Wielu polskich zawodników może mówić, że pech przerwał im świetnie zapowiadającą się karierę piłkarską. Czasem ten pech odnosi się do licznych kontuzji, a innym razem do kilku nieprzemyślanych decyzji, które pokierowały zawodnika na złe tory, z których już się nie podniósł. Tak też było w przypadku Władysława Grotyńskiego, jednego z najwybitniejszych bramkarzy w historii Legii Warszawa.
Impulsywny charakterek
Urodził się w powojennej Polsce w rodzinie, która kochała się w sporcie od zawsze. Stąd nie dziwią jego wszechstronne zdolności dla wielu dyscyplin. Przede wszystkim z powodzeniem grał w hokeja na lodzie, był także juniorskim mistrzem Polski w rzucie dyskiem. Tej pierwszej dyscyplinie zawdzięczał, że nie bał się później pojedynków sam na sam nawet z najpotężniejszymi napastnikami świata. Takim jak choćby Ove Kindvall, sławny Szwed z Feyenoordu Rotterdam ostro zaatakował polskiego bramkarza, wściekły Grotyński pobiegł za nim aż za bramkę, gdy trzymał już piłkę i pchnął tak mocno, że rosły snajper się przewrócił. Polak nie został wówczas ukarany kartką tylko z jednego powodu – po prostu ich nie było – przepis ten wprowadzono dopiero trzy miesiące później. Z kolei jego wielogodzinne treningi z dyskiem zaowocowały dalekimi wyrzutami piłki ręką, tak precyzyjnych, że znakomicie uruchamiały szybki atak, był rzecz jasna ich prekursorem. Zresztą do dziś kibice wspominają, że potrafił dalej wyrzucić piłkę niż inni bramkarze kopnąć i to z mniejszą dokładnością. Na futbol zdecydował się pod wpływem ojca, który jeszcze przed wojną grał w Garbarnii Kraków.
Udany debiut
Sam Grotyński karierę rozpoczął w Mazurze Karczew, który w 1963 roku mierzył się z Legią Warszawa w Pucharze Polski. Co prawda mecz wygrali Legioniści i to 5:0, ale trener „wojskowych” - Longin Janeczek - dostrzegł w młodym bramkarzu gości iskrę. Niedługo później jako 18-latek trafił do warszawskiego klubu, początkowo grając w drużynach młodzieżowych. Na starcie był skazany na pożarcie – zarówno Ignacy Penconek jak i Stanisław Fołtyn byli doświadczonymi golkiperami o uznanej marce z kilkuletnim stażem gry w klubie. Ale cierpliwość w tym przypadku popłaciła. Po blamażu Legii – 0:4 - w pierwszym meczu z TSV Monachium to właśnie młodziutki Władysław Grotyński 17 marca 1965 roku dostał szansę gry w Monachium, gdzie zdołał nawet zachować czyste konto. W rozgrywkach ligowych zadebiutował zaledwie 4 dni później, gdy warszawski klub wygrał 3:1 z Zagłębiem Sosnowiec. Młody bramkarz wpuścił gola, ale i tak wywalczył sobie miejsce w podstawowym składzie. Po sezonie z zespołu odszedł wieczny rezerwowy, to jest Penconek i w kolejnych latach w bramce zespołu grywał Grotyński, tylko od czasu do czasu dając szansę Fołtyniowi. W 1970 roku ustanowił ligowy rekord, przez 759 minut nie puszczając gola. W sumie wychowanek Mazura Karczew zagrał dla Legii Warszawa w 199 spotkaniach we wszystkich rozgrywkach. Pod koniec swojej kariery w tym klubie rywalizował o miejsce w składzie z Janem Tomaszewskim, którego po prostu wciągnął nosem. Pewnie ani jeden, ani tym bardziej drugi nie pomyśleli wtedy, że za kilka lat to właśnie „Tomek” będzie pierwszym bramkarzem w kadrze i bohaterem na Wembley.
Jedynka u Górskiego
Kiedy Kazimierz Górski zastąpił Ryszarda Koncewicza w 1971 roku na stanowisku selekcjonera reprezentacji Polski postanowił, że jego pierwszym bramkarzem będzie właśnie Władysław Grotyński. Debiut Górskiego ze Szwajcarią był dla Grotyńskiego jego trzecim spotkaniem w barwach narodowych. Pomimo dwóch wpuszczonych bramek, selekcjoner mu zaufał i dał szansę w meczu eliminacyjnym – 12 maja 1971 roku z Albanią, gdzie padł remis, 1:1. Tym bardziej szkoda, że pierwszy mecz o punkty okazał się być tym ostatnim dla popularnej „Śruby”. Po wybuchu afery dolarowej Górski musiał zacząć szukać nowego bramkarza do podstawowej jedenastki.
Podwójny szmugiel
Niestety, jego karierę w Legii i w kadrze przedwcześnie przerwały dwa wydarzenia. Pierwsze miało miejsce przed rewanżowym meczu z Feyenoordem Rotterdam w Holandii, a Polacy bili się z nimi wtedy o finał Pucharu Mistrzów. Władysław Grotczyński do spółki z innym piłkarzem Legii, Januszem Żmijewskim, postanowili dorobić. W tym celu przed wylotem z Okęcia kupili nielegalnie 2500 dolarów, które zamierzali sprzedać z zyskiem w Rotterdamie. Próbę szmuglu wykryli jednak celnicy na Okęciu, którzy zostali jednak powiadomieni o całej akcji przez jednego z kolegów chciwej dwójki. Wspomniany zawodnik chciał im zaszkodzić, co prawda obu piłkarzy puszczono do Holandii, ale na lotnisko wezwany został nawet prezes klubu, Zygmunt Huszcza. Niestety, skupieni tylko na tym jakie kary czekają ich po powrocie zagrali słabo i Legia przegrała 2:0. Warto dodać, że w Rotterdamie piłkarzy pilnowało kilkudziesięciu żołnierzy, żeby obaj zawodnicy na pewno wrócili do kraju.
Zdyskwalifikowano tylko Żmijewskiego, a Grotyńskiego surowo ukarano finansowo. Takie pobłażliwe zachowanie nie było w tym przypadku dobrym rozwiązaniem. „Śruba” postanowił jak najszybciej się odkuć, wpadł w towarzystwo przestępcze i został zatrzymany po raz kolejny na szmuglu. Tym razem chodziło o złoto i sprawa nie rozeszła się już po kościach. Wyrokiem sądu trafił na dwa lata do więzienia na Rakowieckiej, choć karę mu skrócono, to o karierze w wojskowym klubie mógł już zapomnieć. Wyrok został obcięty o rok, by pomógł Zagłębiu Sosnowiec w utrzymaniu w lidze. Początkowo dojeżdżał na ich mecze prosto z więzienia, ale po zrealizowaniu celu z ligowym bytem klubu - przeciwko któremu debiutował w lidze - resztę kary mu darowano. Takie to były czasy. Z wiadomych względów, nie mógł już wrócić do Legii i usilnie starał się o wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Chciał grać dla Cosmos Nowy York. Niestety, nigdy mu się to nie udało i karierę kończył tam gdzie zaczynał. Ostatecznie buty na kołku zawiesił w 1979 roku w Mazurze Karczew.
Żył mocno, ale za krótko...
Popularny „Śruba” - od zamiłowania do alkoholu - zawsze ubóstwiał nocne życie, był bardzo podatny na kobiece wdzięki, na wpływy innych, a także kochał się bawić. Był królem miasta, a gazety co rusz przekrzykiwały się ile to dzieci ma z siatkarkami Płomienia Sosnowiec, które ponoć go uwielbiały. W trakcie swojej kariery piłkarskiej zawsze znajdował czas na zabawę, ochoczą grę w karty i szybkie samochody. Zawsze miewał dzikie pomysły i był duszą towarzystwa. Jako pierwszy w Warszawie miał Forda Mustanga, co było dla niego na równi z treningami, meczami i marzeniami o Igrzyskach Olimpijskich i grze na Mundialu. A przy tym wszystkim był niezwykle charyzmatyczny, odważny, a w szatni Legii wzbudzał podziw nie mniejszy niż później Kazimierz Deyna. Sam Jan Tomaszewski siedział przy nim cicho i potulnie, tak wielki to był człowiek. Kochał przygody, całe jego życie to była wielka przygoda. Szkoda, że skończyła się tak szybko. Grotyński zmarł 28 czerwca 2002 roku na zawał serca w szpitalu na Banacha. Miał tylko 57 lat.
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ