Słowem wstępu:
Jak zapowiadałem już jakiś czas temu, uzależniłem swoje pisanie od poczytności, a dokładniej... od ilości komentarzy. Udało mi się dzięki temu zaobserwować pewne rzeczy. Manifest jest bardziej komentowany wtedy, kiedy dla odmiany jest beznadziejnie słaby (wygląda dużo gorzej i czyta się dużo mniej przyjemnie niż pozostałe). Wtedy najprzyjemniej się komentuje: "do dupy, nie chce ci się pisać, to po co w ogóle piszesz", "i za takie coś chcesz żeby cię komentowali" i tego typu pierdy. Ale nic to. W międzyczasie postanowiłem, za poradą kilku osób, kierować się ilością odwiedzin. Ostatnie kilka odcinków oscylowało w granicy... 178 odwiedzin. Sprawdziłem, kiedy ostatnio miałem tak słaby wynik. Odpowiedź jest prosta - nigdy. Moje ostatnie manifesty notowały nawet do ośmiuset odwiedzin, a pierwsze... ponad 220. Wniosków może być kilka. Albo cmrev przechodzi bardzo chudy (by nie powiedzieć chudziutki) okres albo (w co chciałbym wierzyć) teraz wyświetla tylko unikalne odwiedziny. Jeśli tak, to dobrze. Fakt, że manifest otworzyło 178 osób jest pocieszający. Jednak myśl o tym, że tylko 6-7 nie miało dość leniwego dupska by się odezwać... woła o pomstę do nieba. Szkoda, szkoda. Ale do rzeczy. Manifest kończący sezon. Bez sylwetki Modricia (zapowiadanej), bo wcale nie grał aż tak powalająco na przestrzeni sezonu, by zasłużyć na wyróżnienie. Maybe next time (jeśli będzie jakiś next-time).
Marsz po tytuł
Świętowaliśmy Nowy Rok krótko przez cholerny angielski terminarz, ale powód o świętowania był oczywisty. Ligowa pętla zatoczyła koło, a my po meczu z każdym już przeciwnikiem prowadziliśmy po rundzie jesiennej. Utrzymanie wysokiej formy z pierwszej części sezonu było więc kluczowe w kwestii wywalczenia sobie mistrzostwa. Duże pieniądze spożytkowane na transfery graczy z najwyższej półki dawały nam więc dodatkową pewność co do tego, że skończymy w ścisłej czołówce. Liga Mistrzów jest naszym celem. Mistrzostwo będzie tylko wisienką na torcie.
Ale od stycznia do połowy maja jeszcze długa droga, a przed nami wiele ciężkich meczów. W rywalizacji wciąż najbardziej liczą się kluby londyńskie, na czele z moim Spurs. Blisko nas od początku rozgrywek ligowych jest Chelsea, które nie zamierzało zwolnić aż do samego końca. Arsenal również prezentował wyśmienitą formę. To jedyny klub, którego do tej pory nie pokonałem, a zwycięstwo mogliśmy odnieść już chyba tylko na Emirates. Kibice na to czekali. Ja też na to czekałem.
Choć styczniowe mecze są zazwyczaj trudne, nam udało się je rozegrać w świetnym stylu. Liverpool po raz drugi w sezonie poległ, podobnie jak United. Żadna drużyna z Premier League nie mogła udźwignąć meczu na White Hart Lane. Arsenal zdołał wywalczyć remis, ale nikt nas nie pokonał. To budujące, ale rodzi także dodatkowy stres, strach przed porażką. Nikt nie chce zakończyć tej serii, a jeśli ma być zakończona - to oby nie przez byle kogo. Blisko tego wyczynu był West Bromwich, ale ostatecznie uratowaliśmy mecz bramką zdobytą w ostatnich minutach meczu. W pięciu kolejnych meczach strzelaliśmy nie mniej, niż cztery gole. Ale nasza gra defensywna zaczęła szwankować. Norwich wbiło nam dwie bramki, Q.P.R. - jedną. A potem przyszedł rewanż z Arsenalem na Emirates.
Przeciwnik nas stłamsił. Cały mecz wyglądał tak, jakby ktoś okładał leżącego kijem do baseballa. Próbowaliśmy sklecić sensowną akcję i zakończyć ją strzałem, ale zmusiliśmy bramkarza do interwencji zaledwie raz. Natomiast Arsenal... To była prawdziwa kanonada. Oddali dwadzieścia trzy strzały na naszą bramkę, z czego połowa była celna. Szczęśliwie Gomes był wyśmienicie dysponowany i skapitulował zaledwie przy jednej sytuacji, strzale z rzutu wolnego w wykonaniu Aarona Ramseya. Jaka była recepta Arsenalu? Drugi raz taka sama, nie wyciągnąłem wniosku. Obronę potrafił rozmontować wystawiony na szpicy superszybki Walcott. Jak miał go zatrzymać pięć razy wolniejszy Ledley King? Nawet Vertonghen nie dawał rady. Przegraliśmy 1:0.
Nasza przewaga nad resztą stawki wciąż była jednak duża. Chcieliśmy za wszelką cenę utrzymać dobre tempo, w którym zdobywaliśmy kolejne punkty. Remis z Chelsea, a potem zwycięstwo z City ugruntowało naszą pozycję na fotelu lidera. Oba te kluby nie zbliżyły się do nas w bezpośrednich meczach nawet o milimetr, dlatego było jasne kto zwycięży w Premier League. Po zremisowanym meczu ze Stoke mogliśmy się cieszyć z Mistrzostwa. Mniej więcej w tym momencie Chelsea siadła, a Arsneal ruszył do ataku, zdobywając wicemistrzostwo rzutem na taśmę, w ostatniej kolejce sezonu. W lidze pokonał nas tylko Manchester City - jesienią, Arsenal - wiosną i Aston Villa w przedostatnim meczu sezonu, gdy graliśmy już tylko o pietruszkę. Nie było jednak klubu, który pokonałby nas dwukrotnie. To dobry prognostyk. Jesteśmy gotowi do tego, by walczyć z najlepszymi.
Puchar Ligi
Puchar Ligi jest dla Anglików ważniejszy niż Liga Europejska - i nie ma w tym krzty przesady. To ważne rozgrywki dla narodu tak dumnego. A drabinka sprzyjała nam od samego początku. Początkowo musieliśmy pokonać West Bromwich, co udało nam się bardzo pewnie - bo cztery do zera, tym samym stosunkiem goli wygraliśmy z Huddersfield. Chwilę później musieliśmy sprostać trudnym warunkom narzuconym nam przez Wigan. Dopiero Wolves na własnym stadionie potrafiło nas zatrzymać, ale tylko na chwilę. W rewanżu odnieśliśmy zdecydowane zwycięstwo trzy do jednego. Półfinał z Aston Villą był dziecinnie prosty. Rezerwowy zespół poradził sobie na White Hart Lane, a hat-tricka zaliczył młodziutki Coulibaly. Dotarcie do finału pozwoliło nam na rewanż za porażkę z odwiecznym rywalem. Na trzeci mecz w sezonie z Arsenalem.
Kanonierzy najpierw potrafili wywalczyć remis na naszym stadionie, a potem zdominować nas u siebie. A mecz na Wembley pokazał, jak bardzo wyrównany jest poziom naszych drużyn. Oddaliśmy po trzynaście strzałów, z czego Arsenal dziewięć, a my sześć celnych. Przegrywaliśmy nieznacznie w posiadaniu piłki, ale nie miało to znaczenia. Grę prowadził jeden zawodnik - Luka Modrić. To właśnie on wpisał się na listę strzelców w 26 minucie meczu. Na nieszczęście na trzy minuty przed gwizdkiem do siatki trafił Wilshere, co mogłoby znacznie uprzykrzyć nam zejście do szatni. Nikt nie lubi tracić bramki w końcówce. Suarez nie lubi tego tak mocno, że w doliczonym czasie pierwszej połowy zdecydował się nawet na zdobycie gola, pewnie po to tylko, by nie musieć schodzić do szatni rozgoryczonym. W przerwie z boiska zszedł nie najgorzej grający Van der Vaart, a w jego miejsce pojawił się Huddlestone. "Klocek" grał za Sandro i Modriciem, a my postanowiliśmy grać z kontry. Więcej bramek w meczu nie było, a my cieszyliśmy się z podwójnej korony. Była ona wyjątkowo smakowita dla naszych kibiców. Po pierwsze - pokonaliśmy Arsenal. Po drugie - zdobyliśmy podwójną koronę. Po trzecie - Arsenalowi oba te tytułu odebraliśmy właśnie my, zostawiając ich na najbardziej bolesnym, drugim miejscu.
What's next?
Co dalej?
Po zakończeniu sezonu, na ostatniej konferencji sezonu, spytano mnie co dalej z Tottenhamem, co dalej ze mną. Odpowiedziałem bez chwili zastanowienia w sposób, który był później cytowany dosłownie w wielu serwisach internetowych.
"Wygraliśmy ligę. To wielki krok naprzód. Prezes Levy to sknera, wszyscy o tym wiedzą. Teraz wygraliśmy ligę i mogę z całym przekonaniem powiedzieć, że wydamy ogromne pieniądze na transfery. Tego wymaga logika. Jeśli prezes Levy chce osiągać sukcesy, musi wydawać pieniądze. A nie jest aż tak głupi, by nie chcieć ich odnosić. To kolejny warunek, który trzeba spełnić, by tytuł obronić i walczyć o Ligę Mistrzów. Dlatego Tottenham czekają ogromne zmiany, wielomilionowe transfery i jeszcze większe sukcesy, do których osobiście go zaprowadzę."
Prezes się wściekł, ale nie mógł mnie zwolnić. Wygrałem Ligę, kibice mnie uwielbiali. By wyjść z tego z twarzą... musiał tylko wyłożyć pieniądze, a ja właściwie postawiłem go przed faktem dokonanym. W nadchodzącym sezonie będzie się działo!
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ