Artykuły

Angielskie wejście - cz. I
mcgregor 16.05.2008 23:43 12435 czytelników 0 komentarzy
6

Jest wiosna 2005 roku, kiedy to Anglia staje się ciekawą alternatywą dla młodych Polaków, okazją na lepsze jutro. Sytuacja zarobkowa w Polsce nie pozwala nawet myśleć pozytywnie o przyszłości. I w taki oto sposób w jednym z wielu samolotów z polskimi emigrantami siedzi Grzegorz Świstuń. Zawodowo - kierownik kilkuosobowej grupy „miękkich” informatyków, mających spore doświadczenie w dużych korporacjach. Ogromny bagaż wiedzy o bazach danych, nabytej jeszcze na kierunku informatycznym, pozwala zaryzykować podjęcie pracy i, nazwijmy to po imieniu, decyzję na angielskie wejście. Prywatnie zapaleniec piłki nożnej, nie odpuszczający transmisji nawet z mało istotnych rozgrywek, bawiący się jednocześnie w domowy scouting coraz to młodszych talentów najbardziej popularnego sportu na starym kontynencie. Fanatyk spędzający godziny przed statystykami, wynikami i tym co najbardziej interesujące - bazami danych piłkarzy, ich transferów, historii, kontraktów etc. Jako bazodanowiec ma świadomość ukrytych talentów, wykrywalnych tylko przy pomocy najbardziej nałożonych filtrów. Na pytanie, dlaczego wylatuje do Anglii mając duże możliwości we własnym kraju, odpowiada, że Anglia to przede wszystkim futbol. Może to i śmieszny powód, ale nie dla tego 33-letniego Polaka. Będzie mógł pochwalić się w przyszłości dzieciom, że zawitał na Stamford Bridge czy Emirates Stadium osobiście. Na razie jako kibic... Ale cała ta historia nie ma nic wspólnego ze zwiedzaniem piłkarskich Koloseów. To opowieść, a właściwie sen, o mojej piłkarskiej przygodzie na Wyspach...

Trudne początki na Wyspach

 

Przez dwa lata „walki” o byt znalazłem w końcu robotę i kwaterunek w małym miasteczku Ash Town, oddalonym o 50 km na południowy zachód od Londynu i tylko pięć minut drogi od tablicy Aldershot. Udało mi się ustabilizować swoje sprawy do tego stopnia, że pojawiłem się na meczu lokalnego Aldershot Town z Cambridge United, a nawet znajomi z pracy postawili mi bilet na Madejski Stadium, gdzie pobliskie Reading (30 km) podejmowało Arsenal w ramach Premiership. Tak. To są niezapomniane chwile, kiedy widzisz na żywo, jak gracze takiego kalibru co Van Persie, Adebayor czy Lehmann pod bacznym okiem Wengera biegają Ci przed oczami. Ta soczysta i, co ważne, równa murawa, ta czerwona cegła do bólu przypominająca mi, że jestem na Wyspach i w końcu atmosfera nawet na poziomie Konferencji kompletnie ścięła mnie z nóg. Super organizacja. I ten klimat „flegmatycznej ulicy” i klasycznego kick and rush na boiskach nie tylko Blue Square Premier. Kiedy już dałem o sobie znać jako piłkarski pasjonat w pracy, zaczęto powoli identyfikować mnie z futbolem, proponować wypady do Londynu na Arsenal czy Chelsea. Były i inne okazje do spotkań - pewnego dnia jeden ze znajomych z pracy, mianowicie Bill, zaprosił mnie na grilla. Zgodziłem się i nie żałowałem. Pamiętam, to miało być spotkanie w gronie przyjaciół. 2 maj 2007 roku - nigdy nie zapomnę tej daty i nigdy nie pomyślałbym, że taki zwykły piknik majowy może być powodem ogromnych wyzwań i następstw, jakie mnie jeszcze czekały...

Właśnie kiedy cieszyłem się tym wypoczynkiem na świeżym powietrzu, z kufelkiem w ręku, podszedł do mnie Bill z nieznanym gościem.

- Hi Greg! Jak się bawisz? - zagaił mnie przyjaciel.
- Super! Takie spotkania to świetna okazja do wypoczynku. Nie żałuję, że skorzystałem, mimo że dzisiaj Kanonierzy w Pucharze Anglii jadą do Southampton, a to przecież tylko 60 km stąd. Swoją drogą chciałbym kiedyś zobaczyć Grześka i Marka na żywo - przyznałem z odrobiną smutku.
- Jeszcze zobaczysz nie raz... - tajemniczo zagadnął Bill - a tymczasem chciałbym Ci przedstawić dyrektora sportowego Aldershot Town - niespodziewanie walnął z grubej rury mój znajomy.
- Nazywam się Karl Prentice. Moje gratulacje za decyzję i odwagę. Jak podoba Ci się na Wyspach? - potężny facet o grubym i zarazem przyjemnym głosie przywitał się szczerze i otwarcie.

Było to aż niepodobne do tego dystansu, jaki charakteryzował Anglików. Większość mężczyzn nawet z pewną urazą traktowała przywitanie się poprzez podanie ręki. Karl najwyraźniej do tej grupy nie należał.

- Co kraj to obyczaj, ale podoba mi się tutaj. Bardzo miło poznać działacza z pobliskiego Aldershot Town. Ale zaraz, zaraz... to wyście awansowali do Konferencji w 2003 roku, a w tym sezonie jesteście nawet o krok od baraży! - wyrzuciłem z siebie ten potok słów,wciąż nie rozumiejąc, w jaki sposób u Billa na grillu mógł pojawić się sam dyrektor miejscowego klubu piłkarskiego. Nie doceniałem widać jego prywatnych kontaktów.
- Och! Na baraże w tym roku niestety już jest za późno. Potraciliśmy zbyt wiele punktów z przeciętniakami, kiedy trzeba było zgarniać komplet. Teraz w górnej części tabeli karty rozdają Cambridge, Stevenage i Oxford. Mamy praktycznie zerowe szanse nawet na piąte miejsce. Ale zauważyłem u Ciebie niesamowitą wiedzę. Czy nie zechciałbyś wpaść do nas do klubu na jutrzejszy mecz z York? Mecz o 17:00, zapraszam też do budynku klubu na szklankę Johnniego Walkera. Tylko proszę, nie odmawiaj, bo z tego co o Tobie słyszałem, możemy wykorzystać ten ukryty potencjał. Mam nadzieję, że jak nasi wygrają, to humory będą nam dopisywać podwójnie.

Zaproszenie przyjąłem z wielkim entuzjazmem, ale również zdziwieniem. Nie bardzo wiedziałem, dlaczego od razu balkon dla VIP-ów, sponsorów i zarządu. Czas pokazał jednak, że nie był to przypadek. Podświadomie wyczuwałem podstęp Billa, ale nie dawałem żadnych sygnałów, które mogłyby zdradzić moje podejrzenia. W niedzielę, podekscytowany kolejnym meczem na żywo, pojawiłem się na Recreation Ground godzinę przed meczem. Karl przywitał mnie proponując od razu szklankę mocniejszego trunku, ale odmówiłem. Nie przystało zaczynać takiej wizyty od picia whisky.

- Świetnie, że już jesteś. Znam Twoje zamiłowania i wiem o Tobie więcej niż chyba Ty sam! - zaczął z grubej rury Karl.
- Zamieniam się w słuch, może się dowiem czegoś ciekawego o sobie? - rzuciłem obracając sytuację w żart. - Jestem w Anglii dopiero lub aż dwa lata, ale widzę że wywiad dobrze działa.
- Bez przesady. Nie trzeba wywiadu, żeby dowiedzieć się o Twojej futbolowej karierze i sukcesach w Polsce. Dziś mamy tak rozbudowany system przekazywania informacji, że choćby sam Internet wystarczy.

Karl zaprowadził mnie do największego pomieszczenia w całym budynku, gdzie za dużym hebanowym biurkiem siedział z cygarem w ręku jeszcze większy człowiek, ubrany w czarny garnitur, z łysiną tak błyszczącą, że można by zaryzykować nadać mu przezwisko „księżyc”. Jego czarny uniform tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że Aldershot już nie dostanie się do strefy barażowej i kolejne wydarzenia miały z tym bezpośredni związek.

- Welcome Gsiegoś! – krzyknął w moją stronę duży jegomość.
- Dzień dobry – odrzekłem chyba zbyt sucho, bo zabrzmiało to jakbym wchodził na egzamin maturalny.
- Karl z Billem dużo mi o Tobie mówili – ciągnął dalej siedząc nieruchomo za biurkiem. - Jestem John McGinty i to wszystko, co tutaj widzisz, to moja krwawica. Jako prezes użeram się z miastem, urzędami skarbowymi, sponsorami i wszystkim tym, co Wy nazywacie pięknem piłki nożnej – zaskakująco przedstawił mi szczerą prawdę o swoim klubie. - Czy wiesz dlaczego Cię tutaj sprowadziłem?

Zastrzelony takim pytaniem wyjąkałem, że w sumie przyszedłem na mecz. Czułem, że to jakaś sztuczka Billa, który kiedyś obiecał mi wizytę w samym klubie Aldershot, ale nie do tego stopnia, żeby siedzieć teraz u prezesa na przedmeczowym drinku.

- Jesteśmy dumni z osiągnięć naszego zespołu, ale od dłuższego czasu (to trwa już cztery lata) nie potrafimy wskoczyć do pierwszej piątki w tabeli, nie wspominając o awansie. Znam się na ludziach i bardzo szanuję Polaków. Wiem także, że przyleciałeś tutaj za chlebem i piłka nożna to twoje drugie życie. Mamy potwierdzone informacje, że w latach 90-tych prowadziłeś jako asystent, a potem bezpośrednio przez dwa sezony opolską Odrę, z którą byłeś bardzo blisko awansu do ekstraklasy. Oszczędzę Ci już tych wyznań, bo to nie jest przesłuchanie tylko... propozycja.

Pamiętałem, że wcześniej stałem, ale po tych słowach nogi mi się ugięły i aż usiadłem z wrażenia. Jak to możliwe, że ostatnie 15 lat mojego życia znalazło się w garści jakiegoś kolesia z angielskiej, prowincjonalnej dziury oddalonej zaledwie 50 km od Londynu!? Krew uderzyła mi do mózgu. Nie potrafiłem trzeźwo myśleć, dlatego poprosiłem o szklaneczkę czegoś mocniejszego. A najciekawsze jeszcze było przede mną...

Jest maj. Do końca sezonu zostało pięć kolejek. W tym sezonie oscylujemy w granicach ósmego miejsca i, powiem szczerze, nie jest to powód do świętowania. Oczywiście zawsze może być gorzej ale taki pułap mamy co roku. Raz nawet graliśmy w barażach, ale to było parę lat temu i już po pierwszej potyczce było pewne, że nici z awansu. Teraz czuję, że potrzebny nam świeży powiew powietrza. Ta drużyna wpadła w jakiś kompleks. Mamy co prawda bazę na potrzeby naszej ligi, ale poziom z roku na rok podnosi się u każdego, a my nie chcemy odstawać od reszty. Nie chciałbym, abyś podejmował zbyt pochopne decyzje, ale... czy odpowiadałoby Ci stanowisko managera w Aldershot Town?

Spłynąłem z krzesła. Po niecałych trzech latach amatorskich analiz meczowych, sprawozdań, komentarzy wśród znajomych stanąłem przed okazją autentycznego poprowadzenia jednego z angielskich klubów. Z jednej strony nie było się czym podniecać, w końcu to tylko Blue Square Premier, ale z drugiej - była to szansa na pokazanie się, nobilitacja na stołek osoby zarządzającej piłkarzami, trenerami, bazą, finansami itd. Po opróżnieniu szklanicy przyjąłem propozycję, a gratulacje złożył mi sam John McGinty, Karl i, jak się okazało czekający na mnie na dole, Bill. Podając ręce nie bardzo wiedziałem, czy ładuję się w bagno, czy to wszystko miało jakiś większy sens.

Tego dnia York zremisowało z „nami” 2:2, ale ja nie widziałem ani jednej bramki. W nocy prawie nie spałem. Na szczęście załatwienie wszystkich spraw służbowych przebiegło sprawnie i trzy tygodnie później byłem gotów, aby zawitać w klubie jako całkowicie nieznana postać.

7 lipca 2007 roku stawiłem się na Recreation Ground jako następca Gary'ego Waddocka. Prezes w specjalnym oświadczeniu poinformował media, zarząd, działaczy oraz samych piłkarzy i trenerów, że odtąd mają nowego menedżera z Polski. Prasa w swoim stylu wysmarowała wielki znak zapytania przy moim nazwisku, nawiązując wyraźnie do problemów z jego wymową. Na wieść o moim angażu piłkarze i trenerzy, jak jeden mąż, wyszli z zebrania, a ja poczułem kolejne uderzenie, jakby mnie coś najpierw sparaliżowało, a następnie rozgrzało do białości. W sumie mogłem się tego spodziewać. Trzeźwe pytanie o fundusze na sezon 2007/2008 dało mi odpowiedź - 20 tys. funtów na transfery i szkolenie młodzieży. Szału więc nie było, ale też nie było tak źle. Ukrywając ciężkie chwile w końcu spotkałem się w szatni z piłkarzami i oznajmiłem wszystkim zebranym swój jasny cel minimum - BARAŻE! Po takim oświadczeniu wszyscy spuścili głowy, a młody napastnik Kirk Hudson tylko szepnął „I wish we could do that man”. Co mnie tknęło na obietnice – nie miałem pojęcia. Wiedziałem tylko jedno, że nie będę stał i patrzył jak się marnuje młodzież. Bo w niej nadzieja. 20 tysięcy funtów to mogło mi wystarczyć na dziadka do sypania wapnem po liniach i godzinę kosiarki spalinowej raz w tygodniu na utrzymanie murawy.

Mój pierwszy dzień w pracy zacząłem od umieszczenia ogłoszeń na wszystkie stołki pode mną. Dotychczasowy asystent o dziwo chciał współpracować, a jego cechy, zarówno trenerskie jak i mentalne, dawały niewielkie nadzieje na solidne psychiczne wsparcie zespołu w trudnych momentach. Zajrzałem do bazy danych, bawiąc się samemu w skauta. Szczerze mówiąc ci nigdy mi nie byli potrzebni, do momentu kiedy nie podjąłem się tego wyzwania osobiście, ale poprosiłem ich o raport na temat juniorów z Premiership i Championship wygnanych przez te kluby na początku sezonu. Zapytanie o klub patronacki przyniosło korzyść w postaci współpracy z Portsmouth. Cieszyłem się, że nie była to najmocniejsza drużyna z Premiership bo mógłbym nikogo nie dostać nawet na ławkę, a tak zachodziła realna szansa na wypożyczenie dobrych piłkarzy. Takich prezentów się nie odrzuca. Od razu dostałem kilka propozycji wypożyczeń, które miały odegrać niemałą rolę już w pierwszym sezonie. Dopiero po trudnych i długich negocjacjach i prośbach dogadałem się z Franckiem Songo’o - prawoskrzydłowym ofensywnym pomocnikiem. To duże wzmocnienie, szkoda że nie przyszedł do nas na stałe, tak jak Gary Stopforth. Na wieść o ściągnięciu tego gracza kibice zaczęli kłaniać mi się na ulicy - ten środkowy pomocnik to klasyczny playmaker, nie znajdujący jednak uznania nawet w rezerwach Blackburn. A więc środek miałem mocny, a przynajmniej tak mi się wydawało, i to mimo fatalnej kontuzji dobrego technika Wiliamsa. Nie miałem kim obsadzić lewej strony boiska, ale była to tylko kwestia czasu. W obronie widziałem rosłych Winfielda i Daya. Spotkałem się z zaawansowaną wiekowo kadrą seniorów, którzy pili przy jednym stole z Martinem Keownem i Rayem Parlour. Ten ostatni padł zresztą ofiarą mojego zainteresowania, ale jak się okazało sprowadzenie oldboya na Recreation Ground nie przyniosło spodziewanych zysków materialnych. Marketing nigdy nie był moją mocną stroną, dlatego Ray „spadł” od razu do rezerw. Newman, Gale i Barnard razem mieli nieco ponad sto lat, więc szybko ich uświadomiłem, że występy w rezerwach to wszystko, co mogłem im zaproponować. Trudno, ale z dziadkami właśnie stać nas było tylko na ósme miejsce. W bramce podobał mi się ambitny 24-letni Niki Bull. Charakter momentami dorównywał nazwisku, a niejeden mecz jeszcze miałem zawdzięczać temu bramkarzowi. Teraz wystarczyło poszukać dla niego kopii bezpieczeństwa, czego efektem było sprowadzenie Hiszpana Jaimeza-Ruiza. Atak to, jak na ten poziom, prawdziwy wybór. W sumie nie potrafiłem się zdecydować na numer jeden w przodzie, bo miałem do dyspozycji takich atakujących jak Dixon, Walker, John i Joel Grant, Dax Hoogerwerf oraz młodziutki wychowanek Kirk Hudson. Poniekąd nos, poniekąd los - wybór padł na parę Grantów. Nie byli to bracia, bo pierwszy dwa lata temu został ściągnięty z Halifax, drugi zaś był imigrantem z Jamajki, ale nikomu w klubie to nie przeszkadzało. Przystąpiliśmy więc do dalszych prac.

Z zakasanymi rękawami, dzień w dzień siedziałem nad raportami, do późnych godzin. Zarywałem noce ślęcząc nad statystykami i wykresami. Z analizy asystenta wynikało, że mieliśmy skład na środek tabeli, a że moje ambicje były wyższe – czekały nas zmiany. Padło kluczowe pytanie - czy ładować się w wypożyczenia, czy dać szansę młodzikom po ledwo skończonym college'u? Z jednej strony można by było im zaufać. W końcu John wyraźnie określił długoterminowy plan, jakim był dwuletni proces „odnowienia” klubu i zajęcia przyzwoitej pozycji w BSP. Nie do końca wiedziałem, co to oznacza, ale gdybym miał brać pod uwagę miejsce w środku tabeli już na wstępie rozgrywek – od razu mógłbym sobie odpuścić. Kto bowiem kopię piłkę, aby tylko kopać, bez nadziei na lepsze jutro? Nikogo się nie radząc i nikomu nie mówiąc napisałem maila do mojego bliskiego przyjaciela, któremu szczęście bardziej dopisało. Bowiem jak grom z jasnego nieba spadła wiadomość, że „Sroki” mają nowego menedżera. A jak się dowiedziałem, że został nim Bartosh „Suczaki”, to jabłka mi się wysypały na ziemię. Suchacki w Newcastle to szczerze mówiąc zaskoczenie tylko dla samych Anglików. Ja wiedziałem, że grając w Premiership o naprawdę górnolotne cele trzeba mieć także odpowiednie zaplecze, a taki menedżer jak Bartosh poradzi sobie z niejedną Chelsea. Oczywiście pospieszyłem z gratulacjami, ale również dostałem cenną poradę, żeby uzupełnić młodzikami co mogłem, ale nie od początku. Zdecydowałem się więc na trzy wypożyczenia, ale najlepszym posunięciem miało się okazać nabycie na zasadzie wolnego transferu Gary'ego Stopfortha. Skład na nadchodzący sezon miałem już prawie w głowie. Raporty wyraźnie wskazywały na górną połowę tabeli, ale ja podchodziłem do sezonu dość sceptycznie. Media typowały nas nawet na szóste miejsce, ale Anglia to kraj, gdzie wygrywasz w Pucharze Anglii po karnych z ekipą z Championship, żeby kilka dni później zostać rozjechanym 0:3 z ostatnim w tabeli własnej dywizji Firsley. Znałem takie przypadki jeszcze z przeszłości, jak śledziło się wyniki z angielskich boisk. Chyba ludzie właśnie dlatego kochają przychodzić na stadiony... A propos stadionu - wedle mojego stylu gry nakazałem maksymalnie poszerzenie rozmiarów boiska. Kiedy przyszło do ustalenia budżetu, ustaliłem sztywne płace kosztem premii za walkę o awans i ostateczny sukces.

Walec rusza

 

Sparingi jak to sparingi. Nie wiadomo czy można było się cieszyć z wysokich wygranych, skoro za przeciwników mieliśmy zupełnie nieznane kluby, celowo zresztą i była to poniekąd moja zasługa. Pozostawienie organizacji towarzyskich spotkań asystentowi było jednym z moich zamiarów. Asystent miał się okazać albo naprawdę godnym zastępcą, albo mógł zacząć rejestrować się na stronie cvonline.com jako „unemployed”. Fakt faktem, że udało mi się zaprosić Liverpool - z wiadomych przyczyn. Sto tysięcy funtów piechotą nie chodzi, a przegrana 0:4 w najmniejszym stopniu nie wpłynęła na morale zespołu, a tym bardziej moje. Asystent spisywał się dobrze, a to za sprawą trzymania krótko, za gębę piłkarzy. Nikt mi się nie spóźniał na treningi, wszyscy mieli wysokie morale - to także powody do dumy biorąc pod uwagę bardzo krótki czas integracji z zespołem. Nie chciałem wymieść całego sztabu szkoleniowego, gdyż mój misterny plan mógłby runąć w gruzach, a czas na mentalną odbudowę byłby zbyt długi.

Nadszedł w końcu ten upragniony dzień, kiedy miałem debiutować na ławce w roli menedżera. Zaczynaliśmy niestety wyjazdem. Niestety, bo jakże miło by było rozpocząć rozgrywki od zwycięstwa przed własną publicznością. Nie ma to jak pierwsze wrażenie. Wyjściowa jedenastka Aldershot Town na pierwszy mecz sezonu 2007/2008, a może i wszystkie następne, ustawiona taktycznie w klasyczne 4-4-2 z ofensywnymi skrzydłowymi i szeroką grą krótkimi podaniami, to:

Bull - Straker, Day, Udolji, Smith - Miletti, Stopforth, Chalmers, Songo’o - John Grant, Joel Grant

Wyjazd do beniaminka BSP - Droylsden - to teoretycznie spacerek, ale chcieliśmy zacząć od pewnego zwycięstwa, dlatego wystawiłem najlepszy skład. Okazało się jednak, że dopiero 35-letni zmiennik Ray Parlour wniósł coś na boisko i 6 minut po wejściu zaliczył asystę - w 86. minucie John Grant strzelił na 0:1. Wracaliśmy w dobrych humorach. Pierwszego meczu u siebie nie mogłem się już doczekać.

Przyszła na niego jedna trzecia stadionu, co odebrałem jako dobry znak na początek sezonu. Ten dystans do nowego Polaka u nich w klubie - dla wielu była to już przesada po nawałnicy, jaką Polska zafundowała Wyspom - powoli się kurczył. Mieli dość, ale najbardziej wytrwali i zakochani kibice nie żałowali obecności na spotkaniu z Halifax Town. 2:1 po bramkach Grantów i mieliśmy sześć punktów po dwóch meczach. W pełni kontrolowaliśmy przebieg meczu, co nie pozwoliło rywalom wyrwać nam zwycięstwa i... znowu trzeba było jechać na teren przeciwnika. Tym razem do Cambridge.

Media szalały przed spotkaniem lidera z piątą drużyną, ale ja nie dałem się sprowokować i nie wyrażałem swojego zdania na temat żadnych podtekstów, nie udzielałem wywiadów, nie odpowiadałem na żadne pytania. To moja prywatna taktyka niekomentowania zarówno potencjalnej porażki, jak i zwycięstwa. Piłkarze poniekąd zaczęli potulnie przyjmować narzucony rygor i dyscyplinę, po tym jak przetrzebiłem rezerwy i wywaliłem połowę juniorów w drewniakach. W owym czasie pierwszy skład liczył 18 zawodników. Rezerwy, po wygnaniu do filialnego Easterboro i Hyde paru młodzików, tworzyło zaledwie 12 graczy. Cambridge United zostało zmiażdżone 1:4 na własnym stadionie po golach Songo’o, Chalmersa, Stopfortha i Granta. Ten pierwszy zaliczył również dwie asysty i tytuł gracza meczu. Ja po powrocie przybijałem pierwsze piątki z kibicami, a prezes, ze swoim charakterystycznym szerokim uśmiechem na ustach i łysą pałą, wręcz tryskał radością.

Po trzech meczach mieliśmy komplet punktów i tylko Oxford deptało nam po piętach. Wymarzony początek dla każdego prowadzącego klub. W kolejnym spotkaniu z Torquay, tym razem u siebie, na trybunach zasiadło już 400 kibiców więcej niż poprzednio, a ja odpłaciłem się im wynikiem - 2:0. Tym razem o swoim potencjale przypomniał Stopforth. To już dwunasty punkt, a apetyt rósł jak na drożdżach. Pojawiające się komentarze o debiucie kilku piłkarzy stonowałem spokojnym "poczekamy, zobaczymy", ale sam czułem się już naprawdę nadmuchany jak balon. Od początku sezonu nie opuszczaliśmy fotelu lidera, ale ten piękny sen skończył się trzy dni potem. Kryzys musiał nadejść, a porażka 1:2 z Grays, remis 0:0 ze Stafford i w końcu kolejna przegrana - u siebie z Oxford 0:2 wyrzuciły nas aż na siódme miejsce.

Początek września był pochmurny, a na balkonie krople deszczu spadały na łysą głowę prezesa, stojącego w strugach ulewy bez parasola, demonstrując tym samym swój smutek. Już nie taki pogodny jak na początku sezonu, ale nadal z głęboką nadzieją, że to tylko chwilowe załamanie. Drużyna nie zbierała ode mnie nagan, bo przyjąłem zniżkę formy jako normalną rzecz. Zespół nie mógł grać dwóch miesięcy na wysokim poziomie. Wiedziałem, że lepsze czasy jeszcze nadejdą i to szybko. Problem w tym, że akurat następny mecz graliśmy na wyjeździe z odwiecznym rywalem. Woking dla Aldershot jest jak Śląsk dla Odry. Dwanaście kilometrów, jakie dzieli stadiony obydwu drużyn, tłumaczy derbowy klimat i zaciętość na każdym polu. Miałem świadomość, że przegrana będzie odpowiednio skomentowana zarówno przez media, jak i sam zarząd. Wróciłem do składu z pierwszego meczu z tą różnicą, że wskoczył do niego wypożyczony na cały rok z Portsmouth 18-latek Ugo Udolji. Spotkanie z Woking było moim pierwszym meczem transmitowanym w telewizji.

Podczas gry dosłownie zjadłem palce. Bull dwoił się i troił, ale w 39. minucie musiał skapitulować po strzale Kevina Jamesa. Przegrywaliśmy do przerwy 1:0. W szatni spokojna, ale stanowcza rozmowa wyprostowała wystraszonych młodzików.

- To są derby. Nie poddajemy się. Teraz kolej na nasz celny strzał. Presja, ciśniemy już pod ich polem karnym. Chcę minimum remisu.

Sam się nakręcałem, ale to moi piłkarze już w 56. minucie doprowadzili do wyrównania! Samobójcze trafienie gospodarzy negatywnie wpłynęło na ich morale i stan 1:1 trwał tylko siedem minut. Joel Grant po pięknej wrzutce Songo’o zakończył akcję atomowym strzałem z woleja kilku metrów i ustalił wynik spotkania na 1:2 dla Aldershot Town!

Ważne trzy punkty na terenie sąsiada zza miedzy zostały wywalczone. Reaktywacja rozpoczęła się na dobre. Od wygranej z Woking nie przegraliśmy przez następne półtora miesiąca, polegając dopiero pod koniec października 1:2 z Exeter po dramatycznym meczu.

Szło nam naprawdę nieźle, ale to co wyczyniał w tym samym czasie menedżer Jim Smith ze swoim Oxford przechodziło wszelkie pojęcie. Z końcem października jego zespół miał na swoim koncie tylko jedną porażkę i sześć remisów. Nieraz przyglądałem się tej dziwnej taktyce ze stoperem i cofniętymi skrzydłami i doszedłem tylko do jednego wniosku – to musiały być zwycięstwa osiągnięte jedynie dzięki kontrom. Nie mogąc patrzeć na antyfutbol wyrażam swoją głęboką dezaprobatę dla takiego stylu gry.

W listopadzie szło nam jeszcze lepiej. Wygraną 4:0 z Rushden na wyjeździe przypieczętowałem świetną passę i zgarnąłem nagrodę dla menedżera miesiąca po raz pierwszy w swojej krótkiej karierze, a John Grant został piłkarzem miesiąca.

Nadchodziły święta, ale ja nie mogłem sobie pozwolić na powrót do domu. Ściągnąłem więc rodzinę do Anglii, a przerwę międzyświąteczną wypełniły mi wyjątkowo trudne mecze, jak się później okazało - porażki, z Halifax i York. Oba spotkania przegraliśmy po 0:1. Tak czy siak atmosfera wciąż była niebiańska. Na półmetku rozgrywek Blue Square Premier zajmowałem z zespołem fotel wicelidera ze stratą ośmiu punktów do niesamowitego Oxford. Nam z kolei po piętach deptało Forest Green i Stevenage, ale wiedziałem, że oba te zespoły nie miały zbyt szerokiej ławki i włączenie się na poważnie do walki o baraże dla nich samych byłoby wyzwaniem. Nasza pozycja stanowiła nie lada zaskoczenie dla wszystkich, również mediów. Nakład na miejscowy dziennik wzrósł przez pół roku dwukrotnie! The Shots mieli oprócz strony internetowej osobną gazetkę. Dzieciaki zaczęły ubierać się w koszulki czarnego Songo’o i lokalnego gwiazdora Gary'ego Stopfortha. Bałem się o kontuzje, bo szczerze mówiąc nasze rezerwy składały się głównie z młodzików. Nie postawiłem na szerokie zaplecze, aby nie tworzyć fermentu w drużynie. Zawsze się ktoś znajdzie kto będzie chciał grać w pierwszym zespole lub zarabiać tyle ile Parlour. No właśnie. Należało się spodziewać że antytransfer roku postawi mnie przed koniecznością przekroczenia granicy wydatków na poziomie 14 tys. funtów tygodniowo i tak też się stało. Efekty moich zakupów jak na razie spokojnie gasiły temat wydatków w rozmowach z zarządem, ale co ma wisieć nie utonie. W każdym razie zarabialiśmy także w Pucharach.

Po raz pierwszy zetknąłem się z ligą, której drużyny biorą udział w tak dużej liczbie innych rozgrywek. Oprócz regularnych spotkań BPS braliśmy udział w Pucharze Konferencji, Pucharze Trophy oraz oczywiście Pucharze Anglii. Wymagania zarządu co do postawy w tych pucharach były, jak na moją ocenę, średnie. W Pucharze Anglii miałem dojść do pierwszej rundy. Doszedłem do trzeciej ulegając 2:3 z QPR na wyjeździe, co uważam za sukces. QPR długo nie mogło znaleźć lekarstwa na naszą obronę, aż w końcu nasi opadli z sił. Super pojedynek na wysokim poziomie. John Grant zaliczył kolejny fantastyczny mecz, trafiając dwukrotnie do siatki, jak by nie było, drużyny z Championship. Niestety udane pułapki ofsajdowe rywali wyeliminowały nas z Pucharu Anglii. To był nasz najlepszy mecz, z najwyżej notowanym rywalem, i muszę przyznać, że po powrocie czułem się naprawdę sielsko, pomimo przegranej. Nieco słabiej wypadliśmy w Pucharze Konferencji, gdzie miałem za zadanie awansować aż do ćwiartki, a poległem w piątej rundzie z Cambridge 0:1. W Pucharze Trophy występów jeszcze nie zakończyliśmy, ale tutaj wymagane było zajście aż do piątej rundy. Jak na razie szło nam całkiem nieźle. Szczerze powiedziawszy, puchary „obskakiwały” rezerwy, ale byli tam przecież świetnie zapowiadający się Kirk Hudson, Dax Hoogerwerf i Dave Winfield.

Styczeń to kolejne zwycięstwa i nasza niezawodna para G-G w napadzie dała o sobie znać. Joel i John strzelili razem 25 bramek w 28 meczach. Niestety, ten pierwszy złapał kontuzję na początku lutego i drugiego z Grantów przez najbliższy czas wspierać miał superrezerwowy Jonny Dixon.


Słowa kluczowe: 

Komentarze (0)

Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.

Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ

Reklama

Najnowsze artykuły

Zobacz także

Wyszukiwarka

Reklama

Szukaj nas w sieci

FM REVOLUTION - OFICJALNA STRONA SERII FOOTBALL MANAGER W POLSCE
Największa polska społeczność Ponad 70 tysięcy zarejestrowanych użytkowników nie może się mylić!
Polska Liga Update Plik dodający do Football Managera opcję gry w niższych ligach polskich!
FM Revolution Cut-Out Megapack Największy, w pełni dostępny zestaw zdjęć piłkarzy do Football Managera.
Aktualizacje i dodatki Uaktualnienia, nowe grywalne kraje i inne nowości ze światowej sceny.
Talenty do Football Managera Znajdziesz u nas setki nazwisk wonderkidów. Sprawdź je wszystkie!
Polska baza danych - dyskusja Masz uwagi do jakości wykonania Ekstraklasy lub 1. ligi? Napisz tutaj!
Copyright © 2002-2024 by FM Revolution
[x]Informujemy, że ta strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z polityką plików cookies. W każdym czasie możesz określić w swojej przeglądarce warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies.