***
Wrócę jednak jeszcze wstecz. Poczucie bezsilność i świadomość tego, że nie jestem w stanie nic poradzić, zmienić swojego życia, sterować nim tak jak chcę. To coś strasznego i najgorszego, co może spotkać człowieka w życiu. Śmierć? To było by konkretne wyjście. Zwieńczenie pięknej kariery piłkarskiej. Zginąłby zgodnie z etosem rycerskim, na polu bitwy, jako bohater. Dumny, silny, wspominany przez kolejne pokolenia jako przykład oddania. Właśnie w ten sposób wtedy myślałem. Bo po co tak żyć?
Miałem plany, marzenia, w perspektywie też transfer zagraniczny, upragniony, jako zwieńczenie moich dokonań. Przecież piłkarsko mogłem czuć się spełniony... i tak było. Większość piłkarzy wyjeżdżała szybciej. Niektórzy jeszcze jako juniorzy, części się nawet udało z gorszym lub lepszym skutkiem zaistnieć w najlepszych ligach świata. Ja stawiałem sobie inne cele. Byłem patriotą, dążyłem do perfekcji, walczyłem sam ze sobą. Nigdy nie miałem wielkiego talentu do piłki nożnej, byłem wyrobnikiem, solidnym, ale pracowałem, dużo więcej niż inni i bardziej utalentowani, po latach miałem poczucie dobrze wykonanej roboty. Nie przesrałem swojej młodości, szansy na zaistnienie, tylko ciężko pracą, kroczek po kroczku dążyłem do kolejnych celów, jakie przed sobą stawiałem.
Pan kapitan, najlepszy zawodnik w kraju i reprezentacji Polski. Zawsze liczyli się dla mnie kibice, może dlatego mogłem liczyć na poparcie trybun. Oczywiście nie wtedy, gdy jako junior musiałem czekać na swoją szansę w Młode Ekstraklasie. Nie od razu na mnie postawiono, wygodniej było grać bardziej kreatywnymi, technicznymi piłkarzami. Byłem wtedy wyjątkowo spokojny, wiedziałem o co chcę walczyć. Gra w barwach Wisły Kraków był celem nadrzędnym. Miałem oferty z innych klubów. Otrzymałem nawet zaproszenie na teksty do Cracovii Kraków po letnim turnieju piłkarskim, gdzie wchodziłem jako zmiennik. Pasy widziały mnie w pierwszym zespole, wracali wtedy do Ekstraklasy i nie przeczę. Marzyłem o grze w Świętej Wojnie, ale po drugiej strony barykady. Nie mógłbym tego zrobić przede wszystkim sobie.
Jeden marzy żeby w ogóle zostać piłkarzem, drugi mówi o grze w Realu Madryt, a ja chciałem być za wszelką cenę w Wiśle. To miejsce było od dziecka w moim sercu. Może to brzmi staroświecko i dziwnie. Przywiązanie do barw klubowych jest teraz czymś coraz rzadziej spotykanym. Pewnie gdyby chodziło tylko o grę... mógłbym to robić wszędzie. Ale to była wielka pasja i miłość do Białej Gwiazdy. Kochałem, kocham i do końca życia będę kochał ten klub. Nigdzie nie czułem się, tak jak tam, niczym w domu. Czułem to kiedy tylko wychodziłem na murawę. Brałem wtedy głęboki oddech, czując zapach świeżo skoszonej trawy, widząc kibiców na wypełnionym obiekcie w czerwonych barwach z białym akcentem.
Właśnie o tym myślałem na krótko po tym, co spotkało mnie po pożegnalnym meczu. Wspominałem i w oczach wyobraźni widziałem siebie upadającego na asfalt po ostatnim ciosie. Ból, bezradność i zabraną mi nadzieję. Jeśli człowiek nie ma żadnego marzenia można zrobić z nim wszystko, to nie ma żadnego znaczenia. Ale kiedy zaczyna planować, stawiać sobie cele i mieć nadzieję to wystarczy go jej pozbawić, aby wyrządzić mu największą krzywdę na świecie. Nie ma gorszego uczucia. Zwłaszcza mając świadomość tego co wymyka się z rąk i poczucia, że to nigdy nie wróci.
Po takim zdarzeniu ludziom ciężko jest się podnieść, zacząć walczyć czy nawet żyć. Życie żeby żyć nie ma sensu. Czułem, że urodziłem się tylko po to aby umrzeć. Nic więcej. Leżałem przykuty niewidzialnymi kajdanami od pasa w dół na pieprzonym łóżku w szpitalu. Świadomość, że piłkarsko jestem skończony była przytłaczająca, ale jeszcze bardziej to, że właściwie nie jestem już mężczyzną. Kłodą, która leży i nie jest w stanie nic zrobić. Nawet nie mogłem zapanować nad najprostszymi potrzebami fizjologicznymi. To był największy szok, ból i wstyd. Leżałem na mokrym materacu, topiąc się we własnym moczu i nawet o tym nie wiedziałem. Spuszczałem wtedy wzrok, z trudem powstrzymując płacz, a właściwie wycie.
Przeleżałem tak kilka tygodni, moja żona była wtedy przy mnie, każdego dnia trwała. Chciałem żeby odeszła, ułożyła sobie życie. Bycie z kaleką będzie dla Ciebie udręką - mówiłem. Po kilku dniach od wypadku odwiedziła mnie cała drużyna, z którą do niedawna dzieliłem szatnie. Wszyscy z nich życzyli mi szybkiego powrotu do zdrowia - wytarte frazesy, prawda? Przynieśli za sobą także puchar za mój pamiętny mecz. Postawili go obok mojego łóżka i przypomnieli mi wszystko to o co w życiu zawsze walczyłem, czego pragnąłem. Kilka dni później w mediach zrobiło się głośno o zabójstwie szefa bojówki Craxy. Późniejsze dochodzenie wykazało, że także brał udział w napaści na mnie i jako jedyny zdołał wymknął się karze. Został zabity przez wiślacki odpowiednik. Jak zwierzę, namierzony, ścigany, złapany podstępem i zabity przy pomocy noża, tasaka, a nawet wideł. Nie czułem wtedy żalu. Dopiero wtedy zrozumiałem, że to było wypomnienie mojego niepisanego testamentu życia.
W sercu miałem ten klub, kibiców, a oni po prostu dokonali zemsty za ich krzywdy, drużyny i jej lidera. To był wystarczający bodziec bym mógł dość we własnej psychice do nowych wniosków. Skończył się okres nic nie robienia, czekania na koniec, a zrodziła się wielka chęć do życia i uporządkowania go. Pierwszym punktem było wstać z tego łóżka, znowu stać się mężczyzną. Prawdziwym wojownikiem jakim przez całe lata byłem, a który nieomal a by we mnie obumarł. Tak brutalne, zwierzęce zachowanie fanatyków Wisły spowodowało we mnie olbrzymią przemianę. Nie wstydzę się tego. Na mojej twarzy gościł uśmiech i poczucie dumy, że byli ludzie gotowi na wiele specjalnie dla mnie. Ostatecznie nigdy nie schwytano sprawców, jak to media określiły "samosądu", właściwie wszystko zaczęło się od nowa. Tylko z innej pozycji startowej.
Potem wyjechałem do Stanów Zjednoczonych, jako obywatel USA nie miałem problemu z wizą, tam przy wsparciu żony trwającej dalej przy moim boku po blisko 20 miesiącach powoli i żmudnie, dzięki Instytutowi Rehabilitacyjnemu w Detroit zdołałem wrócić do sprawności. Kariera piłkarska była już za mną, ale znów byłem mężczyzną i mogłem wypełniać obowiązki męża i człowieka. Zacząłem życie w Detroit, po kilku miesiącach wyjechałem na zasłużone wakacje, a po nich odebrałem licencję UEFA Pro - najwyższe uprawnienie trenerskie jakie przewidują przepisy. Zacząłem ten kurs trenerski jeszcze na wózku. W ramach koniecznych stażów, aby otrzymać licencję, przebywałem w zespole Major League Soccer, po jednym z USA i Kanady, a potem na pewien czas wylądowałem w Wiśle Kraków. Ale to już jako pełnoprawny trener, ze względu na wyjątkowe zasługi dla futbolu polskiego otrzymałem warunkowy dokument i przez kilka miesięcy byłem w sztabie mojego ukochanego klubu.
Aż dostałem propozycję, której nie chciałem odrzucić...
***
Proszę o opinie. Oceniajcie: mocne/słabe. To dla mnie ważne. Zastanawiam się czy to kontynuować i opinia czytelników ma duże znaczenie. Jeśli takowi oczywiście są? W razie pytań i sugestii - komentujcie.
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ