Jest już późno, a ja ciągle zastanawiam się, jak to jest możliwe? Jestem już w Newcastle kilka miesięcy, mecz leci za meczem, nie ma zbyt dużo czasu na rozpamiętywanie, bo na drużynę czeka już kolejny rywal. Lecz ja właśnie to czynię. Myślę, co jest w tej piłce angielskiej, że dzieją się takie cuda... Ale zanim o tym, to powróćmy do momentu, w którym zakończył się poprzedni odcinek.
PAŹDZIERNIK 2011
Kalendarzowa jesień zaczyna się 23 września. Ja tej daty nie przyjmuję za jej początek. Pierwsze jesienne zapachy łapię wraz z początkiem października i chociaż wiem, że to niby żadna różnica, to jednak dla mnie jest ona widoczna. Tym razem jednak nie miałem zbyt dużo czasu na wciąganie świeżego powietrza. W pierwszy dzień października na St. James' Park przyjeżdżała przecież Aston Villa. Cały czas w pamięci miałem ostatni mecz przygotowawczy do sezonu, który wygraliśmy co prawda tylko 1:0, ale "The Villans" nie istnieli wtedy na boisku i nie oddali ani jednego strzału na naszą bramkę. Zresztą przyjezdni chyba też nie zapomnieli o tym meczu. Tym razem próbowali zagrozić Timowi Krulowi, nawet dwa razy trafili w bramkę... ale to by było na tyle. Inna sprawa, że my też niezbyt imponowaliśmy skutecznością, lecz na szczęście w 70. minucie przypomniał o sobie Papiss Cisse. Dziewięć minut później gości z Birmingham dobił jeszcze Fabricio Coloccini i mieliśmy trzy punkty.
Aston Villa jest dla nas wygodnym przeciwnikiem w tym sezonie.
I właśnie po takim meczu nachodzi człowieka przeświadczenie, że osiągnęło się ten poziom, że przynajmniej tych ligowych średniaków wciąga się nosem. He, he, śmieszne. Zaraz wtedy trafiasz na innego przeciętniaka, który udowadnia, że dużo brakuje Ci do tego poziomu. W naszym przypadku był to Bolton. Tak w sumie to nie był zły mecz, nawet kontrolowaliśmy grę przez większą część spotkania. Co z tego, skoro w 14. minucie Krul wykonał najgłupsze wyjście z "piątki" w sezonie i N'Gog stanął przed pustą bramką. Nie jest łatwym zadaniem strzelić gola w takiej sytuacji (o czym przekonali się w minionym sezonie chociażby Torres i Carroll), jednak on akurat nie spudłował. Staraliśmy się i staraliśmy, ale nic z tego. Z odsieczą przyszedł po przerwie Tiote, który wyrównał strzałem zza pola karnego i dalej walczyliśmy o trzy punkty. Gdy nadeszła 90. minuta pogodziłem się, że będę musiał zadowolić się jednym "oczkiem". Wtedy też na boisku wchodził Klasnic. Dostał obstawę obrońców, ale to było raczej pro forma, nie wierzyłem, że coś wyczaruje. Jemu zaś wystarczyły trzy minuty, żeby zdobyć bramkę uznaną potem za gola miesiąca. No cóż. Nie można było nawet opierdzielić za to defensorów. Z pozytywów mogłem zauważyć dwie rzeczy: pierwszy mecz Hatema Ben Arfy po paskudnej kontuzji (swoją drogą strzelił nawet bramkę - niestety, z minimalnego spalonego) oraz fakt, że tydzień później, po tragicznej wręcz kopaninie i golu drewnianego Williamsona wygraliśmy pierwszy mecz wyjazdowy w sezonie. Udało nam się to w Blackburn.
To wszystko było jedynie wstępem do wielkiej imprezy, która miała odbyć się w ostatni weekend października w Newcastle. Na St. James' Park przyjeżdżała bowiem londyńska Chelsea, która trzymała się w ścisłej czołówce. Zresztą zespołu Roberto Di Matteo nikomu przedstawiać nie trzeba. Zarówno my, jak i goście nie oszczędzaliśmy się i wystawiliśmy najmocniejsze składy. Cisse kontra Drogba, Ben Arfa kontra Mata czy Cabaye przeciwko Lampardowi. To musiało działać na wyobraźnię. I choć nie udało osiągnąć się pełnego zapełnienia stadionu (50,4 tys. ludzi na 52,5 tys. miejsc), to i tak wrzawa na trybunach była niesamowita. Sam mecz też stał na wysokim poziomie, jego tempo było szybkie. Przewagę w posiadaniu piłki mieli goście, ale to my atakowaliśmy lepiej i stworzyliśmy sobie więcej okazji do zdobycia bramki. Niestety, żadna z nich nie została na nią przekuta. Londyńczycy również nie znaleźli drogi do bramki Tima Krula, więc nastąpił podział punktów, aczkolwiek bezstronni komentatorzy podkreślali, że wizualnie to my byliśmy lepsi. Gorsza sprawa, że w tym meczu kontuzji doznał znowu Hatem Ben Arfa, która wykluczyła go z gry na trzy-cztery tygodnie.
29 października oczy wszystkich kibiców w Anglii były zwrócone na St. James' Park.
LISTOPAD 2011
Na radość z tego remisu czasu nie było. Zresztą moi podopieczni wiedzieli, że pomimo rangi przeciwnika mogli zdobyć trzy punkty. Ale trzeba było o tym zapomnieć szybko, bo czekał nas pojedynek jeszcze trudniejszy. Nie było chyba gorszego miejsca do gry w Anglii niż Etihad Stadium. Manchaster City w dziesięciu pierwszych spotkaniach sezonu wygrywał dziewięciokrotnie, remisując tylko na wyjeździe z Aston Villą. Ja jednak wierzyłem w swoją drużynę, starałem się, żeby piłkarze też ufali swoim umiejętnościom. Zagraliśmy tradycyjnym ustawieniem, choć nieco bardziej defensywnie. Broniliśmy się dzielnie, kontratakowaliśmy, ale w dziewiętnastej minucie fatalny błąd popełnił Simpson i sfaulował w polu karnym Aguero. Do piłki podszedł Tevez i wyprowadził na prowadzenie gospodarzy. Wszystkie znaki na ziemi i na niebie wskazywały, że od tego momentu "The Citizens" nas zdominują. Tak się jednak nie stało, uspokoiliśmy grę i dotrwaliśmy do przerwy. Tuż po niej niestety kontuzji doznał Davide Santon, co wymagało przemeblowania w obronie. Staraliśmy się grać z kontrataku, ale bramek nam to nie przyniosło. W siedemdziesiątej piątej minucie do piłki podszedł Yohan Cabaye i dośrodkował z rzutu rożnego. W polu karnym niepilnowany znalazł się Fabricio Coloccini i umieścił piłkę w bramce. 1:1! Kurczę, wygrywałem już trochę spotkań, ale nigdy nie czułem takiego nagłego przypływu radości (no, może poza derbami z Sunderlandem). Do końca meczu gospodarze strasznie nas cisnęli, ale wytrzymaliśmy to i zdobyliśmy bardzo ważny punkt.
Po tym meczu przyszedł czas na przerwę z powodu spotkań międzynarodowych, a dla mnie na refleksję dotyczącą dotychczasowej postawy drużyny. Musiałem przyznać, że było nieźle. Nie chodziło tylko o wyniki, ale o fakt, że coraz lepiej dogadywałem się z drużyną, nie traktowali mnie już jak śmiecia, ale jak osobę, która może im przekazać konkretnego dotyczącego futbolu. Po dwóch tygodniach od "bitwy" na Etihad Stadium przyszedł czas na mecz z Wolverhampton. Co ciekawe "Wilki" jak dotąd prezentowały się znakomicie i zajmowały piąte miejsce w tabeli, jedno wyżej od nas. W tym meczu zadebiutował w meczu ligowym Jack Butland. Zresztą cała obrona była przemeblowana, za kontuzjowanego Santona grał Lucas Digne, za zawieszonego Stevena Taylora Mike Williamson, a swoją szansę otrzymał też Ryan Taylor zastępując Simpsona. Przed meczem została ogłoszona miła niespodzianka. W przerwie na mecze reprezentacji dostałem informację o zwiększeniu budżetu transferowego (z 2 do 3 milionów - no wiem, szał po prostu jak na Premier League) i wykorzystałem go w pełni na wykupieni z Lille Lucasa Digne. Do klubu przyjdzie od razu po zakończeniu całorocznego wypożyczenia. A sam mecz - no cóż, Demba Ba szybko, bo już po trzech minutach gry dał nam prowadzenie. Goście co prawda wyrównali osiem minut później za sprawą Kevina Doyle'a, ale to tylko podrażniło moich podopiecznych. Zdominowaliśmy dalszą część spotkania, przed przerwą jeszcze raz trafił Ba, by tuż po niej zostać brutalnie sfaulowanym przez jednego z graczy gości i Senegalczyk musiał opuścić plac gry z powodu kontuzji. Nie zniechęciło to w żadnym wypadku moich graczy i po bramce dołożyli jeszcze Obertan i Coloccini. Argentyńczyk wyrastał na czołowego strzelca zespołu.
To chyba było najlepsze spotkanie Newcastle za mojej dotychczasowej kadencji.
Gdy wygrywa się w tak przekonującym stylu, to spokojnie podchodzi się do kolejnego spotkania, szczególnie, iż miał to być wyjazd do ostatniego w tabeli Stoke. Przed meczem zdenerwował mnie tylko Tony Pulis, który wypalił do dziennikarzy, że nie lubi stylu, w jakim gra moja drużyna. No w sumie, jakby moi podopieczni grali taką młóckę jak piłkarze Stoke, to pewnie też nie lubiłbym drużyn, które umieją coś więcej, niż dośrodkować w pole karne. Zagraliśmy mocniejszym składem niż z Wolves, przeważaliśmy na boisku, tworzyliśmy sobie sytuacje, ale nic z tego nie wynikało. A gospodarze? No cóż, oddali jeden konkretny strzał, Hugo Droguett trafił idealnie z woleja (o co pewnie nikt by go wcześniej nie podejrzewał) i zapewnił tym samym swojej drużynie trzy punkty do tabeli. Moi piłkarze po tym meczu nie wiedzieli jak się nazywają. Wiedziałem już na co mogę sobie pozwolić i nie oszczędzałem ich w szatni, nigdy jeszcze nie zebrali takiego opierdzielu. Zobaczymy, jaki będzie tego efekt...
Pełny rozkład naszych październikowo-listopadowych gier.
***
Właśnie ten mecz ze Stoke dał mi tak cholernie do myślenia. Bo przecież jak to jest możliwe, że na wyjeździe z Manchasterem City gra się jak mistrzowie, nie popełnia się praktycznie błędów, a potem jedzie do drużyny drwali i dostaje się w dupę?! Ale cóż, to jest chyba ten urok Premier League, a mnie czeka jeszcze sporo pracy, żeby do końca go zrozumieć. Ale ogólnie nie jest źle. Trzynaście spotkań rozegranych w lidze, sześć zwycięstw, trzy remisy, cztery porażki. I tylko tego Carling Cup szkoda, jakoś tak smutno bez niego...
P.S. Proszę o komentarze, klikanie mocne/słabe - chcę poznać Waszą opinię na temat tego, jak piszę! Z góry dziękuję :)
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ