W dniach 6-7 października odbyły się ostatnie serie spotkań w ramach eliminacji do mistrzostw świata 2002 roku strefy europejskiej. Teraz zostały już tylko mecze barażowe, które zostaną rozegrane w listopadzie.
Dla fanów polskiej piłki eliminacje zakończyły się już znacznie wcześniej, kiedy na Stadionie Śląskim w Chorzowie, zaraz na początku września, polska reprezentacja rozjechała Norwegów 3-0, co przy pozostałych wynikach w polskiej grupie eliminacyjnej, oznaczało awans. W ten sposób, po 16 latach, Polacy znów będą mieli swoją reprezentację w najważniejszych rozgrywkach piłkarskich na świecie.
Oczywiście, jak to bywa w przypadku sukcesu, znalazło się wielu jego ojców. Wiele osób, które mniej lub bardziej słusznie, przypięło sobie etykietę męża opatrznościowego polskiego futbolu. Oto już w trakcie eliminacji można było usłyszeć z ust byłego „Narodowego”, że obecny sukces Engela, to w głównej mierze jego własna robota. Rzekomo świadczyć o tym miał fakt, że przecież reprezentacja Engela składa się w dużej części z zawodników, na których postawił „Wujo”. Obecnie, po wywalczonym awansie do tego grona „opatrznościowców” dołączają także m.in. Jan Tomaszewski oraz prezesi PZPN. Wszyscy podkreślają zasługi Engela, ale nie pozwalają zapomnieć o swoich.
Niewątpliwie lipiec 1999 roku był momentem przełomowym w polskiej piłce, kiedy z funkcji prezesa PZPN „abdykował” Marian Dziurowicz, który stosunkiem głosów bodaj 57:99 przegrał z Michałem Listkiewiczem wyścig o fotel prezesa polskiej centrali futbolowej. I dobrze się stało, bo rzeczywiście prezes okazał się dobrym fachowcem, a dodatkowo otoczył się grupą kompetentnych osób.
Nie ukrywam, że należałem do grona sceptyków, gdy okazało się, że nowym selekcjonerem reprezentacji polski będzie Jerzy Engel. Jak najbardziej za trafne uważałem podziękowanie „Wujowi”, który pokazał w trakcie eliminacji jak ubogim warsztatem trenerskim dysponuje. Szczególnie jeżeli chodzi o taktykę, co było dobitnie widać choćby w meczu z Anglią w Warszawie, kiedy mieliśmy przeciwnika na łopatkach i nie potrafiliśmy zadać mu decydującego ciosu. A już radość po końcowym 0-0 była dla mnie zupełnym nieporozumieniem, a mecz w Sztokholmie pokazał, że moje wątpliwości były zasadne. Za kadencji Wójcika wszystko w zasadzie sprowadzało się do kasy (ulubione powiedzenie Wójcika: „Kasa misiu kasa”), a zatem nie wróżyło dobrze na przyszłość, bo skądś trzeba tę kasę brać. A by była kasa trzeba wygrywać, a z tym u „Wuja” nie było najlepiej.
Argumenty przeciwko Wójcikowi nie były oczywiście argumentami za Engelem, szczególnie gdy o posadę selekcjonera starały się takie rodzime trenerskie tuzy jak Smuda, Lorens czy Kasperczak, mający olbrzymie doświadczenie na arenie międzynarodowej w prowadzeniu reprezentacji. Engel w tej grupie trenerów wydawał się bez szans, a jednak to on wygrał. Następnie, przez pierwsze kilka miesięcy (mecze towarzyskie) kręcił na siebie bicz, by meczem z Ukrainą, w Kijowie, rzucić wszystkich na kolana. To było prawdziwe „wejście smoka”. Dodajmy od razu smoka o nazwisku Olisadebe. Szokiem dla wszystkich była jednak nie tyle postawa „Emsiego”, co gra polskiej drużyny, która starała się przez większość spotkania posiadać inicjatywę i – co najważniejsze - to się jej udawało. Znakomita selekcja poparta doskonałym rozpracowaniem przeciwnika i obraną na mecz taktyką, przyniosły nieoczekiwany sukces. Większość obserwatorów zaczęła się zastanawiać, czy to jednorazowy wybryk, czy też początek czegoś nowego w polskim futbolu. Cokolwiek by bowiem mówił Engel, wszystkie mecze towarzyskie, nawet 0-1 z Francją, nie napawały optymizmem, bo prawie wszystkie były przegrane.
Dziś już możemy odpowiedzieć na to pytanie. Można też stanowczo stwierdzić, że jeżeli ktoś jest ojcem tego sukcesu, to jest nim przede wszystkim Jerzy Engel. Oznacza, to że jako jedyny z grona wspomnianych wyżej
osób, był i jest osobą niezbędną w maszynce o nazwie reprezentacja Polski. Reszta, to mniej lub bardziej użyteczni pomocnicy. Żadna bowiem kasa, żadne kontakty na arenie międzynarodowej, a nawet prawidłowa selekcja - nie zastąpią głowy Engela, w której ma on (prawie) wszystko poukładane jak należy. Engel nie mówi bzdur, że oto nagle mamy znakomitych wirtuozów futbolu, tylko ze spokojem wyjaśnia, że reprezentację stanowi grupa solidnych rzemieślników z jedną, czarną perłą na szpicy.
Czego się możemy spodziewać po reprezentacji, która jako pierwsza z Europy, po eliminacjach, awansowała do turnieju finałowego? Czy zwycięzca piątej grupy eliminacyjnej może realnie myśleć o wyjściu z grupy na samych mistrzostwach? Na to pytanie muszę niestety odpowiedzieć negatywnie.
Od razu powiedzmy sobie szczerze, że nasza grupa była jedną z najsłabszych. Walia, Armenia, Norwegia (taka z jaką my graliśmy), a nawet Białoruś - nie miałyby szans na awans w żadnej z dziewięciu grup eliminacyjnych. Co więcej, wątpię byśmy byli w stanie skutecznie zawalczyć ze wszystkimi drużynami, które wezmą udział w barażach. Nie ma sensu jednak rozprawiać o czymś co nas nie dotyczy. Trudno jest jednak rozprawiać o szansach ekipy Engela na mistrzostwach, kiedy nie znamy nawet podziału reprezentacji na koszyki, że nie wspomnę o tym, że nie znamy jeszcze wszystkich finalistów.
Spośród tych, którzy zapewnili już sobie awans, bądź są o krok od awansu, na pewno nie byłoby pożądanym wylosowanie którejś z drużyn z Ameryki Południowej. Z „Południowcami” nigdy nie potrafiliśmy grać, bo technika użytkowa Polaków zawsze pozostawiała wiele do życzenia. Z reprezentacji europejskich nie chciałbym w naszej grupie Portugalii, Czechów (o ile awansują), Szwecji, Chorwacji, Włochów, Hiszpanii, Anglii i Rumunii (o ile awansuje).
Uważam, że więcej niż 50% szans będziemy mieli w pojedynkach z Rosją, Słowenią (o ile awansuje), Danią (choć to może kontrowersyjne), Turcją oraz Belgią.
Z nadzieją będę też wypatrywał w naszej grupie przedstawiciela CONCACAF, Afryki lub – marzenie – Azji. Za silna mogłaby okazać się także (w przypadku awansu) Australia z Kewellem i Viduką w składzie. Ta wyliczanka przesądza, że raczej większość reprezentacji nie byłaby przeze mile widziana, a przecież nie wymieniłem jeszcze choćby Irlandii czy ewentualnie Niemców.
Właśnie podział na koszyki, przed losowaniem, może okazać się kluczowy. Oficjele FIFA zapowiedzieli już mniej więcej, jakie czynniki będą decydowały o tym podziale. Z wymienionych najkorzystniejsze dla nas byłoby, gdyby czynnik geograficzny oraz bazujący na ilości punktów zdobytych w eliminacjach, miał większe znaczenie niż te dotyczące startów w ostatnich kilku finałach oraz pozycji w rankingu FIFA. Postawienie nacisku na te dwa ostatnie znacznie obniży szanse Polaków na zwojowanie „czegoś” w Japonii i Korei. Teraz pole popisu będzie miał prezes Listkiewicz ze swoim przebiciem i kontaktami we władzach światowej piłki. Oby wytargował dla nas jak najlepiej.
Nawiasem mówiąc, chyba dlatego PZPN naciskał na Engela, przed meczem z Białorusią, byśmy wygrali wszystko do końca w eliminacjach i przez to grali najmocniejszym składem. To miałoby wtedy sens, ale świadczyło jednocześnie o przyjęciu niekorzystnych dla nas reguł.
Zatem naszych szans na wyjście z grupy, upatruję przede wszystkim nie w potencjale naszej kadry, co w szczęśliwym losowaniu. A szczęście, to my do tej pory mieliśmy. I niech tak zostanie.
Bartosh!
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ