Ligue 1 Conforama
Ten manifest użytkownika Bolson przeczytało już 1508 czytelników!
Łącznie swój komentarz zostawiło 0 z nich.
[Poprzednie części - Everton 1, Everton 2, Everton 3, Genoa ]
Oczywiście tekstu jest dużo. Po kliknięciu na screena wystarczy kliknąć na prawy jego bok, żeby obejrzeć następne.
- Dlaczego tak właściwie postanowił pan odejść z Genoi wraz z wygaśnięciem kontraktu?
- Mój cel we Włoszech był niezwykle prosty. Na walkę o Ligę Mistrzów czy inne splendory nie miałem chęci. Liczyło się tylko zgarnięcie mistrzostwa, więc gdy ten cel został osiągnięty, mój czas w Ligurii dobiegł końca. Zrobiłem wynik i tyle.
- Nie przywiązał się pan choć trochę do tego klubu?
- Postanowiłem, że nie będę tego robił. Nie chciałem zapuszczać korzeni, choć Genua to miasto niezwykle urokliwe. Gdybym został tu na dłużej, nie wiem, kiedy znowu zmieniłbym miejsce pracy. A ja potrzebuję wyzwań, dreszczyku emocji.
- Rozgrywki europejskie nie dałyby tego uczucia?
- Mecze w Europie to maksymalnie piętnaście spotkań na przestrzeni sezonu. Co mam robić przez pozostały czas? Okej, renoma jest dość spora, ale ja markę już sobie wyrobiłem pracując dla Evertonu oraz reprezentacji Anglii. Poza tym wtedy ledwo co dołożyłem mistrzostwo Włoch. To był dobry czas na zmiany.
- Czemu zatem taki renomowany menedżer jak pan musiał czekać dość długo na ofertę pracy?
- Nikt o zdrowych zmysłach nie wyrzuca trenerów po pierwszych nieudanych spotkaniach. Zazwyczaj właściciele dają szansę na rehabilitację po potknięciu. To, że potrzebowałem wyzwań wcale nie oznaczało chwytania się pierwszej lepszej roboty jak tonący brzytwy. Nie musiałem natychmiast wracać do pracy, odpoczynek dobrze mi zrobił. Naładowałem baterie i byłem gotowy do walki.
- Dobrze, nie musiał pan zachowywać się jak desperat, ale też raczej nie przebierał pan w ofertach.
- Było kilka klubów, które wykazały zainteresowanie moją osobą. Byłem jednym z najlepszych menedżerów na rynku, znałem swoją wartość. Niektórzy sami zgłaszali się do mnie, próbując za wszelką cenę podpisać kontrakt. Mogłem sobie pozwolić na przeanalizowanie koncepcji właścicieli chcących mnie zatrudnić i wybrałem najbardziej interesującą.
- Trzeba przyznać, że w oczach wielu ekspertów zanotował pan, mówiąc kolokwialnie, niesamowity zjazd. Everton, następnie Genoa, a tutaj proszę, drugoligowe Nancy.
- Oczywiście nic sobie nie robiłem z opinii tych pseudoznawców. Nancy było w słabszej formie, ale ten pożar był do opanowania, co zresztą udowodniłem.
- Jakie było pańskie pierwsze wrażenie po „ogarnięciu” spraw klubowych?
- Jak powiedziałem przed chwilą, dramatu nie było. Klub kadrowo wyglądał niezwykle solidnie, potrzebował ledwie kilku korekt, wzmocnienia najważniejszych pozycji. Bramki bronił jeden z najlepszych francuskich golkiperów – Remi Pillot. W obronie skała – Michael Chretien i porządni zawodnicy, gwarantujący stabilność, dobrą, równą formę. Bez fajerwerków, tylko wykonanie swojej roboty w najlepszy możliwy sposób. W pomocy Yartey, Bocundi Ca i geniusz rozegrania – Alvaro Fernandez. Niezwykle błyskotliwy zawodnik, mózg naszych operacji na początku mojej przygody we Francji. W ataku wypożyczony z Interu Amara Coulibaly oraz Nenem będący na kontrakcie Marsylii. Ci dwaj młodzi napastnicy dawali pewien pierwiastek nieprzewidywalności, element zaskoczenia. Utalentowani, pragnący mieć jak najwięcej minut w rotacji, „głodni bramek”.
- Nancy zanotowało przed rozpoczęciem pańskiej przygody cztery porażki, tyleż samo remisów i ledwie dwa zwycięstwa. Tymczasem pierwszy mecz pod wodzą Michała Rygla i od razu trzy punkty na koncie. Co stało za taką odmianą zespołu?
- To co zawsze. Okej, mówi się o efekcie nowej miotły, ale sama zmiana menedżera nie wystarczy. Nie ma szans. Trzeba przekonać zawodników do tego, że potrafią grać w piłkę. Nie zapomnieli jak się gra w piłkę, tylko zapomnieli jak grać w nią dobrze. Jak już wspomniałem, to byli bardzo dobrzy gracze na ten poziom ligowy. Trochę motywacji, poprawa morale i gramy. Genialnie w debiucie z Rennes zagrał Fernandez, a rolę Robina w tym meczu spełnił Coulibaly, który wykorzystał dwa prostopadłe podania Argentyńczyka. Kluczowa była determinacja – dwukrotnie błyskawicznie odpowiadaliśmy na trafienia przeciwników, oni nie mieli takiej woli walki i dlatego odnieśliśmy zasłużone zwycięstwo.
- Mieliście tydzień przerwy i nie da się ukryć, że nie byłby pan w pełni sobą, gdyby nie dokonał pan kilku transferów.
- Tam od razu kilku, zatrudniłem błyskawicznie niezwykle ważnych zawodników. Z wolnego transferu, za nic. Zwolniony z kontraktu w Evertonie Etienne Capoue, z Liverpoolu na tej samej zasadzie dołączył do nas Rio Mavuba, z kartą na ręku był również Darek Dudka.
- Na fali pierwszego triumfu Nancy postanowiło przejechać się jeszcze po kilku rywalach.
- Nie do końca przejechać, pierwsze mecze to raczej stawianie na efektywność, jedna, dwie bramki i jechaliśmy do domu. W pucharze spokojnie pokonaliśmy przeciwników z niższej ligi. Potem rozprawiliśmy się w pięknym stylu z Istres. Zdecydowanie byliśmy na fali.
- Ale następne dwa spotkania stanowiły dość spory falochron. Dwa remisy to wypadek przy pracy czy zaplanowany pitstop?
- Szczerze mówiąc i jedno i drugie. Z Chamonais zaprezentowaliśmy się bardzo źle, nie pokazaliśmy niczego, co mogłoby usatysfakcjonować naszych kibiców. Słusznie żegnały nas gwizdy. Natomiast z Valenciennes podział punktów był wkalkulowany. Byli oni przedsezonowymi kandydatami do awansu, podobnie jak my. Skoro nie mogliśmy ich pokonać, to wypadałoby nie przegr ać. Wystarczył nam punkt.
- Następnie wyruszył pan na Tour de France – gdziekolwiek się nie pojawiliście, napastnicy przeciwników tracili skuteczność, obrońcy zapominali jak się ustawiać, a bramkarze mieli problemy z łapaniem piłek. Jednym słowem – dominacja. Od grudnia aż do ostatniego dnia lutego nie przegraliście ani razu!
- Zaplecze ekstraklasy okazało się za słabe dla moich zawodników. Byliśmy już gotowi do awansu, niestety musieliśmy wypełnić sporo papierkowej roboty, zanim przenieśliśmy się na wyższy szczebel.
- Najważniejszy mecz tego okresu to zapewne spotkanie z czternastego stycznia.
- Zdecydowanie, to był przełom. Do tej pory polegaliśmy na Coulibaly'm, Nenemie czy Efoulou. Jednak od połowy stycznia zeszłego roku Nancy zyskało nowego bohatera. Jacques Gautier wszedł na afisz w wielkim stylu. On w wieku dziewiętnastu lat był najlepszym młodym zawodnikiem we Francji i jednym z najlepszych w Europie. Jestem o tym absolutnie przekonany. Teraz, pod koniec tego roku, ma już na karku 21 lat i nie ma na niego mocnych. Geniusz, geniusz. Papin mógłby mu buty czyścić.
- Tours to tylko pierwsza ofiara Gautiera. Gdy zaczął strzelać, rzadko kiedy się zacinał.
- To prawda. Clermont zdemolował w pojedynkę, pokazał wielką klasę również w niezwykle prestiżowym meczu z Niceą, też pretendentem do tytułu.
- Tak się rozpędziliśmy w rozmowie o meczach, że zapomnieliśmy o zmianach personalnych. Tych co prawda wiele nie było, ale miały one wpływ na kierunek, w którym podążał zespół.
- Styczeń okazał się ostatnim dzwonkiem na zarobienie czegoś na Fernandezie. Niechętnie się z nim pożegnałem, ale Sao Paulo zaoferowało niecałe dwa miliony euro. Za te pieniądze ściągnąłem dwóch graczy, którzy dodali trochę głębi i zastępcę Argentyńczyka. Może Christian Br uls nie był aż tak błyskotliwy i efektowny jak Alvaro, ale dodawał do naszego wachlarza rozwiązań ofensywnych również strzał z dystansu.
- W pucharze rozbijaliście każdego, ale trafiła w końcu kosa na kamień.
- Niestety, Lyon okazał się dla nas zbyt wymagającym przeciwnikiem, ale ćwierćfinał uważam za niezły wynik. Przynajmniej wiedziałem, co trzeba było poprawić, żeby rywalizować z najlepszymi we Francji w następnym sezonie.
- Jak bardzo podróż do Lyonu przełożyła się na następny wynik w lidze?
- Mieliśmy pewne problemy z motywacją. Mimo tygodnia przerwy między starciem w pucharze a meczem z Boulogne nie udało się wskrzesić determinacji napędzającej zawodników. Mieliśmy szczęście, że Makoun nie umie wykorzystywać karnych. Choć może gdyby trafił, obudziłby się w moich graczach duch walki i udałoby się odwrócić losy tego meczu. Remis nie pokrzyżował nam jednak zbytnio planów.
- Jeśli nie remis, to może porażka z Amiens po trzech kolejnych zwycięstwach?
- Bez przesady, jedna strata punktów w lidze nie mogła wzburzyć morza i zepchnąć nas z kursu. Wciąż parliśmy po awans niczym lodołamacz pokonując kolejnych rywali. Zresztą walka o bezpośrednią promocję nie była zbyt zażarta, odjechaliśmy wraz z Valenciennes i Niceą od reszty stawki i między sobą mieliśmy rozstrzygnąć, kto wygra ligę.
- Jednak to wy rozdawaliście karty i ewidentnie mieliście mocną rękę.
- Kluczowe było odbicie się po porażce w Bulonii. Dijon zebrało potężne baty i wtedy ostatecznie złapaliśmy wiatr w żagle. Potem już każdy wpadał pod nasz walec, chociaż byliśmy rozpędzeni niczym bolid Renault, bo w końcu nie wypada mówić o Ferrari.
- Po meczu z Chamonais mogliście świętować awans, ale jednak nie było rozprzężenia w waszych szeregach. Jechaliście na pełnej mocy i kibice mieli wielkie powody do radości gdy rozbiliście w proch i w pył Valenciennes.
- W pierwszym „semestrze” nie byliśmy w pełni sił. Gdy już udało się uruchomić wszystkie cylindry, nawet znajdujące się na trzecim miejscu Valenciennes n ie stanowiło problemu.
- Ostatnie dwa mecze sprawiały wrażenie, jakbyście jechali na oparach.
- Nie tyle na oparach, co dojeżdżaliśmy do garażu na wrzuconym luzie. Byłem przekonany, że uda nam się zgarnąć sześć punktów w tych pojedynkach. Wciąż jeszcze mogliśmy stracić tytuł mistrza Ligue Deux. Na szczęście bez większych nerwów odprawiliśmy zarówno Nimes, jak i spadającą z ligi Bastię. Wątpliwości zostały rozwiane, wchodziliśmy do Ligue Une jako mistrz.
***
- Latem doszło do niewielkiego jak na pańskie możliwości remanentu. Czym spowodowana była tak mała rotacja personelu.
- Mała? Dołączyło do nas ośmiu zawodników! Większość została sprowadzona dlatego, że nie miałem najmniejszej ochoty na oferowanie podwyżek takiemu Efoulou czy emerytowi Lemaitre. Dudka postanowił zakończyć karierę i zostać trenerem i nie zamierzałem się tej decyzji sprzeciwiać. Natomiast na Bocundim czy Aatifie zarobiliśmy pieniądze pozwalające sfinansować pozostałe transakcje.
- Może wyjaśni pan pokrótce niektóre z tych transferów? Zacznijmy od Giuliano. Co skłoniło pana do ściągnięcia kolejnego rozgrywającego. Miał pan przecież na tej pozycji Brulsa, sprowadzonego pół roku wcześniej!
- Kiedy można sprowadzić tak utalentowanego zawodnika za, powiedzmy to otwarcie, klepaki, niedopuszczalny jest choćby najmniejszy moment zawahania. Gdyby ktoś mi sprzątnął Brazylijczyka sprzed nosa, byłbym na siebie wściekły. Giuliano to nie jest typowy gracz z Kraju Kawy. To pracowity, zdeterminowany człowiek, a przy tym jeszcze piekielnie, piekielnie uzdolniony. Zresztą wystarczy zobaczyć, za ile go kupiłem, a ile jest wart teraz. Niemalże dziewięć razy więcej. Wspaniały zawodnik.
- Następnie duet napastników – Le Tallec i Rudenok.
- Damien zaimponował mi, gdy mierzyliśmy się z Tours. Szybki, zdecydowany. Dobrze się ustawiał i biegał bez piłki. Okej, może miał trochę problemów ze skutecznością, ale strzelił dla swojego byłego klubu osiemnaście goli w trzydziestu meczach. To niezły wynik. Rudenok natomiast to zawodnik, którego ciężko było rozgryźć. Niezwykle chimeryczny, grający często w kratkę. Scouci raportowali, że gdy miał dobry dzień, nie dało się go zatrzymać. Natomiast gdy był pod formą, nie był w stanie trafić w bramkę wymiarów tej do rugby. Miałem tylko nadzieję, że częściej zachowa się jak doktor Jekyll, a nie jak mister Hyde.
- Latem wyłożył pan jeszcze pieniądze na Kevina Theophile-Catherine.
- Skoro przy Giuliano mówiłem o klepakach, to w przypadku Kevina naprawdę nie wiem, jakiego określenia użyć. Niezwykłe, że Feyenoord oddał go za tak niewiele. Fizycznie był w stanie dorównać każdemu skrzydłowemu, bariera nie do przejścia. Średni w odbiorze, ale większość piłek przejmował zanim dotarły one do adresata.
- Teraz proszę o kilka słów na temat trzech zawodników, którzy zawitali do Nancy na zasadzie wolnych transferów.
- Nie byłbym sobą, gdybym nie wsparł się graczami poznanymi wcześniej. Shane Duffy i Raphael Stanescu to starzy znajomi z Evertonu. Pokuszę się o stwierdzenie, że Irlandczyka nie przestawiłby nawet buldożer. Skała jakich niewiele. Natomiast Rumun miał dodać nam trochę głębi w pomocy. Głębi, której potem wciąż było zbyt mało. Jeśli zaś chodzi o Mehdiego Carcelę, to cóż... Duffy przestawiłby go małym palcem, o ile wcześniej by go dorwał. Nałogowy zakładacz siatek, notoryczny ośmieszacz przeciwników. Showtime w najlepszym wydaniu. Robił nieprawdopodobną ilość „wiatru”.
- Przejdźmy do początku minionego sezonu. W sparingach nie wyglądało to najlepiej. Przegrywaliście bądź remisowaliście z najlepszymi, obijaliście tylko przeciętniaków.
- Zdarza się. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, bo usprawiedliwienia nie potrzebuję. Sparingi mają dawać drużynie poczucie wzajemnego zrozumienia, nic więcej. Brakowało nam przedmeczowej spiny, ale wyszło nam to tylko na dobre. Im mniej nerwów, tym lepiej.
- Jednak start w lidze mógł już zaniepokoić fanów z gatunku niezbyt cierpliwych i wyrozumiałych.
- Daremnie szukałem powodów do optymizmu po starciach z Sedan oraz Strasbourgiem. Zwłaszcza to drugie spotkanie nam nie wyszło. Katastrofalne w skutkach okazało się rozsprzężenie w defensywie po wyrównującym trafieniu Gautiera. Nie zachwiało to jednak moją wiarą w ten zespół. Pamiętam, że wtedy obiecałem osobiście wypełniać wnioski o zakazy stadionowe dla kibiców-chorągiewek, dla fanów sukcesu. Nie byli nam potrzebni ludzie wypełniający trybuny tylko wtedy, gdy dobrze nam szło. Ja chciałem kompletu zjawiającego się na stadionie po wstydliwej przegranej.
- Tymczasem na następny mecz przyszło tylko osiemnaście tysięcy, niewiele ponad połowa. Myśli pan, że kibice w ten sposób chcieli zaprotestować przeciwko pańskim słowom?
- Nie wiem i nie mogło mnie to mniej obchodzić. Kwestie biznesowe, a sprzedaż biletów to jedna z nich, zostawiam szefostwu. My daliśmy z siebie wszystko i bez problemów odprawiliśmy Nantes.
- Wciąż jednak brakowało przełamania przeciwko najlepszym w lidze. Musi pan przyznać, mecz z Lyonem stanowił punkt zwrotny. Czy motywował pan swoich piłkarzy w inny niż zazwyczaj sposób?
- Po pierwsze nie brakowało, w końcu wygraliśmy z Monaco w trzeciej kolejce. Po drugie, próbowałem wzbudzić w nich poczucie niesprawiedliwości. Żądzę zemsty, większą niż kiedykolwiek wcześniej wolę walki. To miała być wojna. Plan zrealizowałem w stu procentach.
- Rozmawiał pan przed spotkaniem z Gautierem na osobności? Jeśli nie, to co pan mu powiedział podczas odprawy.
- Dałem mu do zrozumienia, że to jego szansa. Czas na udowodnienie wszystkim, że on nie strzela tylko przeciętnym drużynom z Ligue Deux. Najlepszy moment na to, żeby ci pseudoznawcy zaczęli go doceniać. Wszyscy, nie tylko on, zagrali fenomenalnie. FENOMENALNIE.
- Beniaminek bijący tak zdecydowanie wicemistrza Francji, to robiło wrażenie.
- Ważniejsze od wrażenia było to, jaki wpływ ten triumf wywarł na zawodnikach. Cztery następne mecze to spektakle w naszym wykonaniu. Jedenaście goli strzelonych, jeden stracony – niezłe średnie, musi pan przyznać.
- Czyli odpadnięcie z Coupe de la Ligue to wypadek przy pracy?
- Nie nie, zaplanowana procedura. Nie potrzebowaliśmy kolejnych bezsensownych rozgrywek. Mogliśmy spokojnie wygrać z PSG, tylko nie widzieliśmy w tym sensu. Mniej spotkań to lepsze wyniki w tych meczach, na których naprawdę nam zależało.
- Jednak w następnych kilku spotkaniach nie imponowaliście już tak formą jak przed tą porażką.
- To prawda, trochę nas wyhamowało. Przynajmniej nie przegrywaliśmy, nadal mogliśmy dopisywać ważne punkty do tabeli, choć nie w tak porywającym stylu.
- Można powiedzieć, że barometrem waszej formy na przełomie jesieni i zimy zeszłego roku były spotkania z PSG. To pierwsze spowodowało lekkie wahania formy, natomiast drugie ustawiło was z powrotem na właściwe tory.
- Ale trzeba zauważyć, że my wcale nie zagraliśmy wtedy tak świetnie. Przecież oddaliśmy tylko jeden celny strzał na bramkę Areoli. W porządku, było to uderzenie zamienione na bramkę przez Stanescu. PSG też nie pokazało spektakularnego futbolu – oni jednak nie mieli tyle szczęścia. To nie było ładne spotkanie.
- Może i nie, jednak podniosło piłkarzy na duchu. Dominacja w następnych spotkaniach, bo inaczej tego nazwać nie można, była zaskoczeniem dla wielu.
- Powiem szczerze, że nawet i ja trochę się wystraszyłem tego, co prezentowaliśmy przez grudzień i styczeń. Na stadionie przeciwko Sochaux dało się wyczuć niesamowitą atmosferę. Brakowało może trzech tysięcy ludzi, żeby zapełnić stadion. Niesieni takim dopingiem zawodnicy przejechali się po przeciwnikach. Trafiliśmy na dobry dzień Rudenoka, tak jak mówili mi obserwatorzy – w gazie jest nie do powstrzymania. Urządził sobie pokaz, trwającą dziewięćdziesiąt minut ekspozycję swojej osoby. Nie chciałem go zmieniać, bo bałem się, że mnie pobije i to w najlepszym wypadku.
- Następnie przyszedł czas na starcie z mistrzem, obawiał się pan wyjazdu do Marsylii?
- Czy mieli więcej pieniędzy od nas? Tak. Czy mieli lepszy stadion i może lepszych kibiców? Tak. Czy byli wyżej w tabeli? Nie. Czy mieli lepszy skład? Nie. Zatem proszę sobie samemu odpowiedzieć, czy miałem się obawiać. Pokazaliśmy potentatowi, że czasami jakość jest lepsza od ilości. Szybki cios od Tavaresa położył ich na deski, jeszcze się podnieśli, ale po sierpowym w wykonaniu Stanescu mogli już tylko odklepać.
- Wraz z otwarciem okienka transferowego dodał pan jeszcze dwóch zawodników, w tym kolejnego znajomego.
- Jak wspomniałem przy okazji omawiania transferu Stanescu, zabrakło ostatecznie głębi w pomocy. Feghouli i Henderson to byli najlepsi gracze na nasz budżet. W ramach balansowania budżetu oddaliśmy zawodzącego Yartey'a.
- Po przerwie zimowej trochę zardzewieliście, ale wystarczył jeden mecz, żebyście zrzucić z karoserii waszego bolidu rdzę i pędzić z gazem wciśniętym do dechy.
- To prawda, początek rundy rewanżowej mieliśmy bardzo dobry. Zrewanżowaliśmy się na Sedan i Strasbourgu, w pucharze pobiliśmy dotkliwie Reims i zgarnęliśmy dublet z Monaco. Forma, jak się patrzy.
- W jakich kategoriach należy zatem rozpatrywać remis z Grenoble?
- W kategoriach koniecznego tąpnięcia bez ofiar. Musieliśmy sobie zdać sprawę z tego, że odpuszczanie nie jest dopuszczalne. Trzeba było walczyć na sto procent w każdym meczu. Dobrze, że przydarzyło się to tak wcześnie. Problem wykryty we wczesnym stadium da się wyleczyć.
- Terapia przyniosła oczekiwane skutki?
- Inaczej passy czternastu zwycięstw z rzędu by nie było. Ale może po kolei. Najpierw zdemolowaliśmy Bordeaux u siebie, świetnie zagrali Henderson z Feghoulim, którzy już po dwóch miesiącach od przyjścia do klubu czuli się jak w domu. Następnie niezwykłe zwycięstwo z Lyonem mimo czerwonej Capoue przed upływem dwóch kwadransów, cała drużyna, pomijając oczywiście Etienne'a, włożyła w ten mecz całe swoje serce. Muszę przyznać, że właśnie wtedy przekonałem się, że możemy wygrać ligę.
- Można powiedzieć, że potem było już z górki.
- Otóż to! W następnych trzech spotkaniach wbiliśmy 9 goli, tracąc okrągłe zero. Sam Gautier nastrzelał pięć z nich. Na szczęście aktorzy drugoplanowi także grali role życia. W meczu z Brestem trochę się obawiałem o to, że będziemy zmuszeni do zagrania dogrywki, ale skóry uratował nam Rudenok. To był prawdziwy mecz walki, sędzia przez moment biegał z żółtą kartką w ręce, dopóki mu nie wypadła. Szczerze mówiąc wolałbym wtedy przegrać i odpaść niż kazać moim zawodnikom biegać przez kolejne pół godziny.
- Gdzie w tabeli na koniec sezonu byłoby Nancy, gdyby nie Gautier?
- Nie mam pojęcia. Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Przecież ten chłopak strzelał w każdym meczu. To był pewniak, ludzie stawiali pieniądze i legalnie okradali bukmacherów z ich dorobków. On nie miał zamiaru się zatrzymywać, przynajmniej nie przez jakiś czas. Od ostatniego meczu w marcu do pierwszego w maju trafiał do siatki zawsze. Stanowił klasę sam dla siebie chociażby przeciwko Auxerre czy Marsylii, notabene to był najcięższy mecz w tamtym sezonie.
- Oczywiście to on musiał postawić kropkę nad i w meczu dającym wam mistrzostwo Francji.
- Innego scenariusza w ogóle sobie nie wyobrażałem. Nawet to honorowe trafienie dla Valenciennes nie zmienia faktu, że Gautier przypieczętował nam tytuł.
- Beniaminek miał szansę jeszcze na drugą koronę. Żałuje pan starcia z Bordeaux?
- Oj bardzo. Bardzo. Najgorszy mecz Nancy za mojej kadencji. Wstyd. To spotkanie kładzie się cieniem na moim pobycie we Francji. Do tej pory czasami wraca mnie straszyć w snach. Nie zasługiwaliśmy na to, żeby przegrać tak dotkliwie. Jednak wina leży też trochę po stronie organizatorów. Jak można organizować finał Pucharu trzy dni po meczu ligowym? Jak? To ma być wydarzenie, a nie kolejne spotkanie. Ale dobrze, zostawmy to już.
- Powetowaliście sobie to upokorzenie. PSG i Sochaux pozostawione same sobie, bez jakichkolwiek szans.
- Mimo zapewnionego tytułu pokazaliśmy wszystkim, że my naprawdę umiemy grać w piłkę. PSG to jeszcze pikuś. Mecz z Sochaux to był SPEKTAKL. Demonstracja siły, zgrania i tego, że grając zespołowo da się osiągnąć wiele.
- Ostatecznie zanotowaliście jeszcze nic nie znaczącą porażkę z Marsylią i zakończyliście sezon pokonując Caen. Pańska misja w Nancy dobiegła końca.
- Tak jest, wynik zrobiony, mogłem się przenieść do znacznie piękniejszego miejsca.
- Valencia zgłosiła się po pana sama, czy wysłał pan ofertę?
- Otrzymałem oficjalne zapytanie dwa dni po meczu z Caen. Nie mógłbym odmówić, Hiszpania to ciekawy kierunek i z chęcią tam też spróbuję wygrać mistrzostwo kraju.
- Życzę panu powodzenia w tej misji, dziękuję bardzo za ten wywiad, to były niezwykle spędzone godziny.
- Ja również dziękuję, do zobaczenia w Walencji.
REAL MADRYT |
FC BARCELONA |
MANCHESTER UNITED |
Aerobik - męska rzecz? |
---|
Trening aerobiczny jest ważny, kiedy zależy nam na doskonaleniu dynamiki piłkarzy. Rozwija umiejętności takie jak Zwinność, Przyspieszenie, Szybkość. Przydaje się szczególnie przy szkoleniu skrzydłowych i obrońców. |
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ