Oczy wszystkich kibiców naszej ekipy były skierowane na Poznań, gdzie mieliśmy rozegrać prestiżowe spotkanie drugiej rundy Eliminacji Ligi Europy. Zanim jeszcze udaliśmy się w podróż do dalekiej Polski, zmierzyliśmy się z Valurem na inaugurację rundy rewanżowej.
Był to jeden z niewielu meczy, w których naprawdę nie mieliśmy nic do powiedzenia. Rywale z łatwością rozgrywali piłkę, bez większych problemów tworzyli sobie okazje bramkowe, a po objęciu prowadzenia kontrolowali spotkanie i niczym na sparingu bawili się z nami, nie chcąc nas dobijać. Zemściło się to na nich w końcówce, gdy zaordynowałem wariacką szarżę i wyrównał Lydsson. Szok był na tyle wielki, że nie byli w stanie się pozbierać. Niesprawiedliwy remis, z którego byłem zadowolony.
W Poznaniu nikt nie przewidywał większych emocji. Miało się skończyć pogromem, co najwyżej gładkim zwycięstwem dwoma lub trzema bramkami. Traktowano nas w kategorii osobliwości, robiono sobie z nami zdjęcia i traktowano z wyrozumiałością. W mojej ocenie to nawet lepiej. Byłem gotów się założyć, że trener naszych rywali nawet nie przeanalizował ustawienia, w jakim gramy, a o ocenie poszczególnych zawodników można zapomnieć. Niewiedza jest błogosławieństwem - takie myśli nachodziły mnie przed meczem. W szatni powiedziałem chłopakom, że byłyby niezłe jaja, jakby kopacze z Polski zostali upokorzeni przez marnych Islandczyków. Wzięli to sobie do serca, bo już w drugiej minucie objęliśmy prowadzenie po atomowym strzale Kemby z dystansu. Bramkarz nie miał nic do powiedzenia a na moich ustach zagościł drwiący uśmieszek, który nie zniknął do przerwy. W przerwie jeszcze zmobilizowałem chłopaków, ale niestety kiedyś dominacja gospodarzy musiała zostać uwieńczona bramką. Stało się to tuż po przerwie, ale niespodziewanie dziesięć minut później z powrotem prowadziliśmy. Tym razem trafił Harald. Napór gospodarzy przybierał to coraz drastyczniejsze formy i wreszcie na sześć minut przed końcem doprowadzili do remisu. Schodziliśmy z boiska żegnani oklaskami kibiców gospodarzy, czego nie można powiedzieć o piłkarzach gospodarzy. Dodatkowego smaczku dodawał fakt, że doskonale rozumiałem przekleństwa, jakimi ich obrzucano.
Klasyczny mecz Islandzkiej Ekstraklasy. Topornie, bez finezji, na siłę. Dwie bramki na początku, potem kopanina godna prac przy budowie drugiej linii warszawskiego metra i głupio stracony gol. Być może myślami byliśmy już przy rewanżu z Lechem? Po tym spotkaniu już ostatecznie straciłem nadzieję na europejskie puchary. Pozostała batalia o godne pożegnanie się z rozgrywkami, choć do końca pozostało jeszcze dziesięć kolejek.
Przed rewanżem nadzieje na awans były naprawdę spore. Oczywiście nikt nie zamierzał od nas oczekiwać rozniesienia Lecha na strzępy, ale po cichu wierzono, że jedna mądra kontra, potem obrona, lub ewentualnie zwycięstwo bramkami na wyjeździe... Nic z tego. Nasze marzenia legły w gruzach po kwadransie, a po kolejnym było już pozamiatane. Adios! Byliśmy bezradni jak dzieci błądzące we mgle. Wynik w pełni odzwierciadlał przewagę i wyższość rywali.
Jak się pozbierać po takiej klęsce? - to pytanie nurtowało mnie przez jakiś czas, szczególnie wziąwszy pod uwagę, że następny rywal należy do czołówki i bije się o Ligę Europy. Ostatecznie nakazałem grę z kontry, a moi piłkarze udowodnili, że poza zbieraniem batów od polskich kopaczy sami też potrafię z gracją stłuc ligowych rywali. Trzy piękne akcje, dominacja i w sumie dość niespodziewane zwycięstwo
Nie spuszczaliśmy z tonu i bezwzględnie rozprawiliśmy się z Fjolnirem. W zasadzie byłem zaskoczony skutecznością naszych akcji i ich rozmachem, ale nie komentowałem tego, ani nie wyrażałem zdziwienia. Udawałem, że tak to właśnie miało wyglądać. Goście wracali do domu z bagażem czterech bramek, a my dopiero zaczynaliśmy się rozpędzać...
Nasze ambicje poskromiło FH, ale z przebiegu meczu mogłem być zadowolony. Graliśmy dobrze, lecz niestety Stefan po raz kolejny nie potrafił poskromić emocji, a w obrona w dziesiątkę, na cudzym stadionie, z przeciwnikiem należącym do czołówki nie jest zadaniem najłatwiejszym. Skończyło się 4:2, ale nie byłem specjalnie rozczarowany.
Mecz z KR, ekipą ze stolicy i liderem rozgrywek, pewnie zmierzającym po mistrzostwo, miał być testem naszych możliwości. Nie żebym specjalnie chciał pokrzyżować im szyki, bo nasz odwieczny rywal - Stjarnan - także toczył bój o tytuł mistrzowski i okupował pozycję wicelidera, niemniej jednak oczekiwałem ambitnej walki. Klasyczny mecz dwóch połówek - do przerwy beznadziejnie, po przerwie cudownie. W ostatecznym rozrachunku remis i cenny punkt.
Po tym meczu na poważnie uwierzyliśmy w siebie, a nieobciążeni jakąś ogromną presją, mogliśmy wreszcie rozwinąć skrzydła i pokazać na co nas stać. Nasza gra osiągnęła kosmiczny wręcz poziom (rzecz jasna jak na ligę islandzką). Rywale byli zmiatani z boiska, skrzydłowi - wcześniej irytujący ociężałością i powolnością - imponowali błyskotliwymi rajdami, Lydsson rozgrywał, Elfar i Aziz Kemba ładowali bramki, a drużyna przypominała samograja. Robiłem rozsądne zmiany, czasem wymuszone kartkami i kontuzjami, ale nie wpłynęły one w żadnym stopniu na naszą grę. Cztery mecze, cztery zwycięstwa, bilans 13:4. To robiło wrażenie. Z ciekawostek: w meczu z Thorem, nasz skrzydłowy Harald w 12 minut zaliczył cztery asysty!
Do końca pozostawały dwie kolejki. Zajmowaliśmy w tabeli piąte miejsce i dość niespodziewanie wciąż mieliśmy szansę na awans do LE! Sytuacja była jednak skomplikowana. Musieliśmy liczyć na potknięcia IBV i FH, a samemu powygrywać dwa ostatnie spotkania. W pierwszej kolejności czekał nas derbowy mecz ze Stjarnan. Mając w pamięci poprzednią klęskę, tym razem chcieliśmy wziąć na nich odwet. Udało nam się to z zaskakującą łatwością. Dwa razy trafił niezastąpiony Kemba, a w doliczonym czasie gry z ponad trzydziestu metrów z wolnego huknął Lydsson. Dzięki temu rezultatowi wyszliśmy na czwarte miejsce, bo bilansem wyprzedziliśmy FH!
Cały szkopuł sytuacji tkwił w tym, że FH miało mecz zaległy. Dobra wiadomość była taka, że ich rywalem było KR, a na dodatek grali na wyjeździe. Niestety Puchar Islandii wylądował w rękach pierwszoligowego IA (sic!), dlatego tylko ekipa z trzeciego miejsca mogła liczyć na grę w LE. Gdyby jednak FH przegrało, i my, i oni mielibyśmy po 35 punktów, a wyprzedzające nas IBV 38. W ostatniej kolejce FH grało z IBV i zwyciężając w tym meczu otworzyłoby nam drogę do LE, bo decydujące znaczenia w przypadku trzech drużyn miałby bilans bramkowy, a dzięki serii zwycięstw, pod tym względem byliśmy najlepsi. Trochę to skomplikowane i wiele czynników niezależnych od nas miało wpływ na ostateczny kształt tabeli, lecz nasze marzenia skończyły się już przed ostatnią kolejką. FH wygrało z KR i już nie liczyliśmy się w boju o 3 miejsce. Potem jeszcze IBV zremisował z FH, my już na luzie odpuściliśmy sobie ostatni mecz sezonu i ostatecznie rywalizację w Ekstraklasie skończyliśmy na 5 miejscu.
Sezon skończył się już w październiku. W międzyczasie Anglicy zostali mistrzami świata, a moi zawodnicy rozjechali się na trzymiesięczne urlopy. Miałem sporo czasu by porozglądać się za nowymi nabytkami i pobawić się taktykami. W następnym sezonie to Liga miała być priorytetem i miałem zamiar dołożyć starań, aby forma, którą prezentowaliśmy pod koniec sezonu stała się normą...
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ