Wygranie w przekonującym stylu pucharu im. Kevina Duranta zachwyciło zarząd, który chciał natychmiast przedłużyć ze mną kontrakt do końca przyszłego sezonu. Uprzejmie im podziękowałem, mówiąc, że w przyszłym sezonie to mnie już w Indiach nie będzie. Wygrałem trzy puchary, zająłem z bandą juniorów rozsądne miejsce w lidze, a do tego pokażę się na arenie kontynentalnej. Widziałem smutek na ich twarzach, ale co zrobisz, nic nie zrobisz. Oczywiście nie mogłem być pewien tego, czy jakiś bardziej renomowany zespół mnie zatrudni, ale kto nie ryzykuje, ten nie ma następnego dnia kaca.
Szczerze mówiąc, napisałbym coś więcej o tym sezonie, ale nie mam na to ochoty. Znienawidziłem Indie do szpiku kości, nigdy nie grałem w tak słabej lidze. Z ciekawości sprawdziłem CA "piłkarzy" i oscylowało w okolicach 30-40. Dla ułatwienia dodam, że to poziom porównywalny do 7-8 ligi angielskiej. Kopanina straszna i każdy, kto był z zagranicy od razu stawał się legendą piłki nożnej. Także na szybkości podsumuję sezon 2012/13 w SC Goa.
Dzięki zasadom, w myśl których można mieć na boisku tylko 3 obcokrajowców nie pochodzących z Azji mogłem sobie pozwolić na rotowanie składem "zagranicznym" aż do 4 stycznia, czyli przez pierwsze dziewięć kolejek sezonu. Był to znakomity układ, ponieważ kto nie grał w jednym meczu, miał automatycznie pewny plac w następnym, a o poziomie napisałem akapit wyżej. Mając do dyspozycji wybitnych snajperów, byłem praktycznie pewien, że w każdym spotkaniu coś wciśniemy. Nie było siły mogącej powstrzymać Mogę, Ochei, Daniela czy nawet swoich - Rafique'a, Biswasa bądź Victorino Fernandesa. Co ciekawe, dzięki tym kłopotom bogactwa żaden ze snajperów nie walczył o koronę króla strzelców, najbliżej był Ochei (do momentu odejścia 19 trafień - Antchouet miał 24, po nim jeszcze trzech). O dziwo sklecona z drewnianych obrońców i gwoździ linia defensywny spisywała się dość przyzwoicie, choć monolit to to nie był. Przynajmniej graliśmy solidnie, czego nie można powiedzieć o reszcie ligi.
System panujący w górnej części tabeli był niezwykle dziwny. Wyrwaliśmy się z niego najszybciej, będąc drużyną uciekającą, ale reszta trzymała się siebie dość mocno. Ktokolwiek próbował zacząć jakąkolwiek dobrą passę, zostawał natychmiast wciągany przez pozostałe kluby. W efekcie peleton co jakiś czas, ale dość systematycznie, pozwalał nam na powiększanie przewagi. Problemów nie stwarzało zawsze groźne Dempo, do walki w późniejszym etapie włączyło się również Mohun Bagan, które po zwolnieniu trenera w siódmej kolejce zaczęło grać w piłkę. Ich szkoleniowcem został Savio Medeira, były selekcjoner Indii, który specjalizował się w nieudanych próbach dogryzienia mojej szanownej menedżerskiej osobie. To właśnie przeciwko jego zespołowi zagraliśmy najbardziej pasjonujący mecz sezonu - szalone 4:4, do przerwy przegrywaliśmy 2:4, ale Ochei i jeden z Singhów uratowali nam punkt.
Mistrzostwo zgarnęliśmy na wielkim spokoju nawet nie ruszając się sprzed telewizorów. Wygraliśmy z East Bengal, a następnie Mohun Bagan zremisowało z Dempo, dzięki czemu na trzy kolejki przed końcem mianowaliśmy się panami Indii, królami uniwersum i następcami Oranje (przypominam, że SC Goa ma pseudonim Flaming Oranje). Zarząd w ekstazie, wszyscy kibice w liczbie pięciu również. Mimo sprzedaży Mogi, który w styczniu odszedł za szokujące 240 tysięcy funtów do Incheon w Korei udało nam się utrzymać niezły poziom w ofensywie. Odejście reprezentanta Sudanu Płd. pozwoliło nam na spłatę wszystkich zobowiązań i księgowy po raz pierwszy zauważył w bilansie, że nie jestemśmy na minusie. Atak bez rewelacji, ale defensywa przeszła samą siebie, to głównie tylko 24 bramki stracone pozwoliły nam na zwycięstwo. Często zdarzało się dowozić 1-0 po wielkich nerwach.
W kwestii ligowych nagród - zasłużenie zostałem menedżerem sezonu, a zgodnie z przewidywaniami, żaden z moich graczy nie był na tyle dobry, żeby otrzymać wyróżnienie indywidualne. Tworzyli kolektyw. Wreszcie przyszedł czas na popisywanie się na arenie międzynarodowej jako wielkie państwo i szlachta Indii, mieliśmy wystąpić w klubowym Pucharze Azji. Dolosowano nas do grupy z jakimś zespołem z Arabii Saudyjskiej, czymś z Libanu i nieszczęśnikami z Omanu. Udało nam się wygrać dwa pierwsze spotkania, po czym dwa kolejne przegrać. Ostatnich już nie rozegrałem.
Rzuciłem tę pracę w cholerę. Pięć kolejnych klubów powiedziało, że z chęcią przyjęliby mnie na stanowisko trenera, ale nie stać ich na zapłacenie odszkodowania. Zrezygnowałem, spakowałem wszystko, rozesłałem pozostałe CV do każdego zespołu szukającego trenera i otrzymałem jedną konkretną odpowiedź. Jednak o tym, dokąd poniosło mnie życie w następnym odcinku - możecie spróbować zgadnąć w sondzie.
NIGDY NIE GRAJCIE W INDIACH.
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ