Premier League
Ten manifest użytkownika Kolazontha przeczytało już 2542 czytelników!
Łącznie swój komentarz zostawiło 0 z nich.
Nazywam się Doe. John Doe. A oto moja historia – historia zwykłego człowieka, który dzięki dziwnemu splotowi wydarzeń, mógł dokonać rzeczy niezwykłych. Moje życie dzieli się na dwa okresy – przed i po wypadku. Sęk w tym, że nie pamiętam tego pierwszego. I nie znam też nikogo, kto by mógł mi o nim opowiedzieć. Ale zacznijmy od początku.
Wszystko co pamiętam, zaczęło się 27 marca 1992 roku, kiedy to po 452 dniach śpiączki obudziłem się w przyjaznych murach szpitala akademickiego w Newham. Cała moja wiedza na temat tego, co działo się wcześniej ogranicza się do relacji ekipy ratowników, która pewnej zimowej nocy wyciągnęła mnie z Tamizy. Dokładnie rzecz biorąc to z wraku samochodu, który razem z mną wpadł do rzeki. Dlaczego, skąd, po co. Policja ustaliła tylko tyle, że przewody hamulcowe zostały przecięte, a auto z dużą prędkością uderzyło w barierę mostu i wpadło do wody. Niestety nie znalazł się nikt, kto znał moją tożsamość. A może nie chciał się znaleźć. Od momentu przebudzenia moimi jedynymi znajomymi byli fizjoterapeuci, pielęgniarki i inni członkowie personelu medycznego. Szczególnie bliski był mi Mike – młody lekarz, bez którego nie byłoby tej historii. Mike często miał nocne dyżury – a ja, jak się okazało, bardzo dużo mówiłem przez sen. I to ciągle o tym samym – klepaniu zderzaków, przeglądach, wjeżdżaniu na kanał. A przy okazji bluzgałem gorzej niż Zdzich – szpitalny cieć, który to zidentyfikował moje niewybredne słownictwo jako piękną polszczyznę. Wniosek był prosty: musiałem pracować w warsztacie i obracać się wśród polskich roboli. Ale nikt nie był w stanie tego zweryfikować. Wracając do Mike'a – jego szwagier miał mały warsztat samochodowy w północnym Londynie. Doktor powiedział, że po wyjściu ze szpitala mogę się tam zgłosić – a nuż znajdzie się dla mnie praca. Majki nawet nie wiedział jak było to dla mnie ważne. Mijał dzień za dniem. Zajęcia rehabilitacyjne na przemian z coraz częstszymi bezsennymi nocami. Ciągle zastawiałem się, dlaczego nikt mnie nie odwiedził, nikt nie troszczył się o to czy przeżyłem. A może nie miałem żadnej rodziny, znajomych, tylko w kółko praca-dom?
Aż w końcu nadszedł ten dzień. Lekarze stwierdzili, że jestem gotów opuścić gościnne mury szpitala. Może fizycznie byłem, ale psychicznie chyba nie do końca. Poza ludźmi w białych fartuchach nie znałem nikogo innego. Ale nie mogłem przecież zostać tam na zawsze. W końcu kiedyś trzeba wyjść spod szpitalnego klosza.
W chłodny październikowy poranek wsiadłem do taksówki. W kieszeni trochę funtów, w torbie kilka ciuchów, w zaciśniętej dłoni kartka z adresem: 27 Almington Street, Handsome Rob's Garage – Full service&even more. Po kilkunastu minutach jazdy dotarłem do celu. Rob, właściciel warsztatu, okazał się łysawym, ciągle uśmiechającym się facetem po pięćdziesiątce. Usiedliśmy przy herbacie i zaczęliśmy rozmawiać o moim ewentualnym zatrudnieniu. Okazało się, że pomimo życiowego zakrętu dalej pamiętam do czego służą poszczególne narzędzia, co jest czym w silniku i jak wyklepać, żeby się nie naklepać. Rob stwierdził, że może mnie przyjąć na okres próbny. Dodatkowo rozwiązał mój największy problem związany z brakiem lokum – mogłem spać w kanciapce nad zakładem. Jednak czasem los potrafi się uśmiechnąć do człowieka, pomyślałem kładąc się spać we własnym łóżku po raz pierwszy od dłuższego czasu. Pierwszy dzień w pracy minął pod znakiem lekkich robótek – sprawdzaniu poziomu oleju, wymianie opon czy też innych pierdołach, z którymi normalni kierowcy powinni dać sobie radę sami. Dwóch pomocników Roba przyjęło mnie ciepło – nie traktowali mnie z góry, co zresztą mnie nie dziwiło. Byłem od nich starszy jakieś dziesięć lat. Po robocie browarek, po browarku do wyrka i tak codziennie. Zastanawiało mnie tylko, co znajdowało się za drzwiami, które prawie zawsze były zamknięte, a klucz miał tylko właściciel. Wolałem jednak się nie narzucać – jak będę miał się dowiedzieć, to się dowiem.
Czas mijał, warsztat prosperował coraz lepiej. Z czwórki zrobiła się nas ósemką, a zdarzały się momenty gdzie pracowało nas i dwunastu. Wolne od roboty chwile spędzaliśmy we własnym gronie – wypady do pubu, na ryby i od czasu do czasu na jakiś mecz. W Londynie nie było z tym problemu – sporo drużyn, więc było w czym wybierać. Tak jakoś wyszło, że najczęściej na stadionie bywałem z Robem, a on, jak na rdzennego mieszkańca Islington przystało kibicował jednej, wybranej drużynie – Arsenalowi. Stare przysłowie mówi, że jeśli się wlezie do Rzymu, to trzeba się zachowywać jak Rzymianie. Tak i było ze mną – powoli, krok po kroku, zaczęła się rodzić moja miłość do klubu z Highbury. Po pewnym czasie można było mnie nazywać prawdziwym kibicem: szaliczek, koszulka, czapeczka, kubeczek, karnecik, tysionc i jedna przyśpiewka na pamięć, sporo wyjazdów, kilka starć (choć niegroźnych) z największymi rywalami zza między – Kwokami. Jednym słowem – pełen_wypas. Mijały kolejne lata, aż nadszedł pamiętny rok 2004, wspaniały i tragiczny jednocześnie. Wspaniały, bo po niezapomnianym sezonie bez porażki Kanonierzy sięgnęli po mistrzostwo, tragiczny, bo straciłem przyjaciela i przewodnika – po ostatnim meczu serce Roba nie wytrzymało. Wszyscy wokół cieszyli się z triumfu, ja nie potrafiłem. W trakcie odczytywania testamentu nie mogłem uwierzyć własnym uszom – stary łysol zapisał mi w spadku warsztat. Rob, gdybyś wiedział jakie to przyniesie konsekwencje, to pewnie nigdy byś się na to nie zdecydował.
Gdy po pewnym czasie dojrzałem do tego, aby sprzątnąć gabinet Roba, znalazłem to, czego nigdy wcześniej nie było mi dane nawet dotknąć – klucz do tajemniczych drzwi. W warsztacie nie było nikogo poza Ryanem, który zawzięcie dłubał w podwoziu delikatnie zdezelowanego Defendera. Po cichu wyszedłem na zaplecze, otworzyłem drzwi i moim oczom ukazał się dość niezwykły widok – dwa pięknie odrestaurowane Mini i niedokończony jeszcze Aston Martin DB6. A więc to tym po godzinach zajmował się Rob. Po namyśle postanowiłem kontynuować dzieło poprzednika, ba, stwierdziłem, że właśnie w tym widzę przyszłość warsztatu. Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania – ściągałem specjalistów z całej Anglii, żeby tylko wyrabiać się ze zleceniami na czas. Pewnego dnia znajomy barman dał mi namiary na pewną – według niego – uroczą, młodą damę, która chciała powierzyć w dobre ręce swojego sportowego Austina. Bill nie miał w zwyczaju kłamać – klientka okazała naprawdę piękną kobietą, tak na oko delikatnie po trzydziestce. Katie, gdyż chciała, aby zwracać się do niej po imieniu, należała do tego grona klientów, których lubiłem najbardziej – zdecydowani, znający się na rzeczy. Ale do cholery, przecież była kobietą. Gdy usiadłem wieczorem nad planem samochodu, nie mogłem uwierzyć w to co się dzieje. Zamiast myśleć o piaskowaniu korundem, myślałem o wściekle zielonych oczach Katie. John, do kurwy nędzy, panuj nad sobą. Nic o niej nie wiesz, znasz ją kilka godzin, widziałeś raz, dyscyplinowałem się. Pomogło na krótko. Następnego dnia stała się najgorsza rzecz jaka mogła się zdarzyć – klientka stwierdziła, że będzie codziennie doglądać prac. O zgrozo! John, kończ to jak najszybciej. Ale to było silniejsze ode mnie. Nawet nie zauważyłem, kiedy zaproponowałem Katie wyjście na drinka. Co dziwniejsze, ona się na to zgodziła. Potem był drugi raz, trzeci, koniec renowacji, czwarty raz, kino, kawiarnia i spacer w księżycową jasną noc, a potem jak to zwykle bywa – wylądowaliśmy w łóżku, nie pamiętam już czyim. Wydawało mi się, że na tym się skończy, ale byłem w błędzie. Nie obejrzałem się jak w łazience pojawił się drugi ręcznik, w szafie damskie fatałaszki, a w mieszkaniu porządek. Krótko mówiąc – było nam ze sobą dobrze. Katie nie wnikała zbytnio w moją przeszłość, mi wystarczało to, że wiedziałem, że pracuje w domu maklerskim, a jej ojciec jest pomagierem jakiejś francuskiej szychy mieszkającej w Londynie. Że też wtedy nie skojarzyłem faktów. Ale skąd mogłem na to wpaść – przecież Kate nie nosiła nazwiska ojca! Ale po kolei.
Pewnego dnia, moja połowica stwierdziła, że znamy się już na tyle długo, że wypadałoby, aby poznał jej rodziców, Kate była już dużą dziewczynką, ale z zasadami – planowaliśmy sformalizować nasz związek, więc uznała, że powinienem zobaczyć swoich przyszłych teściów. Gdy w sobotnie popołudnie dotarliśmy do rodzinnego domu Kate na przedmieściach Londynu, mało co nie dostałem zawału. W drzwiach czekał na nas Pat Rice. Tak, TEN Pat Rice. Przez cały czas siedziałem jak na szpilkach. Ja, zwykły mechanik i szary kibic Arsenalu, kręciłem z córką legendy londyńskiego klubu, w ogóle nie będąc tego świadomy. Szanowny pan Rice jak tylko dowiedział się, że kibicuje Kanonierom, to od razu odłożył na bok temat zamążpójścia jego ukochanej jedynaczki. Rozmawialiśmy – ku wielkiemu oburzeniu szanownej pani Rice – wyłącznie o Arsenalu. Gościnne mury posiadłości opuściłem ze zgodą na ślub, napakowanym do granic niemożliwości żołądkiem i przepustką na boisko treningowe ukochanej drużyny. Skorzystałem z niej kilka razy, bo powiedzcie sami, jak szybko nudzi się robienie zdjęć z piłkarzami czy też wynoszenie toreb pełnych piłek, koszulek czy innych gadżetów z autografami i rozdawanie ich znajomym? Niestety osoba, na kontakcie z którą – chociażby najmniejszym – bardzo mi zależało, była ciągle zajęta. Według Pata taka już była natura Bossa – niedostępność i praca w samotności na pierwszym miejscu.
Jakież wielkie było moje zdziwienie, gdy na ślubie, wśród gości pojawił się Arsene. W nienagannie skrojonym garniturze złożył nam życzenia, a podając mi rękę rzucił tajemnicze: „Będziemy musieli porozmawiać, chłopcze”. Te słowa przez kilka kolejnych dni nie dawały mi spokoju. Po głowie chodziły mi różne myśli. Może chce mnie zrobić prezesem jakiegoś fanklubu. Albo zaprosi mnie na kawę do swojego gabinetu. A może po prostu ma do zrobienia jakieś fajne, stare autko? Jakieś dwa tygodnie później pojawił się niespodziewanie w warsztacie. Usiedliśmy na zapleczu.
– Nie wiem czy jesteś tego świadomy, ale Pat jest moim najlepszym przyjacielem. Mogę powiedzieć, że wręcz bratem. A teraz ty stałeś się członkiem jego rodziny, więc poniekąd i mojej. Dlatego postanowiłem dać wam, w w szczególności tobie niezwykły prezent ślubny.
– Ależ nie trzeba, panie Wenger – odpowiedziałem speszony.
– Tylko mi tutaj bez żadnych panów, John. Mów mi Arsene – rzucił.
– Dobrze, Arsene. Doceniam twój gest, ale nie musisz nam niczego dawać.
– John, nie wiesz nawet o co mi chodzi, a już mówisz nie.
– Ok, wobec tego zamieniam się w słuch.
– Ja już jestem stary i różne durne myśli przychodzą mi do głowy. Postanowiłem więc, że w ramach prezentu pozwolę ci kierować przez rok naszym ukochanym klubem, a w razie dobrych wyników i dłużej.
– Ty chyba naprawdę oszalałeś!
– Kultura nakazuje, żeby nie przerywać, kiedy mówi starszy – władczo stwierdził Boss – kontynuując, będziesz kierował drużyną. Oczywiście nie sam. Pat dalej będzie asystentem, a ja zajmę cieplutką posadkę w zarządzie i będę bacznie przyglądać się twoim poczynaniom.
– Ale ja się przecież do tego nie nadaję.
– Nadajesz się, nadajesz. Nie ma bardziej odpowiedniej osoby na to stanowisko niż ktoś, kto wkręcił się do ekipy remontującej szatnie na White Hart Lane tylko po to, by wmurować w ściany surowe jajka.
– Skąd o tym wiesz?
– Obowiązkiem prawdziwego trenera jest wiedzieć o wszystkim co dzieje się zarówno w drużynie jak i wokół niej. Pamiętaj, że zawsze możesz przyjść do mnie po radę. Więc powiedz mi, John, jakie są twoje plany co do zespołu? Kogoś mamy dokupić? Sprzedać? Nie pytam czy się zgadasz, bo jeśli choć przez chwilę myślałeś o odrzuceniu propozycji to przyjmij do wiadomości, że odmowa będzie skutkowała dożywotnim zakazem stadionowym dla ciebie i twoich ewentualnych potomków. Więc jak będzie?
I wtedy wypowiedziałem zdanie, które zapamiętałem do końca życia:
– Powiedz ile możemy wydać, a ja powiem ci jak będzie.
Kolejna część ukaże się po nabyciu drogą kupna „jedenastki”. O ile to nastąpi.
REAL MADRYT |
FC BARCELONA |
MANCHESTER UNITED |
Rozbuduj obiekty młodzieżowe |
---|
Korzystając z rady Pucka, warto od razu po rozpoczęciu gry przejść się do zarządu i poprosić o zwiększenie nakładów na szkolenie młodzieży lub rozbudowę obiektów. Sprawdziłem to - włodarze prawie zawsze zgadzają się na takie warunki już w pierwszych tygodniach naszego urzędowania. |
Dowiedz się więcej |
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ