Jak zostać kibicem klubu piłkarskiego? To pytanie tutaj raczej nie powinno się pojawiać, ale będzie dotyczyło historii innej, podążenia nietypową ścieżką, drogą może i zdziwienia, ale pozytywnego, takiego z uśmiechem. I chyba dotyczącą także wielu z Was. Na początek prostota.
Stawanie się fanem któregoś z zespołów zwykle determinuje miejsce i czas, ale - rzecz jasna - nie zawsze. Z utożsamiania się z daną drużyną wynikają przyjemności – radość z bramek, transferów, samej możliwości oglądania, fetowania mistrzostw, ale także smutki – sportowa melancholia, złość i nienawiść do rywali. Kiedy spojrzymy z boku, te emocje wydają się niezrozumiałe, niepojęte, jednak także niezwykłe. Odpychanie sercem i spojrzeniem piłki lecącej do bramki, albo na odwrót – wpychanie jej do siatki rywala, liczenie ostatnich minut, zakładanie szalików, śpiewy, ten cały ogromny ruch sprawia wrażenie, że kibicowanie staje się niemal infekcją na intelekcie zwykłej jednostki. To dobrowolne wprawienie się w stan zachwytu bądź trwogi nad zjawiskami, na które kibic żadnego wpływu nie ma. Z automatu wykluczamy wyjątki, jak wbieganie nago na murawę albo rzucanie racami i tym podobne.
Zwykle to miejsce zamieszkania ma największy wpływ na wybór drużyny, której się kibicuje – bo jest jakby jednym z przejawów lokalnego patriotyzmu. Potem czas, czyli sukcesy. Dlatego niektórzy w pewnym momencie wybierali Widzew, Legię, czy Wisłę. U niektórych ważną rolę odgrywają także tradycje rodzinne – ojciec od małego zabiera dzieciaki na mecze danej drużyny, a z biegiem czasu, już świadomie, także utożsamiają się z konkretnym herbem. Dochodzą jeszcze zaszłości historyczne i kilka innych, które tutaj sobie darujemy. Ponadto cechą uboższych piłkarsko nacji jest też dobieranie do tego „jedynego” jeszcze jakiegoś zagranicznego klubu, zwykle z europejskiego świecznika – tak, żeby w rozgrywkach potentatów mieć coś dla siebie. Stąd w Polsce znajdziemy rzesze fanów Manchesteru United, Realu Madryt, Bayernu Monachium, czy choćby AC Milan. Darujmy sobie jednak już te oczywistości, bo zalatuje nudą.
Bywają na szczęście także historie znacznie dziwniejsze, a właśnie z tym zaraz zwiąże się Football Manager. Prowadzenie zespołu, doglądanie klubowych piłkarzy, poznawanie roku powstania, stadionu, spoglądanie wstecz, na sukcesy sprzed lat – i oczywiście radość odczuwana z tego, że akurat przy tej konkretnej nazwie widnieje większa liczba oczek - z czasem powoduje utożsamianie się z czymś zupełnie dotąd nieznanym. Myślę, że zwłaszcza mogą odczuwać to autorzy opowiadań, bo zwykle (jeśli oczywiście traktują swoją twórczość trochę poważniej) wcześniej szukają ciekawostek, postaci, uczą się nazwisk, nazwa stadionu zaczyna odgrywać jakąś rolę, czytają o mieście, w którym gra dana drużyna - to wszystko czyni ich opowieść interesującą dla czytelnika. Mój redakcyjny kolega swego czasu postanowił rozpocząć grę klubem z najniższej (wtedy dostępnej) angielskiej ligi i co ciekawe, jeszcze do niedawna doglądał jak Barrow wiedzie się w realnym świecie. Gra buduje odniesienia do rzeczywistości, bo przecież w ogromnej mierze to stanowi jej największy atut – w jak największym stopniu stara się odwzorować piłkarską rzeczywistość, prawda? Dochodzi do tego też efekt spełnionych marzeń, dokonania niemożliwego, ale to inna bajka.
Przykład idzie także z góry, bo twórcy Football Managera już od jakiegoś czasu starają się wspierać AFC Wimbledon, w ten sposób kibicując, ale też oddając hołd historii - klub z Londynu został założony jeszcze w XIX wieku. Uważnie obserwując społeczność można dostrzec także opowieści o zespołach całkowicie egzotycznych, gdzie czasem nawet trudno znaleźć prawdziwe zdjęcia jakichkolwiek piłkarzy. Mimo to, coraz częściej spotykam w rubryce „ulubiony klub” nazwę, której wymówienie mogłoby dla mnie stanowić kłopot. I to właśnie tutaj, gdzie spotykamy się z grą - bądź co bądź – strategiczną. Historie o zostawaniu fanem "z przypadku" zwykle są bardzo ciekawe, zwłaszcza wtedy, gdy są to opowieści o małych klubikach. Liczę, że może ktoś z Was pokusi się odtworzyć taką przygodę. Może to będzie wspomnienie własnej wersji, intrygującej sytuacji, czegoś fajnego. To taki niezwykły pryzmat Football Managera – zostać przezeń kibicem jakiegoś klubu. Tak polubiłem "swój" Partizan Belgrad, młodą drużynę, jeszcze w poprzednim FM-ie, z którą grałem w finale Ligi Mistrzów; podobnie było z CSKA Sofia i dzisiaj jest z Leeds. Fakt, to nie są malutkie kluby, ale dla mnie - póki co - i tak poza zasięgiem wzroku.
Choć często bywa tak, że w prawdziwej piłce biletu na mecz tej drużyny niemal na pewno nie kupimy, w poszukiwaniu koszulki musielibyśmy bardzo wnikliwie przekopywać Internet, o skróty spotkań też trudniej, to wciąż przeglądamy te suche wyniki i gramy, bo to magia.
Słowa kluczowe:
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ