Spacerowym krokiem przechadzałem sie wzdłuż uliczek Barcelony. Była piękna, słoneczna pogoda, promienie słońca rozpływały się w brukowych dróżkach. Ludzie siedzieli pod parasolami i popijali wymyślne zimne drinki, wymieniając uwagi na temat ostatniego meczu Barcy. W ostatnią niedzielę ukochana drużyna Katalonii stanęła w szranki z Realem Sociedad. Mecz odbył się na słynnym Nou Camp, oddalonym o 3 kilometry stąd. Barca zremisowała. Nie pamiętam dokładnie, które miejsce zajęła na końcu sezonu, wiem tylko, że mistrzostwo zdobył Real. Przed sezonem to właśnie w zawodnikach Rexacha upatrywano mistrza, lecz ostatecznie laur zdobył ich odwieczny rywal - “Królewscy”z Madrytu. Prezes Barcelony Joan Gaspart za nic nie mógł przeboleć takiej porażki. “I tak Barca jest najwieksza, precz z Realem!” - krzyczał na łamach “L'Equipe”. Sprowadził z River Plate Javiera Saviolę, supertalent w mniemaniu dziennikarzy. Wydawało się, że do połowy sierpnia, kiedy to rozpoczynają się rozgrywki, temperatura pomiędzy Madrytem a Barceloną sięgnie zenitu. Ja jednak nie upatrywałem faworyta w żadnym z tych klubów. Moim ukochanym zespołem na zawsze będzie Valencia. Grałem tam przez tyle lat, ile pięknych chwil wówczas przeżyłem. To nic, że większość okresu spędzonego w tej drużynie przesiedziałem w rezerwach, i do tego na ławce. Kiedy wyjeżdżałem do Hiszpanii, była to dla mnie wielka szansa. Grając w przeciętnym tureckim klubie, jakim jest Trabzonspor, nagle przeniosłem się do 4-krotnego mistrza Hiszpanii. Pograłem tam 4 sezony, w tym dwa w rezerwach. I właśnie w meczu rezerw, a raczej drużyny “B” doznałem ciężkiej kontuzji. Poważny uraz stopy wykluczył mnie z gry na wiele miesięcy. Musiałem zakończyć karierę, w wieku 33 lat. Potem wyjechałem tutaj – do Barcelony. Ożeniłem się z Hiszpanką, Juanitą, która spodziewa się dziecka. Nie będę rozprawiał o moim życiu osobistym, to z czasem wyjdzie.
Doszedłem do domu. Natychmiast pochwyciłem komórkę, aby zobaczyć, czy ktoś dzwonił. Tak, jakiś numer 600798341. Nie czaiłem zbytnio, kto to może być, więc natychmiast wykonałem połączenie do gościa. Okazało się, że to Javier Subirats, dyrektor generalny Valencii CF.
J.S: No cześć Tobiasz, dzwoniłem do ciebie, a cię nie było. Mam ważną sprawę.
Ja: Musiałem się przejść. O co chodzi? J.S: Pamiętasz, jak przed laty mówiłeś mi, że jak odejdziesz na emeryturę, chętnie zostałbyś menedżerem Valencii? Ja: Tak, to było po meczu z Celtą, przegraliśmy 1:4, albo 1:3, nie pamiętam. Nabluzgałem wtedy trenerowi.
J.S: No i mam taką propozycję dla ciebie... Ja: Kurde, ty chyba żartujesz? Javier, ja...ja nie wiem czy dam radę...
(zakłócenia na linni) J.S: ...słuchaj, jakieś...zakłócenia są, wpadnij do klubu, to pogadamy...OK? Ja:..no doooobraaa...
Nerwowo odłożyłem słuchawkę. Propozycja była kusząca, kolejna taka szansa. Lecz co ja zrobię, taki malutki w oczach kibiców? Nie zaakceptują mnie. Zacisnąłem zęby i runąłem na fotel.
(zaduma) I poszedłem.
Poszedłem, a wtedy jakoś wszystko potoczyło się jak z górki. Spotkałem dawnych znajomych, prezesa Ortiego, Adriana Ilie, mojego byłego kolegę klubowego no i Javiera Subiratisa. Okazało się, że zostałem przyjęty. Nie miało być żadnej konferencji prasowej, kazano mi się tylko skupić na przygotowaniu zespołu do sezonu. “I tak późno kogoś znaleźliśmy” - miał mówić na spotkaniu Orti. W podskokach pomknąłem do gabinetu i zabrałem się do pracy.
No i zaczęło się. Siedząc przed laptopem przejrzałem “Don Balon”, a w szczególności strony sportowe. “Rafa wyrzucony”, “Benitez do kapci” - tak brzmiały tytuły pisane najgrubszym drukiem na ostatniej stronie. Czytam dalej: “Rafel Benitez został zwolniony z funkcji menedżera Valencii (...) Powodem są prawdopodobnie
fatalne wyniki zespołu w ostatnim sezonie i w meczach sparingowych. Krążą plotki, że Beniztez popadł w konflikt z bramkarzami, których rzekomo obrażał i poniżał”. “Ciekawe” - pomyślałem. W obawie, że gdzieś, w niższej kolumnie znajdę swoje nazwisko, czytałem dalej: “Jaime Orti twierdzi, że znalazł już odpowiednią osobę na to stanowisko. Niektórzy z otoczenia prezesa twierdzą, że może być to były zawodnik Valencii, a zawodnicy poszli dalej w przypuszczeniach, mówiąc, że to Polak Tobiasz Pinczewski będzie nowym trenerem”. No i wykrakali. Jestem, pierdzę teraz w fotel menedżera Valencii i mam pod sobą klub, do którego miałem tak daleko w moich ostatnich sezonach gry.
Pierwszy mecz grać mieliśmy z Las Palmas, na stadionie Insluar. Obrałem sobie taktykę, dopracowałem ja w najdrobniejszych szczegółach. Drugim krokiem miało być wzmocnienie zespołu. A kasa w klubie była:
Oczywiście w złotych. Klub zasilili: Josep Guardiola na free i Ismael Urzaiz z Athletic Bilbao za, bagatela, 72,5 mln złotych. Za takie pieniądze to ja bym wykupił wszystkie kluby pierwszej ligi polskiej...A więc zespół prezentował się tak:
I nadszedł dzień meczu – 19 sierpnia 2001 rok. Wszyscy zdrowi, wszyscy silni. W szatni przed meczem panowała przyjacielska atmosfera, lecz czuć było, że czują do mnie jakiś respekt. Wychodząc, poklepałem po plecach Carew'a, któremu jeszcze teraz daję pograć w pierwszej jedenastce. Będzie żelaznym zmiennikiem Urzaiza, a Urzaiz żelaznym zmiennikiem Carew'a. Humory dopisywały. Dopiero później zdałem sobie sprawę, jak bardzo.
Chłopaki od początku bombardowali bramkę Ayali, co udokumentowali w 13 minucie. Guardiola obsłużył prostopadłym podaniem Ayalę, który wpadł w pole karne i niczym rasowy napastnik zdobył przepiękna bramkę. Zawodnicy się rozkręcili na dobre. A oto efekt:
I pierwszy mecz sezonu za nami. Podziękowałem graczom za poświęcenie i niezłą grę. Każdy powie: “Las Palmas? Co to je?”. I przyznaję rację. Ale nie ma to jak dobre zgranie i wyrobienie woli walki...
Tydzień później mecz z Alaves. Bałem się, pierwszy mecz przed własną publicznością. Zaprosiłem żonę, która jest jeszcze trochę w szoku, że jej mąż zarabia taaaakie pieniądze w jednym z najlepszych klubów w Primera Division. Upał niemiłosierny: 32 stopnie. Podczas meczu zawodnicy w każdej wolnej chwili pili wodę. Mój asystent, Camarasa stał przy linii bocznej i co chwila rzucał w kierunku to Angulo, to Carboniego bidony z lodowatą wodą. Takie temperatury są tu często, nie ma się co dziwić. Nie przeszkodziło to Valencii w pokonaniu Alaves 3:1. Gole strzelali Guardiola, Carew i młody Vicente. Dla pomarańczowo – czarnych z Alaves strzelał Jordi.
Późnym wieczorem, gdzieś około jedenastej, spotkałem się z kumplami na wybornym hiszpańskim piwie. Nie produkują tu tak dużo browarów jak w Polsce, ale jak już produkują, to robią to dobrze, ba, bardzo dobrze. I tak sobie siedzimy i rozmawiamy o ostatnim meczu. Był ze mną wspomniany już Jose Camarasa, Diego Corominas – scout, Delgado Meco – trener no i jeszcze jeden, kibic, zwiący się Miguel Flore, lat 56.
Miguel Flore: Wiesz co, Tobiasz, zastanawia mnie jedna rzecz: dlaczego ty nie wystawiasz Urzaiza, tylko tego dwumetrowego Norwega. Zgłupiałeś? Jak się mój szwagier dowiedział, że Urzaiz u nas będzie grał, to pobiegł i zamówił karnet na mecze w domu. No powiedz, jak to było?
Ja: Mówisz, tak jak jest. Czuję, że Urzaiz jest lepszy od Carew'a, dlatego zostawiam go na mecz z mocnymi. Ot, choćby Real czy Deportivo.
Delgado Meco: Nie zapominaj, że Barca też jest silna.
Ja: A my? Przecież to my jesteśmy najlepsi!
Jose Camarasa: Podziwiam twój optymizm, Tobiasz. Mamy za sobą dopiero dwa mecze.
Miguel Flore: On ma rację – to my jesteśmy najlepsi.
Diego Corominas:
Racja, ale chyba nie widzieliście ostatniego meczu Barcelony – 4:0 z Sewillą! A grali, że aż miło, mmmm....
Ja: Czy ty przypadkiem knajpek nie pomyliłeś? Jesteśmy w klubie Valencia, a nie w centrum Barcelony.
D.C: Teraz gramy z Mallorcą. Robisz jakieś zmiany?
M.F: Na moje to ten Carboni powinien wylecieć w pierwszej kolejności. Stary dziad, a bierze jak za dwóch młodych. Ja ci radzę chłopcze, poszukaj lepiej jakiegoś dobrego lewego defensora. Możemy mieć nieprzyjemności!
Ja: Zobaczymy, ale na razie musi grać, bo nie mam nikogo na jego pozycję.
D.M: Amadeo skarży się, że nie wytrzymuje dobrze pełnego meczu.
J.C: Na lewej może grać też Prats, z tego co wiem.
Ja: Zamknijmy ten temat. Ja od was tylko wymagam, abyście przyszli na mecz. I teraz żadnych Carbonich, Barcelon, tylko konsumować mi to piwko. To co, może po jednym?
I zagraliśmy z Mallorcą. Wreszcie zagrał Urzaiz, choć nie sugerowałem się radami Flore, tylko słabą formą Carewa w meczu reprezentacji. Dwie szóstki w spotkaniach z Walią i Polską to zdecydowanie za mało, choć oglądając ten mecz na kasecie miałem wrażenie, jakby Nils Johan Semb
źle go ustawił. Mecz zakończył się wynikiem 1:2, a bohaterem meczu został Angulo.
Ale czy ta nota przypadkiem nie za niska?
O kolejnym spotkaniu nawet nie warto się rozpisywać, mecz ze słabiutką Duklą Banska ze Słowacji w pierwszej rundzie Pucharu UEFA nie był może demonstracja siły mojego zespołu, ale od początku kontrolowali mecz. Efekt: 2:0, bramki Ilie i Angulo.
W klubie zrobiło się jakoś żywiej. Pościągałem kilku (4) trenerów i dwóch scoutów, aby pomogli w kierowaniu drużyną. Nikogo nie wyrzuciłem, bo stan mojego klubu wyglądał niezbyt okazale: jeden trener i trzech scoutów to wyraźnie za mało jak na taki klub. Szczególnie dumny jestem z obecności w Hiszpanii Giorgiosa Pomaskiego, człowieka do wszystkiego.
Nie zagadałem zbyt długo z nowymi twarzami, bo musiałem przygotować zespół do kolejnego, niezwykle ważnego meczu, przeciwko Deportivo. Skończyła się bajka, czas na najsilniejszych. Jak się później okazało, był to mecz prawdy.
Na stadionie prawie komplet: 50 tysięcy ludzi. Mestalla może pomieścić 53 tysiące. Wszyscy rozśpiewani, rozkrzyczani, z nadziejami na niezły wynik. Do szatni przed meczem przyszedł na chwilę mój znajomy, Miguel Flore, życzył nam powodzenia i poszedł gdzieś. Na pewno na swoją wierną trybunę, gdzie siada już tyle lat! Wyszliśmy. Oklaski dla piłkarzy, potem dla mnie oczywiście. Depor w swoim najsilniejszym składzie, z Makaayem, Tristanem i Molliną.
Kąsaliśmy, Vicente niczym rozwścieczony byk dobiegał do piłki przy każdym rzucie wolnym i huknął jak z armaty, tak, że stojący w murze Naybet zawsze niemiłosiernie krzywił twarz, jakby mieli go za chwilę rozstrzelać. Vicente dośrodkowuje z rzutu rożnego, Ayala...Ajjjj, poprzeczka! Niesamowite emocje. Caramasa daje mi papierosa, ja odmawiam. O, niebezpiecznie. Tristan otrzymuje podanie od Makaaya i natychmiast mija Pellegrino. Naraz pada jak tur rażony piorunem. Zwija się z bólu, turla wzdłuż linii bocznej. Sędzia podbiega, pokazuje palcem Ayali i dyktuje rzut karny. Tristan jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wstaje i w podskokach chwyta piłkę i stawia na dużej, białej, wapiennej plamie usypanej jedenaście metrów od bramki. Nie myśli długo. Strzela...
Uffff...Przerwa. Dziękuję zmęczonemu Canizaresowi i styranemu Vicente. Spoglądam groźnie w stronę Ayali. W szatni nie miałem zamiaru nikogo ochrzaniać, tylko doprawić taktykę. Tristana kryje Angloma, Ayala nikogo nie kryje, za to przy akcji ofensywnej zapuszcza się do przodu. Przed nami druga połowa.
Czterdzieści pięć minut później myślałem że oszaleję. Dusiłem to w sobie, ale kibice już nie. Bo jak wytłumaczyć taki bilans:
Na czoło tabeli wspiął sie Athletic Bilbao. My mieliśmy przed sobą
spotkanie z Osasuną, rewelacją tego sezonu.
Tylko dwóch osób brakowało do kompletu na stadionie El Sadar...I właśnie niesieni tym dopingiem gospodarze pokonali Valencię 2:1. Bramkę dla naszego zespołu zdobył w 65 minucie Mauricio Pellegrino, pół Włoch, pół Argentyńczyk. Dzięki temu zwycięstwu piłkarze z Pampeluny wspięli się na czwartą pozycję, a nas zepchnęli na piątą. Nadal nie do zatrzymania jest Athletic – komplet punktów, dwanaście strzelonych bramek i zaledwie jedna stracona.
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ