dłonią w stół prezesa spowodowało, że powoli opuściłem gabinet i wróciłem do hotelu.
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ