[klik]
- Marzec... Tak, marzec… Lubię ten miesiąc chociaż nigdy nie zastanawiałem się dlaczego… Może dlatego, że jest taki urozmaicony? Prawdziwie piękny czas w tej części naszego świata. I dla tych, którzy zimy mają już po dziurki w nosie i dla tych, którzy chcieliby skorzystać z tego, że gdzieniegdzie jeszcze leży śnieg. Dla tych pierwszych tu i ówdzie wyrastają przebiśniegi, pokazują się krokusy, lody na strumykach powoli topnieją, robi się cieplej. Dla pozostałych zima czasem może jeszcze powrócić, a jeśli nie, to i tak w odwodzie jest wypad w góry, w których szaleć na dwóch deskach bądź na jednej można jeszcze do woli.
Akurat dla mnie marzec 2008 roku nie kojarzy się najlepiej. Nie zauważałem ani białej zimy ani początków kolorowej wiosny. Istniała tylko wszechobecna plucha i chlapa, a kolorem dominującym była szarość. Może powodem akurat takiego postrzegania świata był ciągły stres, który doprowadził mnie do chronicznego bólu brzucha? Chociaż patrząc na tamten okres z dzisiejszej perspektywy, raczej nie miałem jakiegoś szczególnego powodu, aby tak bardzo się przejmować… Prawda, że
prezes Kupka wywierał na mnie ogromną presję, ale sam też źle znosił porażki swojego zespołu, zwłaszcza w tej klasie rozgrywkowej. A jeśli chodzi o wyniki
Haching do tej pory, bo taki przydomek nosi tutejsza drużyna – niezbyt wyszukany, prawda? – to nie przegraliśmy jeszcze żadnego meczu w lidze! Jedyne dwie porażki to te w pierwszych meczach sparingowych rozpoczynających przygotowania do kolejnych rund sezonu! Prezes zdawał się mieć bardzo dobrą pamięć, niestety nie do tych dobrych rzeczy… Pan Kupka wybrał sobie niezbyt przyjemną dla mnie metodę motywacji, co jeszcze miało dać znać o sobie w przyszłości odciskając piętno w mojej psychice.
- Znaczy się co dokładnie?
- Myślę, że jeszcze nie pora. Raczej jeszcze nie jestem gotowy na tego typu zwierzenia. Chciałbym dochodzić do tego stopniowo, po kolei.
- Oczywiście. Do niczego przecież pana nie zmuszam. Proszę.
- Pewnie i tak wszystko wyjdzie jak znowu wkręcę się w opowiadanie o mojej pracy. Często łapię się na tym, że zanim dojdę do tego, co naprawdę chciałem powiedzieć, to wspomnę jeszcze przy okazji o stu innych ważniejszych lub też zgoła mało ważnych rzeczach. Eh, mniejsza z tym. Wracając do marca, a właściwie do 1 marca 2008 roku, bo wtedy miał miejsce pierwszy mecz rundy wiosennej mojego
Haching w
Regionalliga. Graliśmy z rezerwami
TSV 1860 Monachium i jakież było moje zdziwienie gdy zobaczyłem zawodników tego klubu wbiegających na nasz stadion w Unterhaching!
- A co w tym dziwnego? Przecież jakoś na ten stadion musieli się dostać.
- Nie, nie. Nie o to mi chodzi. Oni zrobili dokładnie to samo co my podczas naszego pierwszego spotkania czyli nie skorzystali z żadnej komunikacji miejskiej ani własnego autokaru tylko przebiegli, przespacerowali się przez Perlacher Frost pod Monachium aż do Unterhaching. Możliwe, że tak ich trener szukał wyjścia z trudnej sytuacji, a że inne metody nie działały…
TSV we wcześniejszych siedmiu meczach nie zdobyło ani jednego punktu, ich piłkarze strzelili 3 bramki a sami stracili ich 39! Nic dziwnego, że szkoleniowiec chwytał się każdej deski ratunku, a skoro ten sposób zadziałał w naszym przypadku to dlaczego nie miałby zadziałać i tym razem? Jednak nawet pomimo tego wydarzenia byłem pewny zwycięstwa. Po pierwszej części sezonu miałem wyklarowaną pierwszą jedenastkę, a w przerwie zimowej sprowadziłem kilku nowych zawodników, którzy już po sparingach dobrze się wkomponowali w mój zespół. Mowa przede wszystkim o najszybszym lewym obrońcy jakiego znam
Timo Kunercie - chyba tylko
Patrice Evra oraz
Armand Traore w tym aspekcie mu dorównują, ale niestety przewyższają pod każdym innym - oraz zawodniku, o którym zdążyłem już wspomnieć kilka razy:
Pedro Oldonim. W obecności prawie 5 tysięcy kibiców na Sportpark udało się zwyciężyć
2:0, ale spotkanie w ogóle nie było emocjonujące. Przewaga mojego zespołu była miażdżąca, od posiadania piłki aż po oddane strzały: 26 do 0! Jednak tak niski rezultat nie był zasługą postawy bramkarza gości, a raczej wynikiem słabszej formy mojego zespołu. Jasnym punktem był debiutant, w którym pokładałem wielkie nadzieje na przyszłość. Pedro ustalił wynik spotkania w 84. minucie w taki sposób, jakiego jeszcze w tej lidze nie widziałem. Strzał silny, płaski, precyzyjny. Z ostrego kąta w sam róg bramki, po prostu cudo! A w 51. minucie
Kolomaznik strzelił całkowicie normalną bramkę jak na ten poziom rozgrywek… W tym meczu na prawej pomocy zadebiutował też
Mario Fillinger, a w przerwie wszedł wracający po kontuzji
Babatz. Wszyscy zagrali przyzwoicie, więc nie było powodów do obaw przed nadchodzącymi meczami. To zwycięstwo przedłużyło naszą passę do 19 meczów bez porażki, jednak nadal pozostawaliśmy na drugim miejscu w lidze.
Kolejne spotkanie graliśmy z
Siegen na wyjeździe. W składzie nie było wielkich zmian poza tym, że od początku zagrał
Babatz. A mecz? Już od pierwszych minut nasz kapitan
Roman Tyce dawał przykład kolegom bombardując bramkę przeciwników potężnymi strzałami z dystansu. Co ważne – celnie! Jednak dobrze spisywał się
Thomas Richter, bramkarz
Sportefunden Siegen, ale tylko do 21. minuty. Wtedy to z lewego skrzydła dośrodkował
Mirek Spiżak, a
Oldoni wyprzedził obrońców i spokojnie pokonał rozpaczliwie interweniującego bramkarza gospodarzy. Nadal atakowaliśmy, ale to
Siegen strzeliło po kontrze w 39. minucie bramkę, tak więc do szatni schodziliśmy przy stanie
1:1. Druga część meczu zaczęła się podobnie jak pierwsza – od naszych ataków, ale znowu to gospodarzom udało się strzelić gola w 72. minucie. Myślałem, że tym razem już się nie powstrzymam i zdemoluję ławkę rezerwowych, jednak
Tyce mnie przed tym uratował. W 77. minucie po raz kolejny oddał atomowy strzał zza pola karnego i tym razem skuteczny! 5 minut później znów nasz kapitan uderzył potężnie na bramkę
Richtera i tym razem trafił… w poprzeczkę.
Kolomaznik był tam gdzie być powinien i wepchnął piłkę do siatki! Kolejny mecz i kolejne zwycięstwo! Znowu zdecydowana przewaga nad rywalem chociaż wynik
3:2 nie do końca na to wskazywał. Prezes przestał mi wypominać styl dwóch porażek sparingowych, ale zastanawiałem się czy w takim nastroju wytrwa chociaż do kolejnego tygodnia kiedy to mieliśmy się zmierzyć z
FSV w Frankfurcie.
Z
FSV znowu mieliśmy przewagę, znów oddaliśmy więcej strzałów, ale tym razem bohaterem meczu został bramkarz
Alexander Stolz. Łapał dosłownie wszystko co leciało w stronę jego bramki, a moi zawodnicy nie potrafili go przechytrzyć. Skończyło się na
0:0 i na kazaniu prezesa
Engelberta Kupka o tym, że osiągając takie wyniki nie dogonimy
Stuttgarter Kickers, którzy wygrywali mecz za meczem i w tamtym momencie odskoczyli nam o kolejne dwa oczka. Wiedziałem, że nie powinienem się za bardzo przejmować tą gadką, przecież do końca sezonu zostało jeszcze dużo okazji, żeby to nadrobić zwłaszcza, że piłkarze byli w świetnej formie, a takie mecze jak ten z
FSV czasami się zdarzają – wypadek przy pracy. Pan Kupka tego nie wiedział, albo nie przyjmował do wiadomości, mój żołądek też tego nie wiedział i przejmował się każdym spotkaniem z prezesem skręcając się niemiłosiernie za każdym razem… Jedyną uświadomioną osobą byłem ja, ale nie miałem zbytniego wpływu na tych dwóch wymienionych delikwentów. Tak więc oni hasali sobie swoimi ścieżkami, a ja starałem się skupiać tylko na swoich obowiązkach chociaż jeden i drugi wcale mi tego zadania nie ułatwiali.
W marcu rozegraliśmy jeszcze dwa mecze: pierwszy w Unterhaching z
Pfullendorf był popisem 22-letniego, sprowadzonego z
rezerw HSV, prawego pomocnika
Mario Fillingera, który strzelił dwie bramki, a trzecią dorzucił obrońca gości… W doliczonym czasie gracze
Pfullendorfu strzelili jeszcze honorowego gola, jednak to nie było w stanie zmącić naszej radości.
Drugi mecz graliśmy z
drugą drużyną Karlsruhe w obecności aż 82 miejscowych kibiców. Tym razem dwa razy na listę strzelców wpisał się
Oldoni, a trzecią bramkę strzelił
Tyce, który ma wielką moc w tej swojej prawej nodze i na szczęście skwapliwie z tego korzystał. Kapitan pełną gęba, można by rzec, że taki nasz regionalny
Steven Gerrard… Przepraszam, ja tutaj operuję takimi nazwiskami, które mogą pani niewiele mówić, nie przeszkadza to pani za bardzo?
- Niewiele mówić? Szczerze mówiąc to od spotkań z panem na powrót zaczęłam się interesować piłką nożną. Trochę. Gdyby tylko było więcej bliższych ujęć kamer w transmisjach z meczów to pewnie w wolnych chwilach więcej czasu spędzałabym przed telewizorem. Ale oczywiście wiem kto to jest Gerrard.
- Ogląda pani piłę nożną tylko dla męskich torsów?
- Nie tylko. Ale czy pana to dziwi? Przecież to pan pierwszy wspomniał tutaj o pięknie i o kanonie piękna oraz o tym, żeby dostrzegać go nie tylko w muzeach, prawda?
- Prawda, ale…
- I to chyba jest bardziej naturalne jeżeli ja, jako kobieta, zachwycam – może to za duże słowo – lubię popatrzeć na dobrze zbudowane męskie ciała. Dobrze, ten temat uważam za zamknięty, niech pan wróci do opowiadania o swojej pracy. Jak dobrze rozumiem marzec już się skończył i nastały w końcu cieplejsze czasy?
- Tak szybko urywa pani temat i każe mi przejść dalej? No ok… Kwiecień rzeczywiście był cieplejszy i zaczął się dwoma meczami, które też nieźle mnie rozgrzały. Zarówno pierwsze spotkanie u siebie z
Kassel jak i drugie na wyjeździe z
SVV Reutlingen 05 na dobrą sprawę mogły się zakończyć tak samo jak spotkanie z
FSV – wynikami po
0:0 – bramkarze obu drużyn przeciwnych wyczyniali cuda, chociaż może to ja patrzę na to ze złej strony? Może to raczej u moich napastników szwankowała skuteczność? Pewnie tak, zważywszy na to, że dawałem grać w pierwszym składzie
Janowi Holendzie, u którego już o wiele wcześniej stwierdziłem słabą odporność na presję, swoją drogą – jaka presja jest w
3. lidze? Moim zdaniem żadna w porównaniu z tym, co czeka zawodnika w pierwszej lidze lub też na arenie międzynarodowej. Całe szczęście w drugim meczu już w pierwszej połowie złapał kontuzję i tym sposobem uratował mnie przed chwytaniem się tak głupich pomysłów jak dawanie mu grać od pierwszych minut w przyszłości. W meczu z
Kassel bramkę w 87. minucie strzelił
Stefan Frühbeis, wtedy kiedy już powoli zaczynałem godzić się z myślą o kolejnej stracie punktów i o kolejnej połajance ze strony prezesa. Rzut rożny w ostatnich minutach dał mi nadzieję na to, że nie obgryzę swoich paznokci aż do łokci, a
Stefanowi dał pierwszego gola w sezonie i raczej na więcej w jego przypadku się nie zanosiło. W
Reutlingen to
Tyce w 88. minucie znowu uderzył z około 30 metrów – jego 10 bramka w sezonie – i dał nam kolejne 3 punkty, które dzięki porażce
Stuttgarter Kickers pozwoliły nam w końcu ich wyprzedzić!
Mecz z
Sandhausen został rozstrzygnięty już w pierwszej połowie kiedy to najpierw po dośrodkowaniu z lewej strony
Mirka Spiżaka głową piłkę do siatki skierował
Pedro Oldoni, a później w 45. minucie strzał z karnego, również
Oldoniego, najpierw odbił bramkarz, jednak przy dobitce szans już nie miał. Swoją drogą rywale mieli słuszne pretensje do sędziego przy pierwszej bramce, bo na spalonym był
Spiżak. Oczywiście w mediach tego nie potwierdziłem, ale w tym co im powiedziałem było trochę prawdy, czyli że widok zasłaniały mi cheerliderki, więc nie obciążałem jakoś bardzo swojego sumienia. W tamtym momencie byłem bardzo zadowolony z cały czas rosnącej formy mojego lewego skrzydłowego –
Mirka, a dyspozycja
Pedro była naprawdę zadziwiająca. W końcu z pełnym przekonaniem mogłem stwierdzić, że dokonałem świetnego zakupu.
W kolejnych dwóch meczach znowu strzeliliśmy po dwie bramki. W meczu z
rezerwami Bayernu Monachium tuż przed końcem pierwszej połowy świetnym zagraniem głową gola zdobył
Mirek Spiżak wykańczając akcję zainicjowaną przez
Fillingera na prawym skrzydle, a zaraz po rozpoczęciu drugiej połowy
Oldoni zdecydował się uderzyć z 25 metrów, strzał nie był bardzo mocny, ani też jakoś wyrafinowany technicznie, więc bramkarz
Bayernu II pewnie miał jeszcze sporo czasu, żeby się zastanowić co z tą piłką zrobić. Wybrał rozwiązanie bardzo efektowne czyli przepuszczenie piłki między swoimi rękami… Rzeczywiście dawno takiego rozwiązania podobnej sytuacji nie widziałem.
W 20. minucie spotkania z
Regensburgiem przy okazji rzutu rożnego
Spiżak po raz kolejny zrobił użytek ze swojej głowy i swojego wzrostu - 186cm… - strzelając silnie pod porzeczkę. W tamtym okresie zaczynałem czuć się prawie tak samo jak Napoleon Bonaparte, wokół sami wysocy osobnicy, a ja ze swoim wzrostem… A wie pani, że Napoleon wcale nie był taki niski?
- Tak?
- Najprawdopodobniej miał po prostu „wysokie” otoczenie, a 168cm to wcale nie tak mało, zwłaszcza jak na tamte czasy, a jest to tylko 2 centymetry mniej od mojego wzrostu. A moje otoczenie jest naprawdę wysokie – jak patrzę na takiego
Pedro Oldoniego to zawsze wydaje mi się jakby miał te 2,5 metra, a i zawodników wyższych bądź niewiele niższych od niego w
SpVgg Unterhaching nie brakowało i nie brakuje.
- A jak wysoki jest Oldoni?
- 190 centymetrów … Hm… Mniejsza o wzrost! Napoleon – jak się powszechnie przyjęło – wysoki nie był, ale był gigantem intelektu. Byłoby całkiem przyjemnie gdyby w przyszłości też ktoś tak o mnie powiedział. Ale wracając do meczu z
Regensburgiem to był to kolejny mecz, w którym mieliśmy zdecydowaną przewagę w posiadaniu piłki i jeszcze prowadziliśmy, a znów zdarzyło się to, co już nie raz się nam przytrafiało: przeciwnicy strzelili nam bramkę po kontrze. W 73. minucie obrońca wyrzucił piłkę z autu na własnej połowie, a później nastąpiły trzy podania i napastnik przeciwników znalazł się sam na sam z
Darkiem Kampą, naprawdę nie mógł nie wykorzystać tak dogodnej sytuacji. 3 punkty, na które w pełni zasługiwaliśmy zapewnił nam w 87. minucie
Kolomaznik wykańczając świetne prostopadłe podanie
Tyce z głębi pola. Był to już 15 gol Kolomaznika w tym sezonie.
I był to też ostatni mecz przed najważniejszym spotkaniem w sezonie. Tak zwany mecz „o 6 punktów” czekał nas 6 maja 2008 roku kiedy to jechaliśmy do Stuttgartu na mecz z tamtejszymi
Kickers…
[klik]
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ