Artykuły

Skrzydło owcy #2
Piotr Sebastian 17.03.2009 21:18 9688 czytelników 0 komentarzy
12

Rozdział II - Słodka obietnica porażki.

Jeżeli do gabinetu Starego miałem jakieś dwie minuty drogi, a dotychczasowy rekord wynosił minutę, to pobiłem go pewnie o 59 sekund. Nie ukrywał, że czeka na mnie. Podenerwowany przechadzał się po swoim gabinecie. Gdybym to ja miał taki duży gabinet też bym sobie po nim ucinał spacery.
- Siadaj – rzucił krótko.
A więc wspólnego spaceru nie będzie. Stary zrobił jeszcze ze dwie długości pokoju, po czym zatrzymał się w połowie wysokości biurka.
- Nie pytam cię czy już wiesz, bo jesteś od tego żeby wiedzieć.
- Wiem – odpowiedziałem zgodnie z założeniem.
- I co ty na to? - pytanie było dziwne.
- Ja?
- Przestań proszę robić ze mnie idiotę, w czym zresztą nie jesteś najlepszy – tutaj nie mogłem odmówić mu racji. Byli lepsi. - Właśnie dlatego, że wszyscy w tym klubie wciąż mają jakieś pytania, zatrudniłem ciebie, żebyś na nie odpowiadał. A ty co? Zepsułeś się?
No tak. Jeżeli liczyłem na jakieś jasne i wyczerpujące wytłumaczenie całej tej sytuacji, to mogłem już sobie ostatecznie darować. Bruno splótł ręce na piersiach w oczekiwaniu na moją reakcję. Ja natomiast najchętniej stałbym się świadkiem jakiejś pouczającej pogadanki, wyświechtanej anegdoty, albo choć korporacyjnej śpiewki, w żadnym jednak razie nie miałem ochoty się odzywać. Tyle, że u szefa milczenie jest oznaką myślenia, a u podwładnego wręcz przeciwnie.
- Nie – powiedziałem więc po chwili lekko zirytowany– nie zepsułem się i nie rozumiem skąd ten sarkazm w twoim głosie. Pytasz mnie co ja na ten temat sądzę, podczas kiedy ja wciąż zadaję sobie pytanie jak do tego doszło i szczerze powiedziawszy wolałbym najpierw usłyszeć twoje zdanie.
Usiadł. Przez chwilę przyglądał mi się bacznym wzrokiem, jakby chciał przeniknąć zawartość mojej głowy swoim cudownym aparatem prezesowskiej intuicji. Wiedziałem, że w takich momentach lepiej nie spuszczać wzroku, nie odzywać się, nic nie robić. Podtrzymałem jego spojrzenie. Taksowaliśmy się tak w milczeniu dobre trzydzieści sekund. Jeżeli ktoś nie wie, ile może trwać trzydzieści sekund, proponuję spojrzeć w oczy swojemu szefowi przez dziesięć. Trzydzieści to będzie o wiele, wiele dłużej.
- Nie wiem czy pamiętasz, ale spóźniłeś się na poranne zebranie – zaczął – więc zaczęliśmy bez ciebie. Po twoim wczorajszym telefonie w sprawie portugalskiej wycieczki Santiniego przedstawiłem sprawę Zarządowi - zaczął. - Nie muszę ci mówić jaki był odbiór. To był nasz główny kandydat do cholery i tym samym nasz wybór został ograniczony tylko do Romano i Duranda. No i tutaj sprawy się skomplikowały. Jak wiesz, Romano oczekuje dwuletniego kontraktu z gwarancją zapłaty całego wynagrodzenia jeżeli zerwiemy umowę przed czasem, a Durand? Duranda chyba wszyscy traktowaliśmy jako najsłabszego z tej trójki. Poza tym nie chce wiele mniej. Czas nie działa na naszą korzyść, a na domiar złego okazało się, że Romano ma jeszcze jakieś zobowiązania wobec poprzedniego klubu i będzie mógł zacząć najwcześniej za trzy tygodnie. Pomijając to, wspólnie uznaliśmy, że Durand jest wielką niewiadomą, a przedstawiona przez niego strategia jest, jakby to ująć, niezbyt przekonywująca. Pozostał nam więc Romano. A to z kolei oznacza dla nas ogromne ryzyko finansowe oraz to, że zacznie pracować z pierwszą drużyną dopiero od lipca. No i właśnie wtedy Bertrand wymienił twoje nazwisko.
- Żartujesz?
- Bynajmniej - podkreślił. - Nawiasem mówiąc myślałem, że za sobą nie przepadacie - zmienił ton.
Miałem właśnie zamiar dość obrazowo przybliżyć Staremu temperaturę moich uczuć do Bertranda, kiedy ten widząc moją gotowość do szybkiej riposty powstrzymał mnie gestem dłoni.
- Posłuchaj. Byłem równie zdumiony jak ty w tej chwili. Zresztą wszyscy byli, bo twoje nazwisko w takim kontekście pojawiło się po raz pierwszy. Nasze początkowe zaskoczenie minęło jednak, kiedy Bertrand zaczął uzasadniać nam tę propozycję. Wtedy niemal natychmiast zdaliśmy sobie sprawę, że pomysł jest doskonały.
Dokładnie w tym momencie, kiedy Stary uczynił mnie bohaterem owego doskonałego pomysłu, dobry Bóg odebrał mi mowę, a ja utraciłem resztki zdrowego rozsądku, który do tej pory podpowiadał, że lecę coraz wyżej i wyżej, choć tlen mi się kończy. Nie wiedziałem, czy byłem bardziej złakniony pochlebstw czy raczej przerażony tym, w jakim kierunku zmierzała ta dyskusja, ale wiedziałem, że chcę o tej doskonałości posłuchać.
- Pracujesz w klubie od dwunastu lat – zaczął Bruno.
Od dwunastu lat? Ależ oczywiście! Pamiętam nawet, że zaczynałem od kserokopiarki. Tej w holu.
- Przeszedłeś wszystkie szczeble w skautingu - ciągnął. - W życiu nie widziałem większego pieprzonego perfekcjonisty od ciebie. Przychodzisz pierwszy, wychodzisz ostatni. Jako jedyny chyba w tym klubie osiągasz wyznaczone cele przed terminem, a ja nie pamiętam, żebym kiedykolwiek naniósł choć jedną poprawkę na twoich dokumentach. Może mi nie uwierzysz, ale nigdy - choć pracuję w tej branży od czterdziestu lat - nie widziałem takich raportów jak twoje.
Miał rację. Moje raporty - to była doskonałość w czystej formie. Tylko nad skromnością musiałem jeszcze popracować.
- Znasz na wylot klub, zawodników, cały personel trenerski i biurowy oraz, co ważne, masz wymagane uprawnienia, a dyplom zrobiłeś z takim wynikiem, że sprawdzali twoje testy trzy razy. A tych juniorów, których prowadziłeś dwa lata temu, kiedy Laurent miał operację, pamiętasz? Wygraliście dwa turnieje. W życiu nie widziałem, żeby ktoś po meczu zrobił juniorom tyle testów antydopingowych.. Myśleli, że dajesz im coś do obiadu, barany! Z tego co wiem, ci chłopcy uwielbiają cię do dziś. Zresztą, co tu dużo gadać, nawet Borges mówił mi, że zawsze czuł się pewniej mając cię na ławce podczas meczu.
- Czekaj – wszedłem mu w słowo. - I to wszystko wyjaśnił wam Bertrand, tak?
Wstał i podszedł do barku. Nalał whisky do dwóch szklanek, po czym podał mi jedną i spojrzał na mnie w taki sposób, jakby mnie chciał prosić na drużbę. Ja mimo wszystko nie miałem śmiałości napić się pierwszy, choć Bóg mi świadkiem, moje gardło wołało o trunek.


On tymczasem kompletnie zignorował moje pytanie i kontynuował swoją kwestię ogrzewając szkło w dłoniach.
- Piotrze, jesteś jednym z filarów tego klubu i sam się dziwię, że ten pomysł nie przyszedł nam do głowy dużo wcześniej. Owszem, ewidentnie brak ci doświadczenia - akcent postawiony był bardzo właściwie - oraz ogłady, ale biorę moich poprzedników na świadków, że będę cierpliwie znosił twoje karygodne zwyczaje, jeżeli wywiążesz się ze swojego nowego zadania równie udanie jak z poprzednich. A z brakiem doświadczenia sobie poradzimy. Noa to twój przyjaciel, więc możesz na niego liczyć, prawda? Poza tym, cały sztab szkoleniowy będzie cię aktywnie wspierał.
Założę się, że w przeciwieństwie do mojego, jego tętno w tej chwili nawet nie przyspieszyło. A może już umarł, tylko jeszcze gada?
- Prezesie – odstawiłem szklankę na biurko, poprawiłem się w fotelu i postarałem się przybrać najbardziej oficjalny wyraz twarzy na jaki mnie było stać. - Pomijając okoliczności przyznaję, że pomysł jest co najmniej wart rozważenia. Zanim jednak przejdziemy do szczegółów, chciałbym dowiedzieć się komu w takim razie planujesz przekazać moją działkę?
Mój oficjalny ton najwyraźniej go rozbawił.
- Piotrze, nie wydaje mi się, abyś przez te trzy tygodnie mógł mieć jakikolwiek problem z pogodzeniem swoich obowiązków.
- O jakich trzech tygodniach mówisz? - zgłupiałem.
Stary widząc pewnie moją niepewną minę zmarszczył brwi i odstawił szklankę.
- Jak to o jakich?
Moja mina wcale nie zyskała na pewności.
- Mówiłeś, że wszystko wiesz – dodał szybko.
Widok niedoinformowanego szefa informacji musiał być godny politowania, bo spojrzał na mnie z czułą litością. 
- Co wiem, czego jednak nie wiem? - wycisnąłem tylko przez ściśnięte gardło.
- Chcemy, abyś przygotował drużynę do sezonu. Aż do chwili przyjścia Romano, rzecz jasna.
Musiało ode mnie nieźle zionąć whisky, kiedy ponownie stanąłem przed Noa i Patrycją w swoim biurze, ale moje zakłopotanie i konsternacja były tak wielkie, że pozwoliłem Staremu na dwie solidne dolewki.


Przygotowania drużyny do sezonu są podobno najbardziej wyrafinowaną sztuką z całego arsenału zadań treningowych w zawodowej piłce. Zgodnie z tą zasadą tak długo opracowywaliśmy najdrobniejsze szczegóły przygotowań, aż uczyniliśmy z nich najbardziej rutynową i nudną czynność jaką potrafiłem sobie wyobrazić. Zaczęliśmy od dokładnego zbadania wszystkich zawodników. Potem opracowaliśmy precyzyjny indywidualny plan dochodzenia do formy, dla każdego z nich z osobna, oraz tak zgraliśmy ten plan, aby określonego dnia o określonej godzinie wszyscy jednocześnie byli optymalnie przygotowani do zawodów. Tutaj, na szczęście, miałem do powiedzenia mniej więcej tyle, ile mój ojciec, kiedy zamiast zamówionej pietruszki przynosi matce ze sklepu marchew. O wszystkim decydują lekarze, fizjolodzy, fizjoterapeuci, dietetycy, technicy i Bóg wie kto jeszcze. Wszyscy korzystają z komputerów podłączonych do innych komputerów, a wszystkie razem wypluwają z siebie setki informacji. Interpretacja tych danych zaś jest tak skomplikowana, że bez żalu zostawiłem w spokoju mój sztab medyczny - po niespełna godzinie patrzenia im na ręce.
Z radością poświęciłem się za to nadrabianiu zaległości organizacyjnych. Trzeba było zaplanować przynajmniej dwa zgrupowania oraz znaleźć takich sparingpartnerów, którzy pozwoliliby optymalnie ograć zespół przed rozpoczęciem sezonu. Jeżeli ktoś próbowałby kiedyś założyć spodnie przez głowę, to miałby mniej więcej pojęcie o tym, jak trudne jest znalezienie sensownego ośrodka treningowego dla drużyny w połowie czerwca. Nie było wyjścia. Postanowiłem pierwszą część przygotowań, tę którą miałem kierować osobiście, przeprowadzić na miejscu w Chateauroux, znajdując jakichkolwiek lokalnych partnerów do sparingów. Na drugą część przygotowań, kiedy drużynę miał przejąć Romano, miałem nadzieję znaleźć coś lepszego dzięki kontaktom Daniela i Starego.

Cztery dni upłynęły nie wiedzieć kiedy. Codziennie zjawiałem się w klubie o 6 rano, co przychodziło mi bez trudu, bo spałem fatalnie. Ranek spędzałem w papierach i telefonach, a całe przedpołudnie na zajęciach z drużyną. Tak naprawdę obserwowałem tylko treningi wtrącając coś czasem lub podpytując, bo Noa z chłopakami doskonale wiedzieli co robić. Pracowali ze sobą już cztery lata, a Romano miał być ich trzecim szefem w tym czasie. Nie potrzebowali ani mojej pomocy, ani zaangażowania, ale dzięki temu mogłem codziennie wypełniać notes niezliczonymi spostrzeżeniami.
Obiad spędzałem zwykle w towarzystwie Noa i Oliviera dyskutując o postępach i formie poszczególnych zawodników oraz o tym czego możemy się spodziewać po przyjściu Jeana Romano. Po obiedzie czas upływał mi za biurkiem. Dziesiątki papierów, ustaleń, decyzji w najdrobniejszych sprawach, spotkania z szefostwem, administracją, marketingiem, do tego korespondencja, spływające raporty i telefony. Obłędna klubowa maszyneria . Wieczorami, kiedy biuro pustoszało, w spokoju i ciszy był czas na omówienie wszystkiego tego, na co nie starczało czasu w ciągu dnia, analizę notatek, porównanie opinii, przegląd tego co zrobiliśmy przez cały dzień i sprawdzenie planów na dzień kolejny.

Dopiero z końcem tygodnia otrząsnąłem się z tego kołowrotu zdarzeń i zyskałem odpowiednią perspektywę, choć impuls przyszedł z najmniej spodziewanej strony.
W piątek rano zajrzała do mnie Marta z naszego biura prasowego.
- Piotrze, chciałabym abyś znalazł dziś dla mnie chwilę. Musimy przejrzeć materiały przed poniedziałkową konferencją prasową.
Natychmiast wykonałem telefon do Starego, ale jak się okazało tylko po to, żeby dowiedzieć się, że nie dość, iż Romano nie odesłał jeszcze parafowanego kontraktu, to obecnie odsłania swoje cztery litery na żółte, maltańskie słoneczko i pojawi się w klubie najwcześniej za tydzień, a i to tylko po to, aby przekazać mi swoje wytyczne i wskazówki jak mam dalej przygotowywać drużynę. Bruno zasugerował, że będziemy w stanie zaprezentować go oficjalnie jako menedżera drużyny dopiero po podpisaniu kontraktu, co planuje uczynić nie wcześniej niż pierwszego dnia lipca. Romano miał bowiem jeszcze jakieś zastrzeżenia do naszej polityki transferowej. W tej sytuacji nie wchodziło w rachubę nawet przedstawianie go prasie, nie mówiąc o uczestnictwie w jakiejkolwiek konferencji.
Tymczasem w południe wrócił Daniel ze wspaniałymi wieściami. Znalazł przyzwoity ośrodek treningowy niedaleko Karlsruhe w Niemczech, gdzie moglibyśmy spędzić cały tydzień na początku lipca. W tym samym czasie w okolicy mnóstwo drużyn przygotowuje się zwykle do sezonu, nie powinno być więc jakichkolwiek problemów ze znalezieniem sparingpartnerów.
Reszta dnia nie wypadła jednak już tak okazale. Po spotkaniu z Martą dowiedziałem się, że nie mam bladego pojęcia o drużynie, dla której pracowałem niemal całe swoje dorosłe życie. Poza tym kto będzie nowym menedżerem drużyny, prasy nie interesowała forma zawodników, szczegóły przygotowań do sezonu, nasze plany transferowe czy rozbudowa stadionu. Wszyscy natomiast bardzo chcieli wiedzieć, do której i z kim w dyskotece bawili się Kakou i N'Diaye, ile będzie zarabiał Katongo, kiedy Mulenga otrzyma obywatelstwo oraz czy Grauss zostanie ukarany za opóźniony powrót z urlopu. Dopiero przeglądając wycinki prasowe, które przyniosła Marta, zdałem sobie sprawę czym jest konferencja prasowa i co mnie w związku tym czeka w poniedziałek. Wstyd przyznać, ale jedyna konferencja, na której byłem przez te dwanaście lat pracy w Chateauroux, miała miejsce zaraz po wywalczeniu przez nas awansu do Ligue 1 w 1997. Z tym, że wówczas miałem 25 lat, gówno wiedziałem o czymkolwiek, a jakby mnie poprosili, żeby ich wszystkich wysadzić w powietrze, to najwyżej bym spytał jak wysoko. Potem konsekwentnie już unikałem wszelkich oficjalnych spotkań, ceremonii i uczt. Nie znosiłem być na pierwszej linii strzału, więc nawet na obowiązkowych bankietach czy zjazdach siadałem z tyłu, przemykałem kuluarami i unikałem fleszy. Nic na to nie poradzę, że mam zdecydowanie naturę drugoplanowego aktora. Na samą myśl o głównej roli w jakiej miałem wystąpić w poniedziałek dostawałem dreszczy.
W ten sposób planowana godzina spotkania przeszła w trzy godziny regularnej konferencji z Martą, jej asystentem i tym szczylem z marketingu, na którego wszyscy wołają Pan Jogurt, a którego imienia nigdy nie potrafiłem zapamiętać. Dość, że w tym czasie dowiedziałem się o czegoś nowego o świecie, który zaczynał się na naszym klubowym parkingu, przebiegał przez bufet, zakręcał obok natrysków, by znaleźć swój koniec w szatni. Ten świat nazywał się PLOTKA i oczywiście doskonale wiedziałem, że istnieje. Nie wiedziałem tylko, że w takich rozmiarach i że tak blisko mnie. Co można kupić za jedną alufelgę z Alfa Romeo naszego bramkarza i gdzie on zwykle parkuje? Kto wyszedł z najfajniejszą lalą z ostatniej imprezy, a kto z nią wrócił? Co myśli o wojnie w Iraku żona naszego kapitana i gdzie on to ma? Jak się ustosunkuje nasz gwiazdor do ostatnich komentarzy Pani Redaktor, gdzie i ile razy? I tak bez końca. 
Kiedy skończyliśmy wiedziałem jedno: potrzebuję swoją głowę na nowo wypełnić wszystkimi kluczowymi informacjami, bo zachodziło poważne niebezpieczeństwo, że w obliczu przyswojonej przed chwilą wiedzy, nie będę w stanie prawidłowo się przedstawić, choć będę znał fryzjerów całej naszej wyjściowej jedenastki. Tak naprawdę jednak uznałem, że czas najwyższy na pierwsze podsumowanie i uporządkowanie wiedzy, a zbliżająca się konferencja była doskonałym do tego pretekstem. Czym prędzej zwołałem naradę całego sztabu szkoleniowego na ósmą rano w sobotę, co oczywiście przyjęto z umiarkowanym entuzjazmem oraz wątpliwą wdzięcznością, której chłodne wyrazy od razu do mnie dotarły. Wakacje to jedyny czas w klubie kiedy weekendy są wolne od pracy i wszyscy przywykli już traktować ten przywilej jako świętą acz niepisaną zasadę. Trudno. Skoro jeszcze przez dwa tygodnie miałem być tymczasowym dowódcą tego okrętu, to najwyższa pora, żeby tymczasowo zaczęli mi salutować.

W sobotę, zbliżając się do drzwi sali konferencyjnej, nie usłyszałem wrzawy rozmów, którymi zwykle rozbrzmiewała przed odprawami, ale jedynie nieśmiałe pomrukiwanie, a otwierając drzwi doleciało do mnie:
- Skoro twój boss to singiel, to się kurwa nie dziw, że zaiwaniasz w weekendy.
Śmiech był przynajmniej objawem zdrowia.
- A oto i nasz Szef! - Noa był najwyraźniej w dobrym nastroju. - Mam nadzieję Piotrze , że nie wejdą ci w krew te poranne sobotnie narady, bo gotowi jesteśmy jeszcze awansować do pierwszej ligi.
Lubiłem jego poczucie humoru, a on lubił moje. Od kiedy pamiętam w klubie zawsze trzymaliśmy się razem.
- Ale wtedy twoje dzieci będą ci już mówiły wujku – odparłem z uśmiechem.
- O dzieci się nie martwię – rzekł szybko - ale moja teściowa gotowa się stęsknić.
W akompaniamencie gromkiego śmiechu usiadłem rozkładając notatki.
- No dobrze Panowie. Zanim teściowa Noa zacznie się niepokoić, proponuję przejść do rzeczy. W poniedziałek, jak wiecie , konferencja, więc czas na małe podsumowanie, a im wcześniej zaczniemy, tym wcześniej rozpocznie się dla was weekend.
Widziałem już kątem oka Noa przygotowującego się do błyskotliwej riposty, więc przybierając poważniejszy ton, szybko zwróciłem się do Oliviera, dając wszystkim wyraźny znak, że rozpoczęliśmy oficjalną część spotkania.
- Olivier. Proszę cię o przedstawienie sytuacji w twoim zespole. Interesuje mnie na jakim jesteście etapie przygotowań, jak wyglądają postępy wszystkich zawodników oraz założenia na ten sezon.
Podczas kiedy Olivier zaczął omawianie aktualnej sytuacji drużyny rezerw, ja szybko przebiegłem wzrokiem po twarzach zgromadzonych kolegów.
Po lewej stronie Oliviera siedział - starym zwyczajem - Simon Colban. Było to przyzwyczajenie jeszcze z czasów, kiedy prowadził drużynę juniorów, a Olivier, jako ówczesny menedżer, był jego bezpośrednim przełożonym. Simon odpowiadał za przygotowanie fizyczne zawodników oraz pomagał w treningach pierwszej drużyny. Nigdy za nim nie przepadałem. Cichy i skromny zjednywał sobie co prawda sympatię kolegów, ale według mnie był zbyt pobłażliwy zarówno wobec siebie jak i zawodników, a nie wymagając zbyt wiele od siebie, nie potrafił także wymagać wiele od innych. Myślę, że w domu był pantoflarzem. Nigdy nie osiągnął wielkich sukcesów i pewnie nie osiągnie. Nie dziwiłem się więc kiedy Borges, poprzedni menedżer, oddelegował go pod skrzydła Noa. Tam nie podejmował już samodzielnych decyzji, a pracując w kolektywie chyba i spisywał się lepiej, i czuł się lepiej.
Dalej siedział David Leffer, trener juniorów. Wspaniały wychowawca. Ściągnięty pół roku temu z Grenoble. Najlepszy mój transfer zeszłej zimy i zarazem największy przeciwnik Simona. Wciąż zarzucał mu zbyt duże obciążenia, które ten regularnie aplikował jego młodym podopiecznym, ale akurat temu sporowi przyglądałem się bez emocji. Nie wierzyłem, żeby Simon robił coś ponad standard i nie przewidywałem tutaj żadnych problemów. Aż dziwne, że siedzieli obok siebie.
Z dala od obu siedział Richard, potężne chłopisko z wiecznie opaloną twarzą. Nie wyglądał na kogoś, kto skończyłby choćby pięć klas - o dwóch fakultetach nie wspominając. Richard zresztą powinien siedzieć z dala od wszystkich. Klubowy lekarz nie cieszy się popularnością u nikogo za wyjątkiem zawodników. Każdy trener chce wszystkie niepokojące diagnozy podważać, chciałby leczyć swoich podopiecznych jak najszybciej, a okresy ich rekonwalescencji skracać do minimum. Richard Herve miał jednak zawsze moje pełne poparcie. Trenerzy naciskani bardzo stanowczo przez Zarząd rozliczani są wszak z codziennych wyników, a tacy ludzie jak Richard wyniki mają za nic. On patrzył zawsze do przodu, a jego jedyną troską było to, żeby dla nikogo zdrowie nie było ceną jaką musi zapłacić za uprawianie tego sportu. I oczywiście nic do rzeczy nie miało, że przy okazji Richard był doskonałym brydżystą, dzięki czemu grając z nim w parze mogłem niejednokrotnie napawać się uczuciem słodkiego zwycięstwa.
Między nim a Noa znalazł sobie miejsce Ludovic Pourie - trener bramkarzy. Również nowy w klubie. Ściągnięty przez Borgesa w zeszłym roku z Cannes. To dobry prognostyk, bo tam zawsze mieli przyzwoitych golkiperów . Jednak w jego przypadku na pierwsze efekty pracy będziemy musieli poczekać. Trening bramkarzy to osobna dziedzina wiedzy, ale powszechnie wiadomo, że nie ma tutaj cudownych i natychmiastowych recept, a tylko sumienna i cierpliwa praca, która owoce przynosi dopiero z czasem.
Skład uzupełniał oczywiście Daniel, który w związku z moim czasowym oddelegowaniem do zadań menedżerskich, musiał przejąć bank informacji i sprawy skautingu. Ostatnim był klubowy chudzielec Paul Jennisot, kierownik drużyny. Szuja i wtyka Zarządu, którego od lat siedemnastu nie można było się pozbyć, czyli od czasu kiedy wszedł w związek małżeński z jedyną córką największego udziałowca klubu. Córka co prawda nie była zbyt ładna, więc gest w swym charakterze zacny, ale skutki jego donosicielstwa i lizusostwa musieliśmy teraz ponosić wszyscy. Cierpieli go moi poprzednicy, ścierpię i ja.
W tym czasie Olivier skończył. Notatek nie miałem zbyt wiele, ale wiedziałem, że mogę w tym względzie polegać na Noa, który z notowania uczynił osobną dyscyplinę nauki.
- Olivier, jak wiesz mamy dość wąską kadrę Jedynki – tak nazywaliśmy pierwszą drużynę - więc naszym głównym celem powinno być jej uzupełnienie. Niewykluczone, że to właśnie mała rotacja składu zdecydowała o słabym zeszłym sezonie. Nie muszę ci mówić, że to twoja drużyna ma być głównym źródłem tych wzmocnień.
Potakująco kiwnął głową.
- Na kogo z twoich zawodników mogę liczyć w tym sezonie?
Olivier westchnął głęboko. Zastanawiał się.
- Kakou i Kashi powinni być gotowi.
- Obaj do defensywy. Mamy kogoś do ataku?
- Może Lauriente, co do Dembele mam wątpliwości. Powinni jeszcze...
- Kiedy Olivier? - przerwałem. - Kiedy oni będą gotowi?
Kolejne westchnięcie.
- Pierwsza dwójka za tydzień, dwa. Pozostali może na wiosnę.
To nie była dobra odpowiedź.
- Cała ta czwórka pojedzie z Jedynką do Niemiec. Chcę, żeby Romano sam ich oglądnął, szczególnie zanim mi zacznie truć dupę w sprawie transferów. Braki musisz sobie uzupełnić młodzieżą Davida. Wymieńcie się informacjami. W lipcu będzie jeszcze dzień testów. Zamierzam tam być i może ściągnę wam kogoś interesującego na uzupełnienie, o ile Romano w ogóle kogoś wam zabierze.
Długopisy zaczęły w końcu pracować.
- Daniel. Chciałbym mieć dwóch słabych rywali na te mecze w Niemczech. Mogą być z piątej ligi, byle nasi chłopcy trochę postrzelali i pograli piłką. To będą pierwsze dni Romano z drużyną i źle by się stało, gdybyśmy zaczęli pchać ten wózek od razu pod górkę. Poza tym mamy sześć nowych twarzy w drużynie i potrzebujemy czasu na zgranie. A wiadomo, że nowy menedżer oznacza też nowe zakupy, więc kto wie czy nie będzie jeszcze większego wietrzenia korytarzy. Powiedz mi jeszcze jak wygląda sprawa tych sparingów przed wyjazdem.
Daniel szybko podniósł głowę znad notatnika.
- Bardzo dobrze. Mamy już pozytywne odpowiedzi z Bourges i Limoges. Z tym, że sprawa terminów wygląda nieciekawie. Romano będzie w klubie dopiero w lipcu, a Limoges nie da rady zagrać później niż 29 czerwca.
Spojrzał na mnie uważnie.
- To oznacza, że musiałbyś sam poprowadzić drużynę w tym pierwszym meczu.
Teraz to już wszyscy spojrzeli na mnie uważnie. Ba, miałem wrażenie, że nawet ja na siebie patrzyłem z uwagą. Cóż było robić? Mój dziadek mawiał: Jak nie wiesz co zrobić – udawaj!
- OK – udałem, a skoro wszyscy nie przestali na mnie patrzeć uważnie, to ja przestałem patrzeć na nich.
- Ostatnia sprawa Danielu. Przygotuj proszę do piątku raporty na temat tych zawodników, o których rozmawialiśmy i skończ wszystkie podróże najdalej do końca miesiąca. Zaraz po przyjściu Romano bierzemy się ostro do roboty, bo czasu na transfery będzie cholernie mało.
Nabrałem powietrza i spojrzałem na Noa.
- No dobra Panie pierwszy trenerze. Teraz poprosimy raport o Jedynce.
Noa swoim zwyczajem wstał i podszedł do tablicy. Rysowanie to było jego ulubione zajęcie na wszelkich spotkaniach, zaraz po robieniu notatek i dowcipkowaniu oczywiście.
Zaczął jednak nie od rysowania, ale od omówienia stanu zdrowia zawodników, motoryki, etapu na jakim jesteśmy z treningami, co zrobimy w najbliższych dwóch tygodniach oraz od założeń szkoleniowych na lipiec. A potem zaczął rysować. Co by nie mówić o talentach plastycznych Noa, lubiłem to jego rysowanie. Tablica zapełniała się nazwiskami umieszczanymi kolejno w odpowiednich strefach boiska. Przy każdym nazwisku liczby i skróty będące odzwierciedleniem prezentowanych informacji. Przejrzyście i konkretnie. Kiedy skończył nie było na sali kogokolwiek, kto miałby jakieś pytania czy wątpliwości. Noa może nie był wizjonerem, ale potrafił wyczerpać temat, nie wyczerpując słuchaczy.
- Wynika z tego, że mamy kłopot ze skrzydłami oraz środkiem obrony – podsumowanie miałem już gotowe. - Cieszę się, że moja ocena tych formacji jest podobna. Nie będziemy zatem zwlekać. Zajmiemy się tym niezwłocznie, bo nie sądzę, żeby Romano mógł mieć w tej sprawie inne zdanie. Poza tym czas nagli.
Noa wyraźnie miał ochotę coś powiedzieć.
- Nie będziemy o tym dyskutować – uprzedziłem go. - Jeżeli to ja mam być odpowiedzialny za przygotowanie tej drużyny do sezonu, to ja będę odpowiadał przed Starym zarówno za swoje jak i za wasze głupstwa. Moje mnie nie martwią, a wy wszyscy wiecie co macie robić. Ta drużyna radziła sobie nieźle przede mną, poradzi sobie i po mnie.
- A w trakcie? - nie podejrzewałem, że Noa może powiedzieć coś takiego.
Mniejsza o bezczelny komentarz, byliśmy przecież przyjaciółmi i nie takie gafy nam się zdarzały, ale w tej sytuacji było to coś więcej. To oczywista deklaracja braku zaufania do moich umiejętności. Deklaracja złożona zbyt głośno i zbyt dobitnie w obecności wszystkich, którzy mieli być przez najbliższe dni moją opoką i wsparciem. Nieważne, że sam miałem olbrzymie wątpliwości. Miejsce i pora na taki komentarz były nieodpowiednie. Mógł mi to powiedzieć w cztery oczy, a teraz musiałem zareagować w sposób, którego zawsze staram się uniknąć. Pokazać kto tu rządzi.
- W trakcie każdego zdania, które do mnie wypowiadasz, zastanów się dobrze dwa razy na jego zakończeniem. A dopóty dopóki będziesz miał jakiekolwiek wątpliwości, gryź się w język na tyle boleśnie, żebyś nie umiał odzywać się wcale.
Wstałem od stołu wyraźnie dając do zrozumienia, że odprawę uznaję za zakończoną. Zebrałem notatki i nie patrząc na siedzących w niemym bezruchu kolegów, wyszedłem z sali.

Konferencja prasowa przeszła bez echa, podobnie jak reszta tygodnia. Codziennie ta sama rutyna zadań. Atmosfera w sztabie nie poprawiła się zbytnio. Noa co prawda przeprosił za swoją odzywkę, ale niesmak pozostał, a co gorsza pozostało również wyczuwalne napięcie, które towarzyszyło nam wszystkim w pracy. Coraz rzadsze były żarty i chwile swobodnych rozmów, a coraz częściej ograniczaliśmy się tylko do tematów zawodowych. Dodatkowo włożyłem kij w mrowisko przekonując Starego do powiększenia naszego sztabu szkoleniowego o kolejne dwa etaty. Nie poprawiło to rzecz jasna atmosfery, ale przynajmniej pokazało, że nie zamierzam bezczynnie czekać, tudzież zamiatać brudów pod dywan. Pocieszające było wszak i to, że z każdym dniem zbliżał się koniec tego przytłaczającego mnie eksperymentu.
Tymczasem jednak koncentrowałem się na wyznaczonych zadaniach i podążałem wytrwale wytyczoną ścieżką obowiązków. Działania Daniela przyniosły wreszcie spodziewane efekty i we wtorek dołączył do nas Pierre-Fanfan, trzydziestodwuletni środkowy obrońca, który powrócił do kraju z arabskich wojaży. Kosztowało to nas trochę zabiegów, bo zawodnik z pierwszoligową przeszłością przyciągnął od razu uwagę konkurencji, ale koniec końców udało nam się go przekonać do tygodniowych testów, które wypadały jak dotąd bardzo przyzwoicie.
Niestety koniec tygodnia przyniósł nieprzyjemną odmianę.

Z samego rana w piątek na moją komórkę zadzwoniła Patrycja.
- Słyszałeś? Włącz szybko Bleu Berry.
Zanim dopadłem radia z głośników popłynęła już najnowsza piosenka Floriana Mony. Nie musiałem się jednak niczego domyślać. Telefon odezwał się od razu. Tym razem to Noa był czujny jak pies:
- Słyszałeś?
- Patrycja przed chwilą dzwoniła, ale nie zdążyłem...
- Bleu Berry przed chwilą podało w informacjach, że na dniach Fernandes podpisze z nami kontrakt.
Struchlałem. Jeżeli oni wiedzieli, to wiedzieli już wszyscy. Nie rzuciłem telefonem tylko dlatego, że był mi teraz cholernie potrzebny. Nie było czasu. Wykręciłem czym prędzej numer Daniela.
- Gdzie jesteś?
- Jadę...
- Nieważne zresztą – przerwałem mu natychmiast. - Daniel, przed chwilą radio podało, że zamierzamy podpisać kontrakt z Fernandesem.
- Co takiego? - zdziwienie w jego głosie mieszało się z niedowierzaniem.
To nie wymagało osobnego komentarza.
- Słuchaj uważnie – powiedziałem. - Rzuć wszystko i dzwoń do jego agenta. Nie wiem jak to zrobisz, ale masz wyciągnąć go natychmiast z domowych pieleszy i macie obaj ściągnąć mi Fabrice'a do klubu. Najdalej w poniedziałek chcę go widzieć u siebie.
- W poniedziałek? Załatwione Piotrze, ale powiedz mi, do jasnej cholery, skąd oni się o tym dowiedzieli ?! 
No właśnie - skąd?
- Nie wiem. To na razie nieważne. W tej chwili najważniejsze to ściągnąć Fabrice'a jak najszybciej do nas. Skoro prasa wie, to wiedzą już pewnie wszyscy. Działaj i dawać znać.
Siedziałem tak pewnie z pół dobrej godziny z telefonem w ręku i zastanawiałem się jak te cholerne pismaki wywęszyły sprawę. Odkąd Fabrice Fernandes wrócił do Francji z Bukaresztu po nieudanym epizodzie w Dinamo, wziąłem go na celownik. Nie udało nam się go ściągnąć w zeszłym roku, bo Borges nie był przekonany do jego umiejętności. W efekcie Fernandes wylądował w Hawrze, ale nie przebił się tam do pierwszego składu, a kiedy Le Havre wywalczyło awans do pierwszej ligi rozwiązali z nim kontrakt. Od tamtej pory uplotłem misterną sieć podchodów, które miały go ściągnąć na Gaston Petit. Wiedziałem jednak, że będzie się nim interesowało wiele drużyn, dlatego całą rzecz trzymaliśmy w absolutnej tajemnicy. Tylko kilka osób było wtajemniczonych w sprawę. Nawet Zarząd nic nie wiedział. To miał być mój przebój tego lata i podarunek dla nowego menedżera. I proszę. Cała intryga legła w gruzach. Teraz liczyły się już wyłącznie pośpiech i umiejętność perswazji Daniela. Nawet nie przypuszczałem, że to jeszcze nie koniec przykrych niespodzianek tego dnia.

Piątkowe popołudnie spędzałem jak zwykle w towarzystwie Noa nad analizą postępów drużyny oraz przygotowywaniem planów zgrupowania w Niemczech, kiedy do mojego gabinetu wszedł Bruno. Nie było w tym nic niezwykłego. Stary często miał zwyczaj błąkać się po biurze niepokojąc uczciwych ludzi.
- Możemy cię na chwilę przeprosić Noa – rzekł znacząco uchylając drzwi.
- Jeżeli chcesz mnie zwolnić to mów bez ceregieli, bo mamy dziś jeszcze kupę roboty i chciałbym znać swoje plany na wieczór – wtrąciłem bez namysłu. - Do wszystkiego innego Noa wychodzić nie musi.
Stary zawahał się chwilę, ale widząc nasze wyczekujące spojrzenia westchnął tylko i zamknął drzwi. Przysunął sobie fotel do skraju biurka, gdzie ślęczeliśmy nad wykresami. Pierwsze westchnienie mogło być tylko oznaką przemęczenia, ale drugie poważnie mnie zaniepokoiło. Przynosił złe wieści, tak złe, że nawet nie wiedział od czego zacząć.
- Bruno – zagaiłem. To dziwne jak te kilkanaście dni zmieniło moją naturę. Zawsze kiedy spodziewałem się kłopotów milczałem jak zawzięty, a teraz sam zacząłem rozmowę. - Nie komplikuj tego zanadto. Powiedz co się stało?
Spojrzał na mnie wymownie.
- Romano podpisał przed godziną kontrakt z FC Sion.
Są takie chwile w życiu każdego mężczyzny, kiedy chce mu się wyć z rozpaczy, walić pięściami gdzie popadnie, albo po prostu urżnąć się na całego. Kiedy nadeszła moja chwila, po prostu chciałem gnoja zabić.
Opadłem bezładnie na fotel, a gdzieś po podłodze potoczyło się napięcie ostatnich dni, nieznośna ambicja, cichy żal i setka rozwianych w jednej sekundzie wątpliwości. Nie umiałem wydusić z siebie ani jednego słowa. Nikt nie umiał. Noa zastygł jak betonowy filar, a Stary wbił wzrok w okno by gdzieś ponad naszymi głowami wypuszczać swoje prezesowskie myśli w świat. Cisza trwała i trwała, i trwała, a nikomu to jakoś nie przeszkadzało. Mówi się, że tylko z prawdziwymi przyjaciółmi można sobie bez trudu pomilczeć. My milczeliśmy bez wyraźnego wysiłku, choć przyjaciół było tu jak na lekarstwo.
Ile by jednak taka martwa poza nie trwała, ktoś musiał ją przerwać.
- No to nie mamy menedżera – powiedziałem cicho.
Spojrzeliśmy na siebie bezwiednie. Było to zwykłe stwierdzenie faktu, ale natychmiast odczarowało całą grozę sytuacji. To proste potwierdzenie tego, o czym przecież doskonale wszyscy wiedzieliśmy, podziałało dziwnie kojąco. Natychmiast moje myśli opuściły pokój i pobiegły w przód, ku przyszłości. Ile telefonów trzeba wykonać i do kogo, gdzie trzeba pojechać, z kim się spotkać, kto mnie zastąpi w tym czasie, jakie zmiany wprowadzić w kalendarzu...
Bruno tymczasem obracał w palcach zapalniczkę leżącą na biurku, ale z jego ramion ewidentnie zniknęło już nerwowe odrętwienie. Myślał chyba w tej chwili o swoich telefonach i spotkaniach, które będzie musiał wykonać w najbliższych godzinach, a może i dniach. Tym niemniej można było bez trudu wyczuć wiszącą w pokoju naszą wspólną bezsilność i zwątpienie.
I wtedy nagle Noa wyprostował się w fotelu, z czoła zniknęła mu chmura zmartwienia, podniósł wysoko głowę i spojrzał na mnie z taką pewnością w oczach, że natychmiast zdałem sobie sprawę z tego co zamierza powiedzieć. Był jednak szybszy.
- Mamy menedżera – i wbił we mnie te swoje czarne oczyska, jakby chciał od razu zawiesić mi na szyi laur zwycięzcy.
Oniemiałem przerażony tym, co może za chwilę nastąpić. Oniemiałem i nie potrafiłem zdobyć się na żadną reakcję, wydobyć z siebie nawet jednego słowa. W zamian skierowałem swoje błagalne spojrzenie na Starego, który jednak nie miał okazji tego dostrzec, bo całą sylwetką był zwrócony już w kierunku Noe nie spuszczając z niego badawczego wzroku. Trwało to ledwie sekundę, ale taka sekunda wystarcza za wieczność. Stary wstał, uśmiechnął się najpierw do mnie, potem do Noe i klepiąc go radośnie po ramieniu powiedział:
- Zwołam Zarząd na jutro.
I wyszedł.

W niedzielny wieczór gęsta mgła spowiła całe miasto. Ulice opustoszały, a w rozświetlonym tysiącu mieszkań ludzie spokojnie troszczyli się o swoje sprawy, wybiegając pewnie już myślami w stronę czekających ich poniedziałkowych obowiązków. Ja też wybiegałem myślami w tym kierunku, z tym że moje myśli przypominały raczej stado rozpędzonych mustangów. Nie potrafiłem powstrzymać ani natłoku wzrastających obaw, ani strumieni nieśmiałych nadziei. Wypadki ostatnich dwóch dni potoczyły się tak szybko i w tak niespodziewanym kierunku, że nie byłem im w stanie ani przeciwdziałać, ani tym bardziej sprzyjać. Obserwowałem tylko wydarzenia, będąc co najwyżej ich uczestnikiem, choć stawiano mnie w roli bohatera. Kiedy sobotnie zebranie Zarządu zakończyło się zgodnym werdyktem sześciu głosów za moją kandydaturą przy jednym wstrzymującym się, wiedziałem, że wkraczam na zupełnie nową drogę, której celu nie byłem pewien. Zaskoczenie było tym większe, że nigdy wcześniej nie robiłem sobie żadnych planów, nie bawiłem się w przewidywania, nie budowałem oczekiwań. Nie miałem absolutnie żadnej wizji swojej przyszłości. Byłem zadowolony z miejsca w jakim się znalazłem i nie starałem się rozniecać jakichkolwiek nadziei. Moja wyobraźnia nie była zbyt dobrym podpowiadaczem i kiedy ostatnie dni przyniosły ten nieprawdopodobny zwrot akcji, stanąłem po prostu oniemiały z wrażenia.
Całą niedzielę spędziłem w biurze. Jedynie praca przynosiła teraz odrobinę wytchnienia przed nieustannymi gorączkowymi rozmyślaniami. Skupiając się na obowiązkach, potrafiłem nie myśleć stale o tym co mnie czeka.
Teraz jednak zbierałem się do domu, bo moje ciało rozpaczliwie domagało się odpoczynku. Marzyłem o szklance whisky, kąpieli i miękkiej szerokości mojego łóżka. Zatrzymała mnie mgła. Wychodząc z budynku wszedłem wprost w mleczną powłokę otulającą szczelnym płaszczem ulicę. Nawet światła latarni sączyły się z trudem, nie mogąc sięgnąć asfaltu zza gęstej białej kurtyny. Nie było widać nic na pięć kroków. Wydawało się, że można sięgnąć tej gęstwiny ręką i czerpać pełnymi garściami. Zawróciłem szybko i przechodząc na tyły budynku skierowałem się w stronę tunelu prowadzącego na płytę boiska. Tak jak się spodziewałem stadion prezentował się w tej scenerii niesamowicie. Spowity mgłą trwał w cichej grozie, jakby przeczuwał, jakby był zapowiedzią nadchodzących wydarzeń. Przeznaczony tłumom i wrzawie, teraz wypełniony był ciszą w nadmiarze, tak że każdy mój krok niósł się echem przez wilgotne powietrze. Wszedłem na murawę i czując pod butami miękki dywan trawy zrobiłem kilka kroków w stronę środka boiska. Teraz nie słychać było nawet moich kroków. Cisza pulsowała w skroniach, a gdzieś z oddali docierało jedynie jednostajne brzęczenie żarówki. Rozejrzałem się po trybunach ukrytych za mgłą. Oto ja, nachodzący bohater tej areny. Niespodziewany gość. Czy te trybuny podarują mi wkrótce burzę oklasków, czy przeciągły gwizd? Czy usłyszę swoje imię skandowane przez setki gardeł, czy raczej odpłynę poprzez morze białych powiewających na pożegnanie chusteczek?
Gdzieś z tyłu dał się słyszeć stukot kroków. Odwróciłem się machinalnie, ale mgła pokrywała stadion tak szczelnie, że nie mogłem nikogo dostrzec. Szelest był jednak wyraźny. Jakby czyjś płaszcz przesuwał się po oparciach krzesełek. I stukot butów. Zrobiłem kilka kroków w kierunku skąd doszedł mnie hałas. Znowu cisza. Może to jednak słuch płata mi figle? Zmęczenie nie jest sprzymierzeńcem dla zmysłów. Ale nie, znowu usłyszałem wyraźny szmer. Tym razem był to stłumiony odgłos rozmowy. Najwyraźniej ktoś był na trybunie głównej. Ruszyłem w tamtym kierunku. Kiedy mgła nieco ustępowała zobaczyłem pierwsze rzędy krzeseł, ale żadnej postaci.
- Halo! Jest tam ktoś? - zawołałem niezbyt głośno, ale stadion poniósł krzyk wysoko i donośnie.
Gdzieś powyżej, tuż przy wejściu na górną trybunę, zauważyłem jakiś ruch. Ruszyłem w tamtym kierunku. Nikt się nie odezwał, więc przyspieszyłem kroku, jednak kiedy dotarłem do pierwszego rzędu zobaczyłem tylko ciemną sylwetkę znikającej w tunelu postaci. Dziwne.
Wychodząc zwróciłem jeszcze na to uwagę ochroniarzowi, ale ten zapewnił, że o tej porze nie ma już żadnych odwiedzin, nie mówiąc o kibicach. Jego stanowczy ton i pogodna twarz uspokoiły mnie od razu, tym bardziej, że miałem wystarczająco własnych zmartwień.

W poniedziałkowym wydaniu Le Voix de Sports na pierwszej stronie obok mojej fotografii widniał znamienny tytuł: Wszystko na jedną kartę? Polak nowymi menedżerem w Berrichonne, a w tle zdjęcie kilku naszych zawodników podczas treningu – wszyscy na kolanach. Nie wiem jaką kartę miał na myśli autor tego artykułu, ale po takim wstępie mogłem się spodziewać dwójki trefl lub co najwyżej trójki karo. Prawdę powiedziawszy, choć żadna z tych ewentualności nie była mi w smak, jakoś nie miałem ochoty sprawdzać, którą kartą ostatecznie zagrał autor.


W klubie moją nominację przyjęto zadziwiająco spokojnie. Odebrałem kilka nienatrętnych gratulacji, usłyszałem parę gładkich komplementów, uścisnąłem kilka rąk. Wyczuwałem jednak zdecydowanie więcej bacznych spojrzeń, niż oddechów ulgi. Doskonale wiedziałem, że nikt kompletnie nie ma pojęcia czego się teraz może po mnie spodziewać, a w takich sytuacjach ludzie z reguły spodziewają się najgorszego. Sam zresztą nie wiedziałem czego mogę się spodziewać sam po sobie. Nieoczekiwany obrót spraw zamącił mi tylko w głowie, a z gorączkowego weekendowego rozmyślania pozostał jedynie chaos i jeszcze więcej pytań. Tymczasem Noa dosłownie wyłaził ze skóry, żeby zatrzeć złe wrażenie jakie zrobił podczas ostatniej odprawy. Jedyne na co miałem tego dnia ochotę, to nie napatoczyć się na Bertranda.
Dobrą stroną pracy menedżera okazała się być przeprowadzka do gabinetu, po którym z powodzeniem odtąd mogłem spacerować. Skupianie się na zaletach mojej nagłej odmiany losu dodało mi jednak nieco pewności siebie, tym bardziej, że nie należały do nich z pewnością, ani mój rozkład dnia, ani zakres obowiązków, ani kontakty z Bertrandem, którego odtąd unikać nie było już sposobu. Dobrą stroną było wszak także to, że sprawy w klubie miały wreszcie szansę potoczyć się w odpowiednim tempie. Wydawało mi się bowiem, że od teraz nikt nie będzie mi już mnożył trudności, a zewsząd wyciągną się ku mnie jedynie pomocne dłonie. I miałem rację – wydawało mi się.
Chwilowo jednak nic nie zapowiadało kłopotów. Do drużyny dołączyli dwaj nowi trenerzy Mickael Delestrez oraz Stephane Roche. Obaj mieli wesprzeć Noe w pracy z pierwszą drużyną, z tym że obu musiałem niestety wykupić z poprzednich klubów. Co dziwne, Bertrand odpowiedzialny za klubowe finanse podpisywał wszystko, co tylko podsuwałem mu pod nos. Taki menedżer to ma jednak klawe życie – myślałem pamiętając przecież doskonale jakie bitwy toczyłem jeszcze niedawno z Bertrandem o każde wydawane przeze mnie euro. Tymczasem teraz bez najmniejszego wahania Bertrand zaakceptował obydwa wydatki, a także opłatę za wykupienie kontraktu Marka Jóźwiaka, skauta warszawskiej Legii, który nieoczekiwanie wyraził zainteresowanie pracą w naszym klubie. Pojawienie się nowych skautów było nieuchronne. Zmuszony byłem wesprzeć Daniela, który przejął po mnie kierowanie bankiem informacji. Tym bardziej, że wraz z moim awansem zabrałem mu z działu także Patrycję, nie widząc możliwości poradzenia sobie z nowymi obowiązkami bez pomocy asystentki. Tym samym rozpoczęliśmy poszukiwania nowych ludzi, a los sprawił, że Marek miał być pierwszym z nich.

Oczekiwany Fernandes nie pojawił się na testach ani w poniedziałek, ani we wtorek. Pojawił się w środę. Nieustępliwy Daniel nie wypuścił naszej zdobyczy z garści, choć rzeczywiście agentowi zawodnika komórka rozładowywała się niemal dwa razy dziennie. I choć prasa huczała od spekulacji, a lista klubów, z którymi był kojarzony Fernandes, zajęła w L'Equipe cały akapit, nie zamierzałem się poddawać tym bardziej, że już na pierwszym treningu przekonałem się ponownie, jak dalece mylił się Borges wątpiąc w umiejętności tego piłkarza.
Prawdziwa burza z piorunami nadeszła tradycyjnie w piątek. Wczesnym popołudniem pojawiłem się w gabinecie Starego, gdzie zgodnie z zapowiedzią miałem przedstawić Zarządowi założenia na ten sezon. Nic wielkiego. Ani w moich celach, ani w propozycjach nie było niczego, o czym by nie wiedzieli. Wszystko przemyślane i przedyskutowane tysiąc razy. Słowem: formalność. Okazało się jednak, że ta zepchnęła wszystkie inne pomiędzy dziecięce wyliczanki .
Zaczęło się standardowo, czyli ja prezentowałem, a szacowna rada starców usiłowała nie zasnąć. Tak było przy omówieniu przygotowań i planów wyjazdu do Niemiec, przy układaniu harmonogramu sparingów, przy założeniach polityki personalnej, przy szkoleniu młodzieży, a nawet podczas przedstawiania celów sportowych na zbliżający się sezon. Kiedy jednak doszedłem do polityki finansowej, obudziłem demona.
- Jeżeli chodzi o politykę transferową – mówiłem - to biorąc pod uwagę skromne środki jakimi dysponujemy w tym sezonie, proponuję przeznaczyć je w całości na zasilenie rezerw młodymi zawodnikami, którzy w przyszłości mogliby zasilić pierwszą drużynę i przynieść tym samym znaczny zwrot z zainwestowanego kapitału. Pierwsza drużyna powinna osiągnąć zakładane w tym roku cele w obecnym składzie, a nielicznych uzupełnień proponuję dokonać zawodnikami pozyskanymi z wolnego transferu, czyli bez konieczności angażowania dodatkowych środków.
Uśmiech na twarzy Bertranda, który pojawił się zaraz na początku tego zdania od razu wydał mi się podejrzany.
- Przepraszam cię Piotrze – wypalił natychmiast – ale o jakich środkach mówisz?
Znieruchomiałem w przeciwieństwie do członków Zarządu, którzy nagle ocknęli się z letargu.
- Jak to? Mówię o tych trzystu pięćdziesięciu tysiącach euro jakie przeznaczyliśmy w tym roku na zakupy – odparłem.
Uśmiech ustąpił teraz wyrazowi zafrasowania, któremu jednak za grosz nie ufałem.
- Jeżeli mnie pamięć nie myli... - i zaczął przewracać swoje notatki. Już po chwili zakończył poszukiwania i wyciągnąwszy z nich jakąś kartkę papieru westchnął:
- Tak. Nie mylę się. Wszystkie nasze środki zostały już w tym roku przez ciebie rozdysponowane.
- Rozdysponowane? - w powtarzaniu cudzych kwestii nie miałem sobie równych. Przynajmniej po tej stronie Rodanu.
- Sto sześćdziesiąt tysięcy dla Lens za przedterminowe rozwiązanie kontraktu Delestreza, sto dwadzieścia pięć tysięcy dla Caen za kontakt Roche'a oraz dziewięćdziesiąt tysięcy dla Legii za Jóźwiaka. To daje nam nawet debet w wysokości dwudziestu pięciu tysięcy. Rozumiem, że pokryjemy go ze sprzedaży któregoś z naszych zawodników.
Jeżeli poprzednio znieruchomiałem, to teraz zaczynałem się skraplać.
- Szczerze powiedziawszy – kontynuował Bertrand – spodziewałem się dziś usłyszeć kogo będziemy sprzedawać, a w zamian tego słyszę o jakichś zakupach. To zdaje się być nieporozumienie.
Zostało mi jeszcze parę kropli krwi w trzewiach, ale nie zdążyłem ich uratować, bo Bertrand miał jeszcze nieco uchylone wieko mojej trumny, a zdecydował się je ostatecznie zatrzasnąć:
- Nie wiem też o jakich uzupełnieniach drużyny mówisz, ale chciałbym przypomnieć, że obecnie przekraczasz całkowity budżet wynagrodzeń o ponad sto dwadzieścia tysięcy, więc rozmawiać oczywiście możemy, ale wyłącznie o cięciach i sprzedaży. Na zakupy zapraszam cię w przyszłym sezonie.
Wieko się zamknęło. Nie wiem jak w takich sytuacjach powinien zareagować prawdziwy menedżer, ale ja ponad wszystko w tym momencie zapragnąłem oddać mocz. Najchętniej na Bertranda Remy.

Patrycja nie miała okazji pochwalić mi się swoim ostatnim sukcesem, jakim było niewątpliwie zdobycie biletów na festiwal w Nyonie, bo natychmiast po powrocie do gabinetu wrzasnąłem:
- W ciągu kwadransa chcę u siebie widzieć wszystkich!
- To znaczy kogo? - zapytała zdziwiona.
- W s z y s t k i c h !
Zbierali się dwadzieścia pięć minut i może dobrze, bo dzięki temu temperatura zdążyła mi już spaść do czterdziestu jeden stopni. Z ledwością pomieścili się w obszernym skądinąd gabinecie i kiedy spojrzałem na nich teraz, zdałem sobie sprawę jaką armią ludzi przyszło mi kierować.
- Od dnia dzisiejszego – starałem się każde słowo stawiać tak wyraźnie, żeby mój polski akcent nawet nie miał szansy się przebić – wszystkie dokumenty dotyczące najmniejszego centa, którego chcielibyście wydać, lądują na tym biurku.
Uderzenie w stół nie było konieczne, biurko to biurko, ale rozkosz zadanego sobie bólu przyniosła ulgę.
- Przychodzicie do mnie ze wszystkim i o wszystkim ja decyduję. Od dziś spotykamy się w każdy poniedziałek o czternastej na cotygodniowych zebraniach. Chcę podczas tych spotkań otrzymywać raporty z realizacji waszych zadań w poprzednim tygodniu oraz plany na tydzień kolejny. Do Patrycji mają trafiać kopie wszystkich analiz, ocen i umów. Proszę też odnotowywać w waszych kalendarzach wszystkie nadchodzące spotkania i powiadamiać o nich Patrycję. Przed chwilą, dwa tygodnie mojej pracy, a także częściowo i waszej, zostało zmarnowane tylko dlatego, że ktoś zapomniał mi przekazać kilku prostych informacji. Znacie się doskonale na swojej pracy i nie zamierzam was jej uczyć, ale jeżeli sądzicie, że będziecie zwolnieni z odpowiedzialności za wyniki całego naszego zespołu, to jesteście w błędzie. Ja odpowiadam za wyniki naszej drużyny przed Zarządem, a wy odpowiadacie za to samo przede mną. Jeżeli przegrywa drużyna, przegrywam ja, a wraz ze mną i wy. Jeżeli wygrywamy, to ja odnoszę sukces, ale i wy go odnosicie. Będziemy się dzielić po równi – porażkami i zwycięstwami. Dziś przegraliśmy wszyscy. 
Nie musiałem dodawać nic więcej, ale i nic więcej nie miałem do powiedzenia.
- Spotkanie uważam za zakończone. Denis, Noa i Patrycja zostają.
I odwróciłem się plecami. Wychodzili tak cicho, że musiałem kilka razy zerknąć, czy już zostaliśmy sami.
- Noa – powiedziałem kiedy drzwi się zamknęły. Nie spojrzałem na niego serdecznie, ale głos miałem już spokojny. - Przynieś mi kontrakty wszystkich zawodników razem z aneksami, premiami, nagrodami i opłatami. Chcę zobaczyć każde euro, które wydajemy na ich pensje.
Kiwnął tylko głową.
- Patrycja. Ty przyniesiesz mi wszystkie umowy pracowników sztabu szkoleniowego. Stałe i czasowe. Swoją również. Czekaj – powiedziałem widząc, że zbiera się do wyjścia. - Znajdź też prawnika. Chcę się z nim widzieć jak najszybciej.
- Denis. Chcę zobaczyć wszystkie zestawienia wydatków skautingu za ostatnie pół roku oraz te planowane na ten sezon.
Westchnąłem. Wiedziałem, że czeka mnie jeszcze najtrudniejsze.
- Słuchajcie. Mamy kłopot. Nie wierzę, żeby informacje tak po prostu wyciekały sobie z klubu. Musimy mieć w zespole jakiegoś kreta.
- Wiadomo – mruknął Noa. – Przecież wszyscy wiedzą, że Paul donosi wszystko regularnie, na czas i gratis.
- To nie Paul – odparłem.
- Co?
- To nie Paul. Paul nie wiedział o naszych podchodach pod Fernandesa. Wiem doskonale o jego „zaletach” i od dawna nie dopuszczam go takich informacji, ani do żadnych w ogóle. Nie wiedział także o innych rzeczach, a jednak coraz więcej tych „innych rzeczy” także wycieka na zewnątrz.
Konsternacja jaka zapanowała w pokoju była także moim udziałem, ale mimo to powiedziałem to jedno słowo:
- Bertrand.
I konsternacja ustąpiła miejsca zdumieniu.
- Co? - pierwszy odezwał się Denis. - Zarząd, który tydzień temu powołał cię na stanowisko menedżera teraz spiskuje przeciwko tobie?
- Nie powiedziałem Zarząd.
Denis złapał powietrza.
- Bertrand? Nie wierzę. Piotrze, wiem doskonale, że macie ze sobą na pieńku, ale zdaje się, że zaczynasz mieć jakąś niezdrową obsesję. Poza tym Bertrand także nic nie wiedział o Fernandesie.
Denis miał oczywiście rację, choć akurat nie w sprawie obsesji.
- Nie wiedział, ale się dowiedział – mruknąłem zdawkowo. - Jeżeli coś wyciekło do prasy to tylko od Bertranda. Dzisiaj się o tym przekonałem na własnej skórze. I muszę wam powiedzieć, że mnie to wcale nie zdziwiło. Nawet podejrzewałem, że to on. Bardziej mnie interesuje od kogo on się dowiedział, bo to że ktoś od nas mu donosi jest oczywiste.
Spojrzeli po sobie z niedowierzaniem.
- Piotrze, ale gdyby Bertrand... Przecież uderzając w ciebie uderza także w drużynę. To byłoby ewidentne działanie na szkodę klubu – głos Noa nie przypominał już beztroskiego żartownisia jakim był na co dzień. - Nic nie rozumiem. Jaki on mógłby mieć w tym cel?
- Nie obchodzą mnie cele Bertranda. Obchodzą mnie własne. Obchodzi mnie drużyna, za którą jestem teraz odpowiedzialny – powiedziałem. - Waszej trójce ufam najbardziej. Ostatnio chyba nawet bardziej niż sobie. Miejcie oczy otwarte, a gęby zamknięte. I uważajcie kto, co i komu mówi. Najważniejsze sprawy omawiamy tylko w tym gronie.
Skończyłem, ale oni nawet nie drgnęli pochłonięci nerwowymi myślami. „To zbyt dużo dla nich jak na jeden dzień” – pomyślałem, ale nie mogłem nic na to poradzić. Nawet z nimi u boku byłem słaby i wystawiony na strzał, a co dopiero począłbym bez nich.
- Idźcie.

Nie wierzyłem, że będę tej niedzieli wypatrywał z utęsknieniem. Jeszcze tydzień temu o swoim debiucie, nawet w tak błahym spotkaniu jak towarzyski mecz z amatorskim zespołem Limoges, myślałem wyłącznie z obawą i niepokojem. Po tygodniu biurowych przepychanek czekałem jednak na ten dzień jak na cudowne wybawienie od zmory korytarzowych i gabinetowych intryg.
Nie miałem przed meczem przygotowanej żadnej specjalnej przemowy do zawodników. Przeciwnik był słaby, mecz bez znaczenia, a jedynym założeniem na to niedzielne spotkanie miało być przetarcie przed poważniejszymi sparingami. Chłopcy mieli pobiegać, pograć dużo piłką i tyle. Wynik był bez znaczenia. Kiedy jednak zobaczyłem tłumy kibiców płynące szeregami w kierunku stadionu poczułem emocjonujący dreszcz. Kilka tysięcy ludzi przyszło zobaczyć jak wypadnie ich drużyna. Przyszli też pewnie zobaczyć nowych zawodników, no i nowego menedżera. Dlatego wchodząc do szatni tuż przed meczem, zdecydowałem się mimo wszystko na kilka słów wprowadzenia.
Poczekałem, aż chłopcy zbiorą się na środku sali i stanąłem między nimi. Przebiegłem wzrokiem po ich twarzach. Znałem ich doskonale. Większość, zanim trafiła do klubu, przeszła najpierw przez moje ręce. Obserwowałem ich występy w poprzednich drużynach, akta umiałem niemal na pamięć, wielokrotnie rozmawiałem z ich agentami, trenerami, czasami nawet rodzicami. Jednak bezpośrednio z nimi samymi miałem do tej pory niewiele do czynienia. Jak mało można wiedzieć, wiedząc tak dużo? Gdyby nie Noa, stojący teraz po mojej prawej stronie, i nasze godzinami ciągnące się rozmowy o tych chłopcach, pewnie nie wiedziałbym teraz nawet co powiedzieć, co do nich dotrze, jak z tej grupy młodzieży stworzyć zespół pracujący wspólnie na boisku i świetnie rozumiejący się poza nim. Ale ja już wiedziałem. Teraz tylko szukałem właściwych słów.
I właśnie w tym momencie, kiedy odpowiednie słowa zaczynały pukać do mojej głowy, otworzyły się raptownie drzwi, w których stanął nie kto inny jak miłościwie nam panujący wiceprezes do spraw mętnych oraz dyrektor departamentu rzeczy zbędnych. Bertrand Remy we własnej osobie. Niewłaściwa osoba w niewłaściwym miejscu. Trudno powiedzieć czy byłem bardziej zaskoczony, czy wkurwiony. Ostatni raz Bertrand pojawił się w tej szatni chyba wtedy, kiedy była budowana.
Tymczasem on spokojnie rozejrzał się po sali i widząc, że lepszego wejścia nie mógł sobie wymarzyć, odezwał się:
- No proszę, a oto i nasza dzielna drużyna w pełnym składzie.
No tak, liczyć to on umiał doskonale.
- Nie chcę przeszkadzać w tak ważnym momencie...
Akurat!
- ...ale korzystając z okazji chciałbym powiedzieć, że wszyscy jesteśmy ogromnie podekscytowani przed czekającym nas sezonem. Cieszymy się, że udało się nam uporządkować już wszystkie sprawy i wierzymy, że pod wodzą nowego menedżera spełnicie pokładane w was nadzieje.
Starałem się, aby wyraz mojej twarzy nie zdradził przez chłopakami, jak głęboko w dupie mam to wszystko co słyszeli.
- Życzę wam powodzenia i stanowczo podkreślam, że Piotr cieszy się naszym pełnym poparciem, co się nie zmieni bez względu na wynik dzisiejszego spotkania.
A to co, kurwa, miało niby oznaczać? Nie wierzyłem w to co słyszę, ale najwyraźniej ten bydlak straszył mnie utratą posady i to tuż przed towarzyskim meczem o pietruszkę.
Zanim jakkolwiek zdołałem zareagować Bertrand potrząsnął pięścią w pokrzepiającym geście, klepnął mnie przyjacielsko po plecach i wyszedł. A ja zostałem w tym nieszczęsnym rozkroku pomiędzy stojącą przede mną drużyną, a tym przedziwnym przemówieniem. I naprawdę nie wiem jak dalej potoczyłyby się wypadki, gdyby nie uśmiech politowania, który pojawił się na twarzach zawodników. No tak. Taka przemowa odniosłaby pewnie piorunujący skutek, ale wygłoszona dwa piętra wyżej do kadry kierowniczej. Ci chłopcy nie kupowali takich tekstów. Szare odcienie wyrafinowanych intryg nie interesowały ich wcale. Ich świat miał być czarno-biały. A przed chwilą czarno na białym zobaczyli, jak ich menedżerowi próbowano skopać tyłek.
- W tej sytuacji – odezwałem się wreszcie – wszystko już zostało powiedziane.
I wyszliśmy na boisko.

Nie pamiętam ani pierwszej strzelonej bramki, ani ostatniej. Pamiętam tylko, że dostaliśmy fantastyczne brawa od kibiców, a w drodze do szatni towarzyszyły mi rozpromienione twarze pracowników. Siedemnaście bramek, które strzeliliśmy drużynie przeciwnika, jakkolwiek napawało optymizmem, nie zmieniało mojej pewności, że z pierwszym oficjalnym meczem ligowym, dzisiejsze okazałe zwycięstwo odejdzie w niepamięć. Do historii przechodzą bowiem nie defilady, a wyłącznie bitwy.
 

Do biura wróciłem dopiero późnym popołudniem. Wcześniej przekazałem jeszcze chłopcom w szatni wszystkie spostrzeżenia z boiska, a potem spędziłem z Noa oraz Mickaelem i Stephanem, naszymi nowymi trenerami, niemal trzy godziny w pokoju odpraw, analizując dokładnie mecz i planując zajęcia na najbliższe dwa dni.
O tej porze biuro było już puste. W kuchni zaparzyłem sobie kawy, bo zamierzałem jeszcze uporządkować notatki na temat poszczególnych zawodników, ale natychmiast kiedy tylko wszedłem do gabinetu mój wzrok przyciągnęło duże białe pudełko stojące na biurku. Wystarczył rzut oka, aby stwierdzić, że zostałem najwyraźniej przez kogoś obdarowany wypiekiem z pobliskiej cukierni. Na gratulacje było zdecydowanie zbyt wcześnie, ale spodziewałem się, że może jest to wyraz sympatii miejscowego cukiernika. Wielokrotnie byłem świadkiem takich miłych gestów ze strony kibiców. Nieduża społeczność naszego miasteczka była bardzo zżyta z klubem, a klub z nią. Najwidoczniej rozmiary naszego dzisiejszego zwycięstwa zrobiły na kimś nieodparte wrażenie. Uchyliłem kartonowe wieko, pod którym schował się całkiem spory tort, a na nim jedna świeczka. Obok w małej foliowej koszulce leżał bilet wizytowy. Odstawiłem kubek z kawą i z ciekawością zerknąłem do środka. Biała sztywna kartka mieściła tylko wykaligrafowaną sentencję: „Miłe złego początki”. Żadnego podpisu.
Tak, nasze dzisiejsze zwycięstwo rzeczywiście zrobiło na kimś nieodparte wrażenie. Ciekawe co będę dostawał po porażkach w lidze?
Zgasiłem górne światło, zapaliłem świeczkę na torcie i ukroiwszy sobie solidny kawałek wziąłem się do pracy.
 


Słowa kluczowe: 

Komentarze (0)

Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.

Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ

Reklama

Najnowsze artykuły

Zobacz także

Wyszukiwarka

Reklama

Szukaj nas w sieci

FM REVOLUTION - OFICJALNA STRONA SERII FOOTBALL MANAGER W POLSCE
Największa polska społeczność Ponad 70 tysięcy zarejestrowanych użytkowników nie może się mylić!
Polska Liga Update Plik dodający do Football Managera opcję gry w niższych ligach polskich!
FM Revolution Cut-Out Megapack Największy, w pełni dostępny zestaw zdjęć piłkarzy do Football Managera.
Aktualizacje i dodatki Uaktualnienia, nowe grywalne kraje i inne nowości ze światowej sceny.
Talenty do Football Managera Znajdziesz u nas setki nazwisk wonderkidów. Sprawdź je wszystkie!
Polska baza danych - dyskusja Masz uwagi do jakości wykonania Ekstraklasy lub 1. ligi? Napisz tutaj!
Copyright © 2002-2024 by FM Revolution
[x]Informujemy, że ta strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z polityką plików cookies. W każdym czasie możesz określić w swojej przeglądarce warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies.