Artykuły

Moja Świątynia cz. 1 - W Wolnym Mieście Gdańsku
Pucek 07.06.2009 00:24 6318 czytelników 0 komentarzy
10

Marzenia. Dla każdego z nas znaczą co innego. Wprawdzie pewnie wszyscy mali chłopcy, choćby przez chwilę, jedną godzinę, jeden dzień, tydzień, miesiąc, a może i dłużej, śnili i myśleli o zostaniu strażakiem, policjantem, hokeistą, piłkarzem albo po prostu Supermanem. Nie wiem, z oczywistego względu, o czym zwykle mogą rozmyślać ulubienice swoich tatusiów,  ich osobiste, małe królewny i księżniczki, czyli dziewczynki. Ale dzisiaj już wiem na pewno, że marzenia zmieniają się z wiekiem, wraz z dorastaniem, pokonywaniem kolejnych małych pagórków i ogromnych życiowych gór. Każdy z nas zalicza kolejne szczyty i myśli o tym co dalej, jednak nie wszyscy mają to szczęście, by nie poznać smaku przegranej, rozczarowania, mówiąc językiem młodzieżowym, „padania na glebę”. Najczęściej właśnie w takich momentach giną nasze marzenia i nieważne jest, czy umiera tutaj dziewczyna, która nie zwraca na nas uwagi w sposób o jakim śnimy, czy gdzieś w głowie rozpada nam się wyobrażony, cudowny samochód, a może nie dostajemy biletu na ulubiony film, spektakl – piłkarski lub teatralny, albo po prostu tracimy coś albo kogoś dla nas najważniejszego. Bywa też i tak, że stajemy się niewolnikami własnych myśli i wypowiedzianych słów. Niewolnikami tego, że wciąż dążymy do ideału, do czegoś, co tak naprawdę nie istnieje, jest totalnie oderwane od rzeczywistości.

 
Codzienność
 
Przez to nie zwracamy uwagi i nie doceniamy wszystkiego, co działo się wokół nas wczoraj, dzisiaj i pewnie też nie zauważymy czegoś, co może stać się jutro. Jednak do tych codziennych zdarzeń kiedyś także wrócimy z sentymentem. Kto z nas nie uśmiecha się na samo wspomnienie o zabawach w piaskownicy, zbieraniu muszelek nad morzem albo oglądaniu kreskówek? Chyba robimy to wszyscy, bo każdy musi pamiętać o tych zamkach, garażach dla resoraków, szukaniu czegoś wyjątkowego na plaży spłukiwanej przez kolejne fale albo o Strusiu Pędziwiatrze, uciekającemu i płatającemu figle Kojotowi. Wniosek jest banalny, może jak i całe te rozmyślania, ale mam wrażenie, że nie doceniamy codzienności. Za często jesteśmy smutasami, którzy robią z siebie gderających patałachów. Sami gdzieś w sobie, w środku, w serduszku, przegrywamy ze swoimi marzeniami. To nie odwaga jest kluczowym słowem w bitwie o swoje sny i ambitne myśli. Większą rolę ma do spełnienia podejście. Dzisiaj w Polsce, kiedy znajdujemy się w jednym z najlepszych momentów w naszej historii, głównym zadaniem naszej narodowej inteligencji, naszych elit politycznych, powinno być wypłukanie złych emocji: frustracji, mieszania z błotem każdego z osobna i wszystkich razem. Jest taki, chyba znany aforyzm, że każdy powinien być zmianą, którą pragnie ujrzeć w świecie. Jeżeli chcemy, żeby otaczali nas weseli, uśmiechnięci i życzliwi ludzie, to sami w sobie musimy takimi być. Warto zacząć od zwykłego „dzień dobry”, „do widzenia”, „dziękuję”. Także od pozytywnego stylu bycia, budowania miłej atmosfery, zwłaszcza, by w jakiejś mniejszej, czy większej społeczności, mieć poczucie braterstwa, oddania. To samo dotyczy wartości wyższych, choćby uczciwości, szczerości, miłości, przyjaźni, lojalności i wszystkiego, co dobre, a dla nas ważne.
 
Wytrych
 
Podejście staje się kluczem do drzwi, których bez niego nie otworzyłby najsilniejszy człowiek świata do spółki z najpotężniejszą armią. Warto w takich chwilach posługiwać się prostymi przykładami. Kiedy widzisz, że sąsiad kupił sobie nowe auto albo sąsiadka założyła wystrzałową, elegancką kieckę, z oczywistych względów zazdrościsz. Zwyczajnego pojazdu i/albo tego, kto obok gościa zza ściany siada na fotelu pasażera. Tyle, że tutaj także najważniejsze jest moje słowo klucz. Jeżeli czujesz zawiść i chciałbyś żeby sąsiad z sąsiadką rozbili się na pierwszym zakręcie albo chociaż żeby ktoś w nocy podszedł do ich świecącego, nowiutkiego mercedesa, a potem przejechał po nim śrubokrętem i/lub oderwał lusterko, to masz problem. Zdecydowanie lepiej, kiedy sukcesy innych, też rywali zza miedzy, stają się dla nas silnikami, które napędzają motywację i – jakże to banalne – wtedy czyjeś wygrane napędzają nasze zwycięstwa, a mercedesów i pięknych sukienek sięgamy wcześniej niż moglibyśmy to sobie wymarzyć.
 
Dzieciństwo
 
Jestem zwykłym chłopakiem z gdańskiego podwórka. To tu, pierwszy raz kopiąc piłkę, wybiłem szybę, tu też biłem się z dzieciakami z tych „innych”, „złych” bloków, i oczywiście tutaj pierwszy raz dostałem w papę, broniąc osobistego i dziecięcego „placu broni”. Nieopodal chodziłem do szkoły i tam znalazłem swoją Eurydykę, ale to osobna, a przede wszystkim bardzo długa i zawiła historia, bez happy endu. Miałem malutki pokoik, nieduże łóżko i piękne, masywne, eleganckie biurko. To na nim rozwiązywałem pierwsze zadania z matematyki i cieszyłem się, że wreszcie „wyszedł” mi wynik.  Siadając na krześle przeżywałem pierwsze poczucie dumy i radości z tego, że dzięki jakiemuś talentowi, ambicji i szczęściu miałem przyjemność bycia szkolnym orłem z matmy. Mam także szczególne wspomnienie z podstawówki, kiedy wieczorem kładąc się spać, roniłem łzy i nie wiedziałem, czy to ze zmęczenia, bo dzisiaj dużo czytałem, czy dlatego, że może sam niczym gangster, z jakiegoś powodu i bez skrupułów, załatwiłem swoje kolejne marzenie. Nie wiedziałem czemu moje oczy płaczą, bo samemu tego dnia płakać mi się nie chciało.
 
Z lat szkolnych, oprócz tego co już zdążyłem wymienić, zapamiętałem historię. Przedmiot, którego nauka dla uczciwych nauczycieli w czasach PRL była katorgą. Siedziałem w ławce z niezłym cwaniaczkiem, ale lubiłem tego gościa. Działaliśmy jak wspólnicy w szkolnej firmie. Mi czasami, choć bić się lubiłem i umiałem, przydawał się ktoś dwie głowy wyższy od innych rówieśników. I właśnie na tej historii ja pisywałem dwa sprawdziany, mój i jego, a w zamian za to mogłem liczyć na pomoc zawsze wtedy, kiedy jej potrzebowałem. Razem dojechaliśmy tak do końca podstawówki. Ja z laurką ucznia bardzo dobrego, a on dobrego, chociaż o historii miał pojęcie znikome, wręcz żadne. Wtedy chyba obaj przekonaliśmy się o tym, że oceny nic nie znaczą. Tego trzymam się do dzisiaj.
 
Przyszedłem na świat wraz z końcem zimy, pewnego marcowego poranka roku 1978, trzy lata przed stanem wojennym. W wieku jedenastu lat słyszałem i widziałem cud bezkrwawej rewolucji i padający mur. To ja, jako dzieciak, co z biegiem czasu stało się polską tradycją, pewnego czerwcowego poranka wrzucałem do urny wolnościowe wybory moich rodziców. Już wtedy starałem się zrozumieć, co znaczyło, kiedy dziadek mówił do babci, że ten kto nie idzie na wybory niech nie chrzani, że jest patriotą. Byłem młodym chłopakiem, a chrzan kojarzył mi się tylko z Wigilią i tym, że był ohydny. Ale dziadek musiał wiedzieć co mówi. Był mądrym i doświadczonym człowiekiem. Swojego tatę i mamę stracił w moim wieku. Razem mieszkali w okolicach Lwowa, kiedy okazało się, że 17 września nasi wschodni sąsiedzi postanowili po raz kolejny dokonać zbrodni na naszym narodzie. Resztę w tym wątku dopowiedzcie sobie sami…
 
Mój tata pracował w Gdańskiej Stoczni, a mama opiekowała się mną i była gospodynią domu. Ojciec często wracał z pracy, w ręku trzymając jakieś papiery i wraz ze swoim kolegą, panem Antkiem, siadał w pokoju gościnnym. Kiedy w tych momentach jakiś brzdąc energiczniej zapukał w nasze drzwi, obaj siedzieli przerażeni. Na ogół nic, oprócz kilku chwil strachu, to nie zmieniało. Dzisiaj ze łzami w oczach wspominam pewien dzień, kiedy odwiedzili nas dwaj panowie w mundurach z orłem bez korony. Ze strachu schowałem się pod stół, a mama zaczęła płakać. Nie lubiłem, kiedy płacze, chciałem wstać i dać kopa tym facetom, ale cholernie, bardzo, bardzo się bałem… Tata wstał dumnie, ucałował mnie i mamę, a potem wyszedł z nimi. Wrócił rano. Z obitą twarzą i złamaną ręką. Od tej chwili nie przynosił już do domu żadnych papierów, ale popołudniami znikał na jakieś dwie godziny i wracał z brudnymi rękoma. Tak jakby od atramentu. I codziennie powtarzał mi: synu, ucz się i nigdy, ale to nigdy, nie opuszczaj tego kraju. Ja pytałem: A gdzież miałbym jechać, skoro morze mam pod nosem? Tata tylko się uśmiechał.
 
W 1997 roku skończyłem liceum w klasie ogólnej. Chciałem zostać historykiem albo prawnikiem. Los pokierował mnie ku dziennikarstwu. Żyłem już w innej, wolnej Polsce. Moje marzenia zaczęły się spełniać. Zdałem maturę, opuściłem rodzinny Gdańsk i zamieszkałem w Krakowie. Ale nie tak prędko – zapomniałem, i wygląda tak jakbym wyciął jedną, absolutnie ważną sprawę. Lechia. To coś, o czym muszę wam opowiedzieć.
 
Biało-zielona młodość
 
Moje życie nie upływało w luksusie; miałem jedną, starą, skórzaną piłkę. Chociaż wtedy było to naprawdę coś – pamiętam jak dziś, mogłem pograć ze starszymi kolegami pod jednym warunkiem, że  z domu zabiorę mój okrągły skarb. Podawali mi rzadko, trudno było przedryblować któregoś z nich, a co dopiero myśleć o strzeleniu gola. Musiałem grać zespołowo, choć partnerzy z drużyny tak nie grali. Jak widzicie, popołudniami na podwórku humoru sobie nie poprawiałem, ale rano, kiedy w szkole grywałem z rówieśnikami, bywałem już gwiazdą. Mijałem rywali tak jak chciałem, strzelałem mnóstwo bramek – każdy chciał być ze mną, a nikt przeciw mnie. Wśród tych „starszych chłopaków” był jeden Leszek – to on zawsze po naszych meczach wykłócał się z Andrzejem o jakąś „Lechię”. Obaj po grze siadali pod taką starą wierzbą i pili coś bardzo śmierdzącego. Mówili, że to piwo, ale też dodawali, że prawdziwego, holenderskiego „browara”, to oni chyba w Polsce nie zobaczą. Poczęstowali mnie raz, jednak więcej już nie chciałem – myślałem „co to za gorzkie dziadostwo” i wspominałem pyszne, słodziutkie kompoty od mamy, które podawała codziennie do obiadu. Wciąż po głowie chodziła mi ta „Lechia”, nie wiedziałem czemu ciągle się o nią wykłócają – o co można się tak spierać? Chyba tylko o dziewczynę albo o forsę.
 
Kiedyś w końcu, podczas popołudniowego meczu, jakimś niezwykłym trafem strzeliłem gola. W nagrodę miałem wybrać się z nimi na tę mityczną „Lechię”, wcześniej jednak musiałem wydostać się ze śmietnika, do którego wrzuciła mnie drużyna przeciwna. Był piątek, kiedy tak jak zwykle, koło czternastej, wróciłem do domu i rzuciłem torbą w kąt. Wyszedłem przed blok, a „starsi koledzy” już na mnie czekali. Miałem im trochę za złe, że nie wyciągnęli mnie przedwczoraj z tego śmietnika, ale co tam, szedłem przecież zobaczyć Lechię. Mijaliśmy po drodze mnóstwo drzew, chyba był to jakiś las. Wszyscy wciąż gadali coś o Szubieniczej Górze, a mnie, wspominając środowy wieczór, jakoś nie było do śmiechu. Po chwili skończyliśmy naszą przechadzkę – to już tu! Dwie ogromne, pomalowane na biało bramki, zieloniutka trawa, mnóstwo śpiewających i klaszczących ludzi. Wtedy, po podwórkowej piłce, poznałem swoją drugą miłość, LECHIĘ GDAŃSK! Na swoją Eurydykę musiałem zaczekać jeszcze kilka lat. Od tego momentu bywałem na stadionie przy ulicy Romualda Traugutta już prawie zawsze. Także wtedy, kiedy  jedyny raz, grała tu Reprezentacja Polski.
 
Skończyłem dziennikarstwo i jako młokos, idealista i wrażliwiec pierwszej maści, dostałem pracę w dziale sportowym, przeżywającej swoje lata świetności, Gazety Wyborczej. Chyba gdzieś na nowo, po raz drugi, przeżywałem jakieś chwile goryczy i przegranej, chociaż wszystko układało się zgodnie z planem. Pierwsze lata minęły jakoś spokojnie. Ledwo się obejrzałem, a okazało się, że w redakcji spędziłem już ponad sześć lat. Z czasem zacząłem pisać o Lechii brutalnie, bez sentymentu, obiektywnie, tak jakbym wyzbył się dawnych uczuć. Byłem trzecią znaną osobą w Polsce, poza premierem i posłem Jackiem Kurskim, która przyznawała się do kibicowania zespołowi z Gdańska. Sama Lechia miała się dobrze, bo w 2008 roku wróciła do Ekstraklasy. Właśnie zwolniono jej trenera, a ja wsiadłem w samochód, żeby wrócić do korzeni, przypomnieć sobie swoje słowo klucz i spróbować powalczyć o swoje marzenie...

 


Słowa kluczowe: 

Komentarze (0)

Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.

Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ

Reklama

Najnowsze artykuły

Zobacz także

Wyszukiwarka

Reklama

Szukaj nas w sieci

FM REVOLUTION - OFICJALNA STRONA SERII FOOTBALL MANAGER W POLSCE
Największa polska społeczność Ponad 70 tysięcy zarejestrowanych użytkowników nie może się mylić!
Polska Liga Update Plik dodający do Football Managera opcję gry w niższych ligach polskich!
FM Revolution Cut-Out Megapack Największy, w pełni dostępny zestaw zdjęć piłkarzy do Football Managera.
Aktualizacje i dodatki Uaktualnienia, nowe grywalne kraje i inne nowości ze światowej sceny.
Talenty do Football Managera Znajdziesz u nas setki nazwisk wonderkidów. Sprawdź je wszystkie!
Polska baza danych - dyskusja Masz uwagi do jakości wykonania Ekstraklasy lub 1. ligi? Napisz tutaj!
Copyright © 2002-2024 by FM Revolution
[x]Informujemy, że ta strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z polityką plików cookies. W każdym czasie możesz określić w swojej przeglądarce warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies.