[klik]
- Czy to aby na pewno konieczne...?
- Tak, pomaga mi w pracy. Proszę się rozluźnić i nie denerwować, może się pan położyć jeśli tyko tak będzie panu wygodniej... Proszę się przedstawić i powiedzieć parę słów od siebie.
-
Dawid Repczak, menedżer. Sądzę, że już mogę tak o sobie powiedzieć i nie będzie w tym ani krztyny przesady. Jestem teraz w całkiem niezłym okresie swojego życia. Może i nawet w najlepszym, kto wie. Jeszcze parę lat temu, gdyby ktoś mi powiedział, że będę tutaj, gdzie jestem najprawdopodobniej wyśmiałbym go, o wymownym puknięciu się w czoło nie wspominając. Życie jednak płata nam różne figle, niezależnie od naszych wyborów czy chęci. W latach młodzieńczych wydaje Ci się, że świat stoi przed tobą otworem, że możesz mieć wszystko, wystarczy włożyć tylko odrobinę wysiłku. Przecież jesteś taki zdolny, taki mądry i inteligentny! Nic tylko czerpać garściami z tego co oferuje ci ten ziemski padół. Los jednak nie zawsze jest łaskawy…
- Sam pan doszedł do tych wniosków?
- Pani chce mi pomóc czy tylko chce pani krytykować?!
- Proszę się nie unosić. Niech pan opowie dlaczego pan tu przyszedł.
- Wszystko zaczęło się zaraz po studiach. Dyplom magistra inżyniera elektroniki w ręce pozwalał mi znaleźć całkiem dobrze płatną pracę. Jak niektórzy sądzili, zwłaszcza ci, którzy skrót mgr inż. przed nazwiskiem rozwijają do „mogę gówno robić i nieźle zarabiać”, rysowała się przede mną przyszłość tylko w różowych barwach. Spotkanie z realiami zburzyło jednak te wyobrażenia. Pracodawcy, którzy oczekują od ciebie, abyś był świeżo po studiach, miał dwadzieścia kilka lat i przynajmniej 5-letnie doświadczenie na stanowisku, na które składasz podanie nie są zbyt wyrozumiali.
- Chyba pan trochę przesadza…
- Wcale nie! Zwłaszcza jak oczekuje się godnego wynagrodzenia. Zrezygnowałem z tej, jakże normalnej formy zarobkowania. Ale moja decyzja o złożeniu wniosku o przyjęcie na kurs kształcenia trenerów w
Szkole Trenerów PZPN w
AWF Warszawa nie została przyjęta z takim entuzjazmem jakiego się spodziewałem. Dziewczyna mnie rzuciła, rodzice załamali ręce, a przyjaciele i znajomi w najlepszym przypadku ograniczali się do prychnięcia i wzruszenia ramionami. Zresztą trudno się dziwić, w świetle plotek jakie krążą na temat tak zwanej „
Kuleszówki”, przede wszystkim podręcznika
Jerzego Talagi, który podobno ma tyle wspólnego z nowoczesnym futbolem co Piotr Rubik z ambitną muzyką i podobno jest głównym źródłem czerpania wiedzy przez młodych polskich adeptów trenerki. No i jeszcze stan polskiej piłki, który jak się okazało wcale nie jest tak daleki – jak nadal starają się utrzymywać władze PZPN na czele z niejakim Michałem Listkiewiczem – od tego co można było zobaczyć w filmie „
Piłkarski poker”.
- Zdaję sobie z tego sprawę. Niech pan kontynuuje.
- „Życie to nie jest FM, rzeczywistość jest o wiele bardziej skomplikowana. Tutaj nie możesz sobie włączyć FM Scouta czy też innych programików, które pomogą ci jak się nie będzie wiodło”
- Przepraszam, ale co to jest „ef em”?
- Eee… Taka gra komputerowa… Nazwijmy ją symulatorem menedżera piłkarskiego… Spędzałem przy niej mnóstwo czasu, zwłaszcza w liceum.
- Rozumiem.
- Wracając jednak do tematu. „Życie to nie FM” – tak próbowali przemówić mi do rozumu najbliżsi. Rozsądek podpowiadał dokładnie to samo: „Dookoła jest PRAWDZIWE życie, to NIE jest sztuczna rzeczywistość. Musisz spotykać się z ludźmi, a nie siedzieć przed komputerem i wydawać polecenia paru skryptom w kodzie gry”. Byłem jednak twardy. Decyzja została podjęta.
- Żałował pan swojej decyzji?
- Może… Może trochę tak… Wiadomo, że ciężko jest zerwać ze swoim dotychczasowym życiem. Zwłaszcza jeżeli nie dzieje się w nim źle. Ale ja chciałem zrealizować swoje marzenie! Chciałem osiągnąć coś wielkiego, chciałem być na ustach wszystkich! Chcia… Co pani tam notuje?
- Na razie nie mogę panu powiedzieć. Niech pan kontynuuje.
- Rok kształcenia… no może nie rok. Cztery sesje po cztery dni w ciągu roku plus 50 godzin stażu w zagranicznym klubie. Tutaj przydały się znajomości w PZPN i fakt, że pan
Włodzimierz Smolarek pracuje w
Feyenoordzie. Dzięki niemu dostałem możliwość odbycia stażu w tym klubie. Dostałem posadę osoby, która gdzieś tam kręci się podczas zajęć i po budynkach klubowych starając się pozostać niezauważona. W przeciwnym przypadku przeszkadza… No cóż. Ale wystarczyło, aby dostać dyplom od PZPN.
Mogłem w końcu zacząć pracę w zawodzie, który miał mi przynieść satysfakcję i dobre zarobki. Miałem taką nadzieję. Cały czas nurtowało mnie jedno pytanie: kto mnie zatrudni? Polskiego trenera, który kształcił się w Polsce, na piłkarskiej prowincji. Jedyny plus był taki, że nic mnie w tej Polsce nie trzymało. Jakoś tak wszystko się wykruszyło od czasu kiedy zdecydowałem się zostać trenerem. Nic to, mogłem zacząć gdziekolwiek od zera.
- Czuł się pan opuszczony i samotny.
- Nie bardzo. Nie zależało mi na tym w tamtym momencie. Z niecierpliwością patrzyłem w przyszłość. Złożyłem podania wszędzie, gdzie tylko był wakat na stanowisku menedżera zespołu. Nawet do angielskiej
Championship, ale raczej nie oczekiwałem stamtąd pozytywnego odzewu. Właściwie to z żadnej strony takiego odzewu nie oczekiwałem. Byłem nastawiony na długie czekanie i ewentualnie zatrudnienie w
Zjednoczonych Ławęcice, kiedy już nie będą mogli znaleźć lepszego kandydata. Hehe, żart. Nie chciałem pracować w polskich niższych ligach za marne pieniądze…
Trochę przyszło mi poczekać na dobrą ofertę. Jakieś dwa miesiące do lipca w 2007 roku. Wtedy to otrzymałem propozycję z Niemiec. Dokładnie to od zespołu
SpVgg Unterhaching, który miał grać w
Regionalliga Süd. Propozycja dwuletniego kontraktu z płacą 2.600 Euro na… tydzień. Odłożyłem decyzję o tydzień myśląc, że skoro na początek trafiła się tak dobra oferta to dalej może być tylko lepiej. Jednak propozycje od innych klubów nie były już tak dobre finansowo, a nie ukrywam, że kasa, to jest to dlaczego zdecydowałem się właśnie na ten zawód. Profilaktycznie nie odrzuciłem innych ofert tylko je także odłożyłem, bo co by było gdyby zarząd klubu Unterhaching się rozmyślił?
- Nie bał się pan, że znowu zostanie pan na lodzie?
- Bałem się. Bałem się jak cholera! Dlatego przez tydzień, który minął mi na nerwowym oczekiwaniu i obgryzaniu paznokci przeklinałem swoją bezmyślność. Ale jednak
Spielvereinigung Unterhaching ponowiło swoją ofertę! Dostałem też zaproszenie do siedziby klubu, aby podpisać umowę. Szybka decyzja, szybkie ruchy, samolot i już 7. lipca 2007 roku byłem pod Monachium w miasteczku Unterhaching z postanowieniem jak najszybszego podpisania kontraktu, aby władze klubu nie rozmyśliły się jak mnie zobaczą.
- Jak pan zareagował po przybyciu na miejsce?
- Po wylądowaniu w Niemczech trochę zwątpiłem. Moje wcześniejsze doświadczenia w tym rejonie Europy, chociaż nie były złe, to nie pozwalały mi tylko i wyłącznie optymistycznie patrzeć w przyszłość. Powszechnie sądzi się, że wszędzie można dogadać się po angielsku, prawda? Też tak myślałem do momentu, kiedy we wrocławskim Empiku sprzedawca do jakiejś Azjatki, której sprzedawał doładowanie telefonu skierował zapytanie „łicz operator?” (
which operator) i również po moich próbach porozumienia się z Niemcami w okolicach Hannoveru parę lat wcześniej, którzy najczęściej pytali się mnie dlaczegóż to ja nie uczyłem się niemieckiego? Ależ uczyłem się, tylko jak widać 4 lata w podstawówce i 4 lata w liceum nie pozostawiły nic poza:
ja, nein, gut, danke i jeszcze kilkoma innymi mało przydatnymi słowami. Mimo to bez większych problemów dostałem się na
Am Sportpark 1 w Unterhaching.
- Jak się pan tam dostał? Czy pamięta pan jakieś szczegóły z tego dnia?
- Jasne, że pamiętam. Wie pani, są takie dni w życiu człowieka, które zostają we wspomnieniach do końca. Zwłaszcza te, które diametralnie zmieniają twoje życie. Pamięta się każdy szczegół, kolory, zapachy… Z Monachium do Unterhaching dojechałem pociągiem. Było pochmurno i ciepło, jednak nie zanosiło się na deszcz. Wysiadłem na stacji
Fasanenstraße, którą spokojnie można byłoby nazwać „w szczerym polu”, gdyby nie to, że po mojej prawej stronie piętrzyły się zabudowania. Z lewej strony jednak jak okiem sięgnąć złocił się jęczmień. Przede mną w oddali majaczył zarys stadionu sportowego. Dziwnym trafem nikt na mnie nie czekał, co bardzo mnie zdziwiło, ruszyłem więc ścieżką wzdłuż torów w stronę stadionu. Ścieżka nagle się urwała, więc dalej szedłem wśród pszenicy następnego pola po udeptanych przez traktor śladach. Po drodze minąłem boisko treningowe i dotarłem do głównego stadionu Am Sportpark 1 w Unterhaching. Wszedłem do dużego budynku, który okazał się siedzibą klubu. Na całe szczęście
Engelbert Kupka, prezes klubu okazał się człowiekiem miłym i co najważniejsze mówiącym dobrze po angielsku, dzięki czemu nie musiałem wysilać się na swój pseudo-niemiecki i machanie rękami. W pierwszych słowach przeprosił mnie za całe zamieszanie i wyjaśnił, że oczekiwał mnie na głównej stacji w centrum Unterhaching. Wyglądał na zdenerwowanego, jednak z każdą chwilą się uspokajał. Pan Kupka był dojrzałym mężczyzną, mniej więcej mojego wzrostu chociaż trochę wyższym (zdążyłem już się przyzwyczaić do swoich rozmiarów…), na głowie burza włosów i ani jednego siwego chociaż z rysów twarzy takich już należałoby się spodziewać. Uścisk dłoni mocny i pewny, taki jaki charakteryzuje ludzi pewnych siebie, zwłaszcza tych zajmujących się finansami. Spoglądał na mnie przyjaźnie spoza swoich jakże gustownych okularów. Co się rzucało w oczy to jego czerwony krawat w białe kropki, który później okazał się być jego ulubionym. Jak się dowiedziałem pan Engelbert był także
politykiem CSU w bawarskim Landtagu. Zagadka siwych włosów została właśnie rozwiązana. W świetle publicznej dyskusji sprzed paru lat o farbowaniu włosów przez ówczesnego kanclerza Niemiec Gerharda Schrödera nie powinno to aż tak dziwić, prawda?. Taktownie nie poruszyłem tego tematu i najłagodniej jak umiałem przeszedłem do prośby o jak najszybsze podpisanie kontraktu. Już po godzinie, w obecności sponsorów i regionalnego dziennikarza formalność została dopełniona.
Zostałem już oficjalnie pierwszym trenerem drużyny piłkarskiej
SpVgg Unterhaching zarabiającym ponad 10.000 Euro miesięcznie. Wtedy pomyślałem, że chyba jednak warto było poświęcić ten rok, bo gdzie indziej mógłbym tyle zarobić? Po raz pierwszy od paru tygodni stres mnie opuścił. Jeszcze dokładnie nie wiedziałem co mnie czeka, ale mogłem pozwolić sobie na chwilę relaksu i spacer po klubowych budynkach…
I wie pani co się okazało? W SpVgg Unterhaching jest też „
Bob- und Schlitten-Vereine” czyli drużyna bobslejowa. Nie wiem jak bardzo niekorzystnie wypadłem z tym wielkim zdziwieniem, ale moja mina pewnie nie wyglądała na zbyt mądrą, bo prezes pierwszy raz sprawiał wrażenie tak jakby czuł, że jednak nie dokonał dobrego wyboru. Muszę przyznać, że nic nie wiedziałem o tym klubie, ani gdzie się znajduje, ani jak się sprawował w poprzednich sezonach i czy kiedykolwiek odniósł jakieś sukcesy. Pan Kupka pożegnał się ze mną mówiąc, że jutro będę mógł poznać się z zespołem i zacząć normalną pracę. Zaznaczył przy tym, żebym dobrze wypoczął, bo czeka mnie dużo pracy i jeszcze więcej stresu. Jego oczy straciły początkowy łagodny wyraz i teraz naprawdę nie wyglądał na zadowolonego, a ja czułem już, że będę musiał się ciężko napracować, aby zatrzeć to pierwsze niekorzystne wrażenie. Prezes przekazał jeszcze jakieś instrukcje pracownikowi, tym razem już w języku niemieckim, a ten przywołał mnie ładnie słowami „
Komm hier!”, wskazał tylne siedzenie w srebrnym BMW, no bo jakim innym samochodem miałoby się jeździć w Bawarii, do którego posłusznie wsiadłem i zawiózł mnie do mieszkania w bloku przy
Fasanenstraße, które oddalone było od stadionu o jakieś 500 metrów jednak w całkiem innym miejscu niż to, w którym po raz pierwszy postawiłem stopę w Unterhaching. Peter, bo tak było temu pracownikowi na imię, zostawił mnie na 3. piętrze przed drzwiami do tego mieszkania wciskając mi w ręce klucze i krzycząc już zbiegając po schodach „
…wiedersehen!”.
Dwa pokoje, kuchnia i łazienka, lodówka na szczęście pełna, znalazło się tam nawet kilka piw. Otworzyłem jedno i podszedłem do okna. Stąd powinno być widać stadion. Nie, jednak nie. Widok zasłaniał drugi blok. Widocznie na więcej nie było mnie wtedy stać, lub patrząc na to z drugiej strony nie byłem jeszcze więcej wart...
- Mhm. Co było dalej?
- Równie dobrze pamiętam swój pierwszy dzień w pracy. Przed wejściem na Sportpark pierwszy raz zwróciłem baczniejszą uwagę na herb klubu, którym nie wiedzieć czemu wczoraj w ogóle się nie zainteresowałem. I rzeczywiście, w dolnej części na niebieskim tle jest bobslej z czterema ludzikami w kaskach w środku. Przecież to się od razu rzucało w oczy! Pierwszy raz będąc trenerem tego klubu soczyście skląłem (
Scheiße! – widać już powoli przyzwyczajam się do nowego miejsca) swoją głupotę.
Dzień zacząłem od wizyty w gabinecie prezesa, w którym znalazł się też przedstawiciel kibiców
Dino Weller, ale on niestety nie mówił dobrze po angielsku, w zasadzie to nie mówił wcale w tym języku. Tak że wszystko musiał tłumaczyć sam pan Kupka i znowu nie wyglądał na zadowolonego. Spytałem o cele na ten sezon i po raz kolejny zostałem zaskoczony: dotrzeć w
Pucharze Niemiec przynajmniej do drugiej rundy, a jeśli chodzi o ligę cel minimum to 1. miejsce. Dodał jeszcze, że kibice nie są zadowoleni z zatrudnienia mnie na tym stanowisku, ale dają mi pewien kredyt zaufania. Nie dziwiłem się fanom drużyny. Też nie byłbym zadowolony, gdyby zarząd mojego ulubionego klubu, który mieści się prawie w Monachium czyli blisko wielkiej piłki na skalę światową, zatrudnił jakiegoś bliżej niezidentyfikowanego szkoleniowca z zagranicy. I to jeszcze z Polski! To mniej więcej tak jakby „mój”
Śląsk Wrocław zatrudnił wytrzaśniętego nie wiadomo skąd trenera z Kazachstanu.
Opuściłem pokój zbity z tropu. Nie tego się spodziewałem podejmując pracę w
III lidze niemieckiej! Miałem nadzieję na spokojny początek, a tutaj od razu pod taką presją. Znowu wyszło na jaw moje mierne przygotowanie merytoryczne i słabe rozeznanie terenu. Unterhaching, które jest prawie dzielnicą wielkiego Monachium i piłkę nożną na bardzo wysokim poziomie ma na co dzień nie mogło celować niżej! Zanotowałem sobie, że muszę zacząć szybko sobie przypominać język niemiecki. Idąc przez korytarze w stronę szatni (na szczęście wszystko wyraźnie i czytelnie było opisane, a słowo „
Garderobe” jednoznacznie się kojarzy) trochę się dowiedziałem o historii tego klubu: założony w 1925 roku, którego największym rywalem jest
TSV 1860 Monachium. W okresie swojej największej świetności w latach 1999 – 2001 grał w
1. Bundeslidze zajmując tam nawet 10. miejsce. W poprzednim sezonie został relegowany z
2. ligi. Wpadła mi w ręce jeszcze regionalna gazeta, w której to przewidywano, że ukończymy rozgrywki na 2. miejscu.
Tego dnia spotkałem się jeszcze z moim anglojęzycznym asystentem
Ralphem Hasenhüttlem, który powiedział, że zawodnicy którzy są w klubie tworzą zespół świetny jak na wymagania
Regionalligi. Najlepszymi graczami mieli być: bramkarz
Dariusz Kampa, defensywny pomocnik Czech
Roman Tyce oraz lewy pomocnik
Timo Nagy. Zaraz potem byłem już gotowy do poprowadzenia mojego pierwszego treningu z graczami pierwszego zespołu.
I w tym momencie kamień spadł mi z serca! Zespół naprawdę był świetny, oczywiście jeżeli chodziło o tę ligę, ale również z powodzeniem powinien dać sobie radę w wyższej klasie rozgrywkowej. Raporty asystenta sprawdziły się w 100% procentach:
Kampa jest bardzo dobrym bramkarzem,
Tyce jest typem walczaka o dobrych umiejętnościach technicznych, a
Nagy jest świetnym technicznie skrzydłowym. Warto dodać, że
Dariusz Kampa świetnie mówił po polsku, a w kadrze znajdował się jeszcze jeden Polak lewy skrzydłowy
Mirosław Spiżak. Zdaje się, że bramkarz miał tutaj mocną pozycję i zaczynałem powoli się domyślać kto mógł optować za moją kandydaturą. Stres już mnie tak nie zżerał jak wcześniej i z umiarkowanym optymizmem zapatrywałem się na przyszłość, pamiętając o tym, że życie to nie FM i wszystko może się zdarzyć.
Zdecydowałem się na taktykę 4-4-2 z zamiarem niewielkich modyfikacji w zależności od przeciwnika. Tylko był pewien mały szkopuł: w klubie nie było dobrych bocznych obrońców, ale przyzwyczaiłem się do tego ustawienia, znałem jego słabe i mocne strony i jak by zachodziła taka potrzeba to któregoś z szybkich środkowych defensorów przekwalifikuje się na bocznego. Sprowadzanie nowych zawodników za ekwiwalent pieniężny nie wchodziło w grę, gdyż budżet klubu był napięty. Wydatki płacowe były wysokie, a wpływy z biletów w III lidze raczej by ich nie zrównoważyły. Niemniej jednak scouci wyruszyli na poszukiwania zawodników perspektywicznych bez kontraktów z innymi klubami.
W pierwszej kolejności zająłem się sprowadzeniem do klubu dobrych trenerów, aby zawodnicy o wysokim potencjale rozwijali się harmonijnie i w miarę szybko. Przynajmniej takie było założenie. Umieściłem ogłoszenie, że poszukuję nowych trenerów i scoutów, bo umiejętności tych, którzy byli już w klubie nie do końca mnie zadowalały.
- Dużo czynności jak na pierwszy dzień.
- Prawda? Jeszcze przed moją decyzją o zostaniu trenerem czytałem wywiad z pewnym polskim piłkarzem, któremu do emerytury było bliżej niż dalej. Mówił tam, że nie chce zostać trenerem, bo nie mógłby poświęcać aż tyle czasu na pracę zawodową i nie był pewien czy poradzi sobie z presją i ze stresem. A ja wtedy jeszcze myślałem: co on gada?! Jaki stres?! Przecież forsy ma się wtedy jak lodu, a jeszcze pewnie nie wie się co zrobić z wolnym czasem! No cóż… Teraz widzę w jak wielkim błędzie byłem…
- Dobrze, jednak co dalej z pana pracą?
- Do pierwszego spotkania w lidze, które odbyło się na
Wacker-Arena w
Burghausen pozostawało 19 dni. Przez ten czas miałem zapoznać się z zespołem i przyzwyczaić zawodników do nowej taktyki podczas 5 meczów sparingowych kolejno z:
Servette FC (D),
Wehen (W),
Lotte (W),
Brescia (D) i
Rimini (D).
Mój debiut w obecności nieco ponad 1000 miejscowych kibiców wypadł blado. Przegrałem
0 - 1 z miernym zespołem jakim jest szwajcarski
Servette FC po jedynym celnym strzale jaki oddali przeciwnicy. Moi zawodnicy nie potrafili utrzymać się przy piłce, ale oddali 5 strzałów z czego 3 były w światło bramki. Jednak ich siła i jakość pozostawiała wiele do życzenia.
Grałem w ustawieniu
Kampa –
Höring,
Polak,
Frühbeis,
Bucher –
Lechleiter,
Villar,
Leschinski,
Spiżak –
Kolomaznik,
Konrad, w przerwie meczu wymieniając wszystkich na rezerwowych. Żaden niczym się nie wyróżnił. Ok., to był pierwszy mecz i decyzje co do pierwszego składu i rezerwowych zamierzałem podjąć dopiero po sparingach. Ale co to? Kibice dawali wyraźne znaki, że byli rozczarowani i zawiedzeni stylem gry mojej drużyny! Przecież to był dopiero pierwszy sparing! Czego oni oczekiwali?! No cóż, następni zostali dopisani do listy tych, których musiałem starać się przekonywać do własnej osoby.
Do pierwszego ligowego spotkania sprowadziłem do klubu scoutów: Holendra
Sandera de Geusa i
Sebastiana Weissenfeldta oraz trenerów:
Jonasa Dittricha,
Tobiasa Herziga,
Jurgena Fishera (wszyscy za darmo) oraz podkupiłem z
1.FC Köln Turka
Bagci Cema. Pożegnałem się za to z trzema do tej pory zatrudnionymi przez klub scoutami.
W pozostałych sparingach (
Wehen – 2:0[
Villar,
Lechleiter];
Lotte – 0:0;
Brescia – 1:1[
Kolomaznik];
Rimini – 1:1[
Lechleiter]) najrówniejszą formę prezentowali: defensywny pomocnik
Oliver Fink, obrońca
Ralf Bucher, który pomimo zaawansowanego wieku (35lat) grał pewnie, oraz strzelec dwóch goli wystawiany przeze mnie na prawym skrzydle
Robert Lechleiter. Ogólnie można było stwierdzić, że zawodnicy grali z meczu na mecz lepiej.
Po spotkaniach towarzyskich doszedłem do wniosku, że przydałby mi się jeszcze jeden lewy obrońca, bo
Bucher pomimo tego, że całkiem nieźle sobie radzi jest trochę zbyt wolny. W tym celu poprosiłem asystenta, aby przygotował mi listę polskich zawodników, którzy byliby zainteresowani przejściem do
Unterhaching. I w ten sposób do zespołu z wolnego transferu dołączył
Arkadiusz Kubik, który miał być solidnym uzupełnieniem drużyny.
Dokonałem wstępnej selekcji, która wyglądała następująco:
BR –
Dariusz Kampa (30 lat) – bardzo dobry bramkarz, prawdopodobnie najlepszy w całej lidze,
OP –
Florian Höring (20) – szybki, dobrze grający głową, pewnie lepiej spisywałby się na środku obrony, ale ktoś z boku grać musi,
OŚ –
Dennis Polak (26) – silny, wysoki (190cm), nie powinien popełniać prostych błędów,
OŚ –
Stefan Frühbeis (28) – w grze przypomina Polaka, jest jednak bardziej zdeterminowany,
OL –
Ralf Bucher (35) – najbardziej doświadczony gracz w zespole, wolny, ale solidny,
PP –
Robert Lechleiter (27) – niezły technicznie i niezły drybler, najlepiej się prezentował podczas sparingów
PŚ –
Oliver Fink (25) – solidny pod każdym względem, na dobrą sprawę niczym się nie wyróżnia,
PŚ –
Roman Tyce (30) – prawdziwa gwiazda drużyny, kapitan i lider zespołu
PL –
Timo Nagy (24) – świetny technicznie skrzydłowy, doskonały drybler, szkoda, że nie jest szybszy
NŚ –
Michal Kolomaznik (30) – może nie najszybszy, jednak doświadczony i potrafi strzelać gole
NŚ –
Mario Konrad (24) – bardzo szybki, jednak czasem nie potrafi zachować zimnej krwi pod bramką przeciwnika.
Rezerwowi:
BR – S
tefan Riederer (21); OŚ/DP –
Boris Leschinski (23); OŚ –
Raphael Schaschko (22); DL –
Arkadiusz Kubik (35);DP –
Sebastian Schuff (21); PP –
Bruno Custos (30); OP PŚ
Ricardo Villar (27); OP PŚ/NŚ –
Thomas Rathgeber (22)
Co pani tam znowu notuje?
- Proszę na mnie nie zwracać uwagi. Proszę, niech pan kontynuuje.
- OK. Nadszedł czas na mój prawdziwy debiut z
SpVgg Unterhaching w meczu o punkty i od razu poprzeczka była ustawiona wysoko – graliśmy z jednym z naszych największych rywali, również kandydatem do awansu i w dodatku na wyjeździe z
Burghausen. Postanowiłem zagrać z kontrataku główny nacisk kładąc na rozgrywanie piłki po skrzydłach, na których wystąpili: z prawej będący w dobrej formie
Lechleiter, a z lewej bardzo szybki
Spiżak.
Skład na ten mecz:
Kampa –
Höring,
Polak,
Frühbeis,
Bucher –
Lechleiter,
Fink,
Tyce, który był naszym kapitanem,
Spiżak –
Kolomaznik,
Konrad
Spotkanie było dobre, wyrównane, prowadzone w naprawdę szybkim tempie jak na III ligę. Pierwszą bramkę zdobyło
Burghausen w 30 minucie z rzutu wolnego, który wykonywał
Ronald Schmidt. Odpowiedzieliśmy błyskawicznie bo już w 33 minucie. Obrońcy
Burghausen chyba jeszcze świętowali kiedy nie pilnowany
Kolomaznik strzelił wyrównującego gola. W kilku sytuacjach ratował nas
Kampa – to naprawdę świetny bramkarz! – a raz słupek. Coś nie tak było z pressingiem. Rywale zbyt łatwo dochodzili do sytuacji strzeleckich. W kilku momentach, pomimo mojego relatywnie młodego wieku i dopiero pierwszego meczu myślałem, że zejdę na zawał. W przerwie
Lechleitera przesunąłem do ataku, a za
Konrada wszedł
Bruno Custos. Jednak nie dało to większego efektu. W 67 minucie na noszach został zniesiony
Florian Höring – za niego wszedł
Rathgeber na prawe skrzydło, a
Custos został przesunięty na obronę. W 86. minucie za poobijanego
Spiżaka wszedł
Nagy. W drugiej połowie emocji również nie zabrakło jednak bramki już nie padły.
Kampa został bohaterem meczu! Wynik
1:1 uważam za sprawiedliwy chociaż wiadomo – wolałem lepiej zacząć moją przygodę w tym klubie.
Werdykt fizjoterapeuty był druzgocący:
Höring nie zagra przez 2 miesiące! Już na początku sezonu tak poważna kontuzja… Następny mecz w pierwszej rundzie
Pucharu Niemiec ze słabym
Villingen u siebie. Kibice oczekiwali pogromu…
Jednak to spotkanie było meczem bez historii. Udało się wygrać
5:1 po 2 bramkach
Kolomaznika, jednej
Konrada,
Spiżaka i
Tyce.
Konrad zaliczył jeszcze dwie asysty, a
Tyce uderzył taką bombę z rzutu wolnego, że aż dech zaparło! Bramka dla
Villingen w 90 minucie z rzutu wolnego i po rykoszecie. Byłem dumny z tego wyniku, a kibice i prezes w końcu zadowoleni. Udało się wykonać jeden z planów minimum czyli awans do drugiej rundy
Pucharu Niemiec. Jednak był to zbyt słaby przeciwnik, żebym już mógł nabrać pewności co do swoich umiejętności.
Kolejny mecz czekał mnie już za 3 dni w lidze, a tam mogło być już ciężej. Chociaż media przedstawiały nas jako faworytów do wygrania całej ligi, a prezes byłby bardzo niezadowolony z każdego innego wyniku to ja jeszcze nie byłem pewien mojego wpływu na zawodników i tego jak będą wykonywać moje polecenia taktyczne. Wszak byłem jeszcze żółtodziobem, kilku zawodników było ode mnie starszych i podobno nie miało tutaj być tak różowo jak w moim ukochanym FMie. Podobno miało być trudniej!
- Stres już pana zżerał?
- Jeszcze jak! A to był dopiero początek!
- Dobrze, niech pan kontynuuje. Świetnie panu idzie. W takim tempie myślę, że w miarę szybko uda nam się rozwiązać pańskie problemy.
- Cieszę się. Dobrze, na czym to… Aha!
Sparta Praga zaproponowała wypożyczenie do nas
Jana Holendy, napastnika. W świetle tego, że mamy tylko dwóch dobrych –
Kolomaznika i
Konrada – myślałem, że
Holenda nam się przyda, ale pod jednym warunkiem: nie będziemy nic płacić z jego pensji. Budżet płacowy był już wtedy przekroczony i z każdym miesiącem traciliśmy od
300 do 400 tysięcy Euro. Prezes, którego starałem się unikać po moich pierwszych spotkaniach z nim, stanowczo nalegał, abym ograniczył wydawanie pieniędzy na nowe pensje i poprawił finanse klubu.
Sparta zgodziła się na moje żądania i
Holenda przeszedł na wypożyczenie do końca sezonu i powinien być dobrym uzupełnieniem składu.
Na spotkanie z
Ingolstadt przyszło jak do tej pory najwięcej kibiców, bo ponad 2500. Presja jaką odczuwałem była ogromna. Jeszcze nigdy nie byłem odpowiedzialny za coś przed taką ilością ludzi!
W bramce niezmiennie
Kampa – i tutaj miałem nadzieję, że będą omijać go kontuzje, bo drugi bramkarz chociaż nie jest zły i ma potencjał, żeby być równie dobry co Darek to w sparingach puszczał wszystko, co leciało w stronę bramki.
Obrona:
Bucher,
Polak,
Frühbeis i szybki
Leschinski, żeby wyeliminować zagrożenie jakim jest prawy skrzydłowy rywali. W pomocy optymalny skład:
Lechleiter,
Fink,
Tyce,
Nagy, a w ataku
Kolomaznik i nowy w zespole
Holenda. Liczyłem na dobrą komunikację dwóch Czechów.
Tyce i
Fink mieli za zadanie rozbijać ataki w środku pola, a główna siła uderzeniowa miała być na skrzydłach.
W pierwszej połowie to przeciwnicy mieli większe posiadanie piłki i 2 razy świetnie bronił
Kampa, ale za to po prostopadłym podaniu na skrzydło w 42. minucie
Lechleiter wybiegł za plecy obrońców i uderzył nie do obrony. Do przerwy było
1:0 dla Unterhaching!
W przerwie zmieniłem bezproduktywnego
Holendę na
Konrada. Widać zbyt wiele oczekiwałem od młodego Czecha zaraz po transferze.
W 61. minucie kolejna akcja ze skrzydła. Tym razem z lewej strony podawał
Nagy,
Konrad wykorzystał swoja szybkość i strzelił obok interweniującego bramkarza.
2:0!
Dokonałem jeszcze dwóch zmian, po których było widać, że jeszcze dobrze nie znałem zespołu i dopiero się uczyłem:
Schuff za
Tyce i
Schaschko za
Frühbeisa.
Pomimo większej ilości strzałów oddanych przez
Ingolstadt wynik pozostał taki sam! Moje drugie zwycięstwo!
Jak do tej pory uzyskiwałem dobre wyniki, jednak to rywale mieli więcej z gry. Przydałoby się zmienić coś w środku pola. Scouci polecili mi 32-letniego niemieckiego pomocnika
Christofa Babatza, który świetnie radzi sobie zarówno jako defensywny jak i środkowy pomocnik i byłby wielkim wzmocnieniem naszego składu. Negocjacje zostały rozpoczęte.
Następny mecz z naszymi największymi rywalami na wyjeździe! Na całe szczęście tylko z rezerwami. Nie byłem pewien czy na tym etapie byłbym w stanie pokonać
TSV 1860 Monachium, zespół występujący w
II lidze i walczący o awans do
Bundesligi.
Na szczęście nie mamy daleko na stadion rezerw
TSV na
Grünwalderstraße i zarządziłem przebieżkę z
Sportpark przez Perlacher Forst – taki lasek pod Monachium z bardzo schludnymi i zadbanymi ścieżkami, jak to w Niemczech, ech… gdyby w Polsce chociaż w niektórych miejscach tak było… - i dalej bocznymi uliczkami już na sam stadion.
Prezes znowu okazał swoje niezadowolenie: „Jak to?! Kibice
Bayernu i
TSV 1860 nas wyśmieją jak zobaczą naszych graczy truchtających na mecz zamiast podjeżdżających autokarem!”. Ale tym razem podbudowany już pierwszymi zdobyczami punktowymi postawiłem na swoim, przez co nadal nie miałem u pana Kupka dobrych notowań. Jednak godzinę przed meczem autokar podstawiony przez sponsora klubu, firmę ubezpieczeniową
Generali, czekał na drużynę przed stadionem. Ku mojemu zadowoleniu wszyscy zawodnicy truchtem ominęli autobus i skierowali się w stronę lasu. Pojazd został wykorzystany do transportu sprzętu i prezesa.
Swoją drogą,
Allianz wielka firma ubezpieczeniowa swoją nazwą firmuje największy i najnowocześniejszy stadion w regionie, jeżeli nie w całych Niemczech i Europie. Generali jest mniejsze, a
Generali-Sportpark nowoczesnym stadionem nazwać nie można, na pewno jest gorszy od stadionu
Lecha,
Wisły i
Korony, ale jeśli chodzi o standardy polskiej
Ekstraklasy, pomimo tego, że cały czas coś jest dobudowywane to jego stan jest bardziej niż zadowalający.
Regionalliga!
III liga niemiecka! Jednak porównując się do
Bayernu czy też do drugiego najlepszego zespołu w okolicy
TSV 1860 doskonale widać jak wiele pracy było jeszcze przede mną.
- Celna uwaga.
- Dziękuję, cieszę się, że pani się spodobało.
Po tej przebieżce rywale rzeczywiście drwiąco się uśmiechali widząc nas wbiegających na stadion, ale po meczu już tak pewnych min nie mieli. Wynik
5:0, 15:0 w strzałach, totalna dominacja mojego zespołu. Bramki:
Lechleiter,
Kolomaznik,
Tyce charakterystyczną dla siebie bombą z rzutu wolnego,
Konrad i jedna bramka samobójcza. Zadowoleni kibice i prezes, którego obserwowałem kątem oka i widziałem, że tego dnia nie był nastawiony entuzjastycznie, jednak w końcu i on musiał zmienić swoją postawę. Piłkarze po meczu nie skorzystali z zaproszenia pana Kupka, chociaż im nie zabraniałem, i w drogę powrotną spacerkiem udaliśmy się w stronę Unterhaching. Szef pomimo swojego wieku, który już zdążyłem ustalić – 68 lat, też do nas dołączył zostawiając autobus tylko z kierowcą i ze sprzętem. Pan Engelbert jest naprawdę witalnym i pełnym energii człowiekiem! Moje notowania w klubie najprawdopodobniej wyszły na prostą, ale przecież to nadal był dopiero początek sezonu.
Negocjacje zostały zakończone i do zespołu dołączył
Christof Babatz, umiejętności, które zaprezentował na pierwszym treningu pozwoliły stwierdzić, że będzie on wiodącą postacią na środku naszej pomocy zaraz obok naszego kapitana
Tyce. Bomby jakie
Babatz uderza zza pola karnego (co ważne: celnie), jego umiejętności techniczne i w odbiorze piłki oraz wielkie doświadczenie, waleczność i umiejętność współpracy predestynowały go do bycia wielką gwiazdą w tej lidze. Może słowo gwiazda jest tutaj trochę na wyrost, wszak to była tylko trzecia liga, ale jak byśmy awansowali wyżej, a awansować musieliśmy, to też byłby podstawowym graczem.
Kolejne dwa mecze graliśmy u siebie. Pierwszy z kandydatem do awansu
Siegen, a drugi z ligowym średniakiem
FSV Frankfurt. Następnie czekał nas wyjazd do
Pfullendorfu.
Przed meczem z
Siegen nastąpił jednak zgrzyt, po raz kolejny wyciągając na wierzch moje słabe zorientowanie w realiach Regionalliga. Chciałem wystawić w składzie
Babatza,
Kubika i
Holendę. Okazało się jednak, że muszę wystawić przynajmniej 4 zawodników z obywatelstwem niemieckim, którzy nie ukończyli jeszcze 24 lat i przynajmniej dwóch, którzy nie ukończyli 21 lat. Oczywiście narodowości niemieckiej. O tym wszystkim cierpliwie i ze spokojem poinformował mnie mój asystent. Poczułem, że chyba spalę się ze wstydu. Miałem nadzieję, że mam lojalnego współpracownika i ta nowina nie wycieknie gdzieś dalej. Jak gdyby nigdy nic zmieniłem skład czując jednak jeszcze przez parę dobrych chwil jak pieką mnie uszy i policzki. W tym momencie przez głowę przelatywało mi milion myśli. Jedna z nich to taka, że mój pomysł na wyszukiwanie doświadczonych graczy, niekoniecznie z Niemiec, i w ten sposób zapewnienie sobie łatwego awansu właśnie legł w gruzach. Chciałem coś zrobić, żeby tylko odwrócić uwagę od siebie. Chwyciłem szybko za telefon i kazałem scoutom baczniejszą uwagę przywiązywać do młodych Niemców, którzy już teraz mogliby grać na przyzwoitym poziomie, a później wybiegłem za potrzebą…
W meczu z
Siegen zadebiutował
Babatz na pozycji środkowego pomocnika i od razu dobrze się zaprezentował zaliczając asystę już w 1. minucie spotkania przy bramce
Kolomaznika. Dwadzieścia dwie minuty później
Kolomaznik ustalił wynik spotkania na
2:0, a podawał
Timo Nagy. Tym razem udało nam się zdominować rywala we wszystkich aspektach, od posiadania piłki aż po oddane strzały. Niewiarygodne, że jeden zawodnik potrafi aż tak bardzo zmienić oblicze zespołu!
Mimo tego dobrego wyniku odniosłem wrażenie, że prezes/prezydent Kupka bacznie mnie obserwował i jego spojrzenia rzucane w moim wcale kierunku nie były przyjazne. Domyślałem się dlaczego...
- Często czuje się pan obserwowany lub śledzony?
- A czy muszę odpowiadać na takie trudne pytania?
- Jeżeli oczekuje pan efektów od naszych spotkań, a patrząc na to ile pan mi płaci za godzinę, wnioskuję, że tak. Więc odpowiedź może być tylko jedna.
- No… Ciężko powiedzieć… Ale W TAMTYM MOMENCIE NA PEWNO BYŁEM OBSERWOWANY!
- Niech pan się opanuje. W przeciwnym wypadku zmuszona będę przerwać spotkanie. Już? Dobrze, niech pan mówi dalej.
- Przepraszam, postaram się trzymać nerwy na wodzy.
Następne spotkanie u siebie z
FSV Frankfurt zostało ogłoszone Dniem Kibica. Każdy posiadacz karnetu mógł przyprowadzić osobę, która mogła kupić sobie bilet za pół ceny. Efekty było widać: na trybunach ponad 4000 kibiców. Do wypełnienia w całości stadionu trochę brakowało (15000…), co nie zmienia faktu, że takich tłumów jeszcze tutaj nie widziałem. Tym razem pod presją nie pękłem ja, tylko moi zawodnicy. Kopacze z
Frankfurtu byli raczej marnymi piłkarzami i oczekiwałem łatwej wygranej. Jednak już w 9. minucie
Kampa musiał wyciągać piłkę z siatki. Po rzucie wolnym Głową piłkę do bramki skierował
Sertan Günes. Po tym początkowym incydencie ataki mojej drużyny przypominały bicie głową w mur. Do przerwy wynik nie uległ zmianie i w szatni nie było innej opcji poza ostrą reprymendą. Podziałało! W drugiej części przewaga Unterhaching była miażdżąca. Oddaliśmy 12 celnych strzałów na bramkę rywali, problem w tym, że tylko jeden znalazł drogę do siatki. Rzut wolny w 59. minucie wykonywał
Tyce, DOKŁADNIE z tego samego miejsca co w pierwszej połowie gracze z Frankfurtu. Z główki uderzył
Lechleiter, ale bramkarz przeciwników,
Kenneth Kronholm tamtego dnia grał jak natchniony. Odbił piłkę przed siebie jednak przy poprawce
Lechleitera nie miał już szans.
Po meczu pozostał niedosyt i lekkie rozczarowanie. Zagorzali kibice i ci nowoprzybyli byli jednak zadowoleni z ilości strzałów, którymi sprawdzaliśmy formę bramkarza drużyny gości. Prezes też był w miarę zadowolony i powiedział, że taka postawa przy tej ilości kibiców na pewno zaprocentuje w przyszłości. Miałem nadzieję, że się nie pomylił, bo finanse klubu pogarszały się z dnia na dzień.
W międzyczasie z klubu odszedł trzeci bramkarz
Benjamin Kopp i wpłynęła oferta opiewająca na 100.000 Euro za
Roberta Lechleitera. Z konieczności musiałem ją zaakceptować, bo zadłużenie klubu na początku września miało sięgać już
1mln Euro!
Przed następnym meczem, tym razem z
Pfullendorf na wyjeździe, który odbył się w ostatnim dniu okienka transferowego
Lechleiter nas opuścił. Szkoda tak dobrego zawodnika, jednak te wspomniane 100 tysięcy piechotą nie chodzi. Na prawym skrzydle starał się go zastąpić 30-letni Francuz,
Bruno Custos i trzeba przyznać, że czasem robił to zdecydowanie lepiej! Na kilku treningach przyjrzałem się
Brunonowi i okazało się, że oczarowany dobrymi występami w sparingach mojego, do tej pory pierwszego, prawego skrzydłowego lepszego zawodnika posadziłem na ławce! Tym razem przedwcześnie ugryzłem się w język i te spostrzeżenia zachowałem tylko dla siebie, bo dobrze wiedziałem, że pomimo pierwszego miejsca w lidze nadal jestem pod baczną obserwacją w klubie. Dochodziło do tego jeszcze niezadowolenie kibiców, że zdecydowałem się wypożyczyć
Holendę, a ten – łagodnie mówiąc – nie zachwycił. Ale miałem nadzieję, że on jeszcze pokaże klasę. Umiejętności, które prezentował na treningach wprost skazywały go na to!
Swoją drogą – kibice, którzy oceniają każdy mój transfer? Takich rzeczy w moim ukochanym FMie nie uświadczyłem. Ech… Życie…
Spotkanie w
Pfullendorf było całkiem wyrównane chociaż początek wcale na to nie wskazywał. Już w 3. minucie bramkę zdobył
Mario Konrad po podaniu ze skrzydła
Custosa, a w 14. minucie znów
Konrad dobił potężny strzał z dystansu w wykonaniu Babatza, po którym piłka odbiła się od poprzeczki. Od tego momentu gracze
Pfullendorf zaczęli odważniej atakować, a ja nakazałem moim piłkarzom grać z kontrataku. Do przerwy wynik nie uległ zmianie, bo w mojej drużynie na bramce stał niesamowity
Darek Kampa! Gra mojej drużyny tak mi odpowiadała, że przed wyjściem na drugą połowę nic w ustawieniu nie zmieniałem. Jednak już w 48. minucie
Rogosic strzelił dla rywali bramkę kontaktową. Moi zawodnicy nie pozostawali dłużni i groźnie kontratakowali. Jednak wynik już nie uległ zmianie, a to dzięki mojemu ulubionemu bramkarzowi, który został bohaterem meczu!
We wrześniu oraz w październiku rozegraliśmy w lidze 7 spotkań, w których nie straciliśmy bramki, a sami zdobyliśmy ich 12. Sześć zwycięstw i jeden remis. Może niezbyt imponujący dorobek patrząc na klasę naszych przeciwników niemniej jednak ja byłem zadowolony. Bądź co bądź to nadal był początek mojej kariery menedżerskiej.
We wrześniu
prezydent Kupka zaniepokojony pogarszającym się stanem naszych finansów wytrzasnął skądś
300.000 Euro. Nie zastanawiałem się długo i ściągnąłem do klubu z wolnego transferu dwóch 20-latków. Obydwaj skrzydłowi, obydwaj mieli mieć przed sobą świetlaną przyszłość. Przynajmniej scouci w ten sposób się o nich wyrażali.
Ralf Schneider i
Jörn-Andreas Wemmer dołączyli do naszego zespołu. Ale tutaj znów niemiła niespodzianka. Ci, którzy tak pochlebne o nich raporty składali teraz zmienili zdanie! „A bo mi się wydawało…”. Co się wydawało?! Jak się wydawało?! Miałem ochotę rzucić w kogoś czymś cięższym, akurat stała tam doniczka z zielonym kwiatkiem, która na oko wyglądała na wystarczająco ciężką, jednak się powstrzymałem. Tutaj kasa wywalona w błoto, a za szkody ktoś musiałby zapłacić, nie wspominając już o ewentualnym pozwie sądowym i dyscyplinarnym zwolnieniu, co w moim przypadku i mojej pozycji wcale nie wydawało się nierealne. Zamknąłem oczy i spokojnie, głęboko oddychając policzyłem do dziesięciu („
Eins, zwei, drei... und so weiter…) i zacząłem racjonalnie myśleć. Z tymi zawodnikami jakoś sobie poradzimy, może jednak rozwiną się w dobrych kopaczy i ktoś zdecyduje się za nich zapłacić, a na razie mieli powędrować do rezerw. Dla mnie ta cała sytuacja była nauczką na przyszłość. Nie warto do końca ufać scoutom, najlepiej kilka razy prosić ich o ten sam raport, może zmienią zdanie. Najlepszym rozwiązanie jest jednak zapraszanie zawodników na testy – minimalizuje się w ten sposób ryzyko złego wyboru.
- Często reaguje pan tak gwałtownie?
- Przecież nie zareagowałem.
- Ale zamierzał pan…
- A pani jak by się zachowała? Tutaj chodziło o wielkie pieniądze! W październiku finanse nadal się pogarszały. Gdyby dalej szło to w takim samym tempie sezon mogliśmy zakończyć nawet z
5mln Euro długu! Prezes tym razem przeraził się nie na żarty i skoczył do siedziby naszego głównego sponsora -
Generali. Nie mam pojęcia do czego tam doszło, ale na konto klubu wpłynęło ponad
5,5mln Euro! Teraz już spokojnie mogłem przygotowywać się do spotkania w ostatni dzień października: u siebie z pierwszoligowcem
Energie Cottbus. Nie mogłem też odpędzić od siebie myśli, że sobie w końcu poszaleję na rynku transferowym. Wiem, że to nierozsądne, ale co tam. Raz się żyje.
W spotkaniu drugiej rundy
Pucharu Niemiec (
DFB-Pokal) wbrew pozorom nie byliśmy bez szans.
Energie w
Bundeslidze okupowało ostatnie miejsce i przegrywało mecz za meczem. Morale wśród ich zawodników musiało sięgać dna. Z drugiej strony gdzie jak nie z III-ligowym zespołem mieli szukać jego poprawy?
Skład wystawiłem najmocniejszy jaki miałem. Zważywszy na to, że w meczu z
Regensburgiem już w pierwszej połowie
Mario Konrad z kontuzją musiał opuścić boisko, a fizjoterapeuta obejrzawszy go wstał, potrząsnął głową i wypuszczając powietrze powiedział: „
Ein Monat”, wielu opcji w przedniej formacji nie miałem.
Kolomaznik i
Holenda, który do tej pory strzelił już 3 bramki, jednak w pozostałych meczach grał przeciętnie, w ataku. Pomoc na szczęście w najmocniejszym składzie:
Custos,
Babatz,
Tyce,
Nagy, a obrona typu szybkościowego:
Höring,
Polak,
Frübeis,
Leschinski, bo między nami –
III ligą, a
Cottbus – klubem bądź co bądź, ale z
Bundesligi była wtedy przepaść jeżeli chodziło o przygotowanie motoryczne. W bramce niezmiennie
Kampa.
Naprawdę chciałem wygrać to spotkanie jednak już pierwsze 4 minuty sprawiły, że chciałem rwać włosy z głowy! Huraganowe ataki, cztery strzały i jedna bramka strzelona z rzutu wolnego dla
Cottbus przez
Francisa Kioyo.
Energie miało wyraźną przewagę i w
34. minucie po błędach mojej obrony i strzale z dystansu
Shao Jiayi było już
0:2… Myślałem że to już koniec, wstyd mi się do tego przyznać, ale powątpiewałem też w umiejętności moich piłkarzy oraz w ich odporność psychiczną, jednak nakazałem im śmielsze ataki, a bocznym obrońcom nie kazałem już tak szczelnie bronić dostępu do naszej bramki. I opłaciło się! W
44. minucie Leschinski zapędził się na wysokość pola karnego przeciwnika, tam otrzymał podanie, które natychmiast odegrał do nie pilnowanego
Tyce, a ten jak nie huknie z 20 metrów! To była przepiękna bramka! Sędzia doliczył jedną minutę do regulaminowego czasu gry, jednak kiedy
Kolomaznik dobijał swój strzał z karnego na zegarze była już
48. minuta… Rywale mieli słuszne pretensje do sędziego ja jednak nie zwracałem na to uwagi. To były najbardziej NIESAMOWITE 4 minuty w moim życiu! Schodząc do szatni aż żal było patrzeć na piłkarzy
Cottbus, prezentowali się naprawdę żałośnie. Zwłaszcza na tle promieniejących szczęściem moich zawodników.
Na drugą część spotkania nie dokonałem większych zmian, co okazało się dobrym posunięciem. Mój zespół dominował, raz po raz stwarzając sobie dogodne sytuacje. Jednak ta połowa meczu jak i dogrywka, w której przez ostatnie 12 minut graliśmy w przewadze, bo napastnik
Kioyo musiał zejść z boiska po jednym z ostrzejszych wejść mojego obrońcy, nie przyniosły rozstrzygnięcia.
Mecz musiały rozstrzygnąć karne! A wie pani co?
- Tak?
- Ostatnie badania nad rzutami karnymi dowodzą, że Ci, którzy pierwsi wykonują „jedenastkę” w konkursie rzutów karnych mają 60% procent szans na zwycięstwo! W ogólnym rozrachunku nie liczą się aż tak bardzo umiejętności graczy, to czy gra się u siebie czy na wyjeździe, to na którą bramkę się strzela, a właśnie pierwszeństwo! A my tamtego dnia właśnie pierwsi zaczynaliśmy strzelać… Mógłbym dostać szklankę wody? To jest temat, o którym mógłbym mówić i mówić, a już trochę zaschło mi w gardle…
- Przepraszam, oczywiście. Zauważyłam, że to jest pański konik. Niech pan mówi, to pozwala lepiej mi pana poznać.
- Jak już wspomniałem do piłki pierwszy podszedł nasz najlepszy strzelec
Michal Kolomaznik i strzelił! Następny był zawodnik
Cottbus –
Baumgart – i też strzelił! Panu Bogu w okno… A wracając do tych szans na zwycięstwo, to ci uczeni argumentowali to w ten sposób, że na pierwszym strzelającym ciąży mniejsza presja, bo przecież jak nie trafi to nadal będzie remis.
- Bardzo sensowna argumentacja.
- Ale my jednak przegraliśmy całe to spotkanie. Po pięciu seriach było 3:3 i wtedy do piłki podszedł młody
Rathgeber i przestrzelił. Lepszego wykonawcy w drużynie niestety nie było, a zawodnik z
Energie, znów niestety, się nie pomylił. Kibice, którzy nie stawili się na tym meczu w jakiejś dużej liczbie, bo było ich około 3500, byli jednak zadowoleni z ogólnego wrażenia jakie pozostawili po sobie ich ulubieńcy. Prezes Kupka też na szczęście nie kręcił nosem.
Mniej więcej w tamtym czasie ściągnąłem do klubu na testy brazylijskiego bocznego lewego obrońcę
Gilvana i polskiego ofensywnego pomocnika/napastnika
Marka Sukera. Obydwaj nie mieli podpisanych z nikim kontraktów, więc byli łakomym kąskiem. Wszyscy trenerzy stanowczo odradzali mi te kandydatury, więc nie podjąłem dalszych kroków w celu zatrzymania ich w drużynie.
Za to mój najbardziej zaufany ze scoutów
Sander de Geus gorąco polecał mi wychowanka
SV Sandhausen Franka Weisßa. Nauczony poprzednimi doświadczeniami kazałem jeszcze raz mu się przyjrzeć. Tym razem
Sander nie zmienił zdania, więc wyłożyłem
1000 Euro i ten młody, wtedy 15-letni boczny obrońca, który może grać zarówno na prawej jak i na lewej stronie miał do nas dołączyć 1. stycznia 2008 roku.
W kolejnych pięciu meczach tak jakby nasi napastnicy się zacieli. Tak jakby… Nie liczę meczu z rezerwami
Stuttgartu na wyjeździe, w którym to
Holenda w obecności zatrważającej liczby 90 kibiców strzelił 3 bramki piłkarzom, których nawet dzieci grając w gałę na podwórku i wybierając graczy do swojej drużyny zostawiałyby zawsze na koniec Widać chłopak niezbyt dobrze radził sobie ze stresem. Rozstrzelali się za to obrońcy,
Höring i
Leschinski, i to głównie im zawdzięczam remisy z
Oggersheim i
Burghausen kiedy to odpowiednio jeden i drugi niwelowali wysiłek
Kolomaznika trafiając do własnej bramki… Przewagę w tych meczach mieliśmy wielką jednak nie potrafiliśmy jej udokumentować bramkami, a kibice byli już poirytowani nieporadnością naszych zawodników.
Seria trzech remisów sprawiła, że spadliśmy na
2. miejsce w tabeli za plecy
SV Stuttgarter Kickers. Prezes Kupka, o ile był w klubie, chodził bardzo zdenerwowany, a ja tym bardziej starałem się go unikać.
Mecz z
Ingolstadt trzeba było wygrać i liczyć, że może uda się awansować w tabeli. No i wygrać się udało –
3:2, ale awansować w tabeli już nie. Wynik może sugerować co innego, ale znowu dominowaliśmy. Martwiła jednak forma napastników, bo bramki strzelali
Tyce,
Custos i
Spiżak – pomocnicy. I jeszcze ze składu na miesiąc wypadł
Babatz.
Po spotkaniu zostałem wezwany na dywanik do prezydenta klubu. Pan
Engelbert Kupka był wściekły czego wcale nie ukrywał. Poinformował mnie w ostrych słowach, że mamy wygrać tę ligę w cuglach, że mamy tutaj dominować! On w ogóle nie przyjmował do wiadomości tego, że jesteśmy na 2. miejscu! Bąknąłem coś o tym, że to da się szybko poprawić, że wierzę w swoich zawodników pomimo tego, że przez miesiąc nie będziemy mogli korzystać z usług
Babatza… W tym momencie czułem już, że palnąłem jakieś głupstwo. Oczy prezesa stawały się coraz większe tak, że wydawało się, że za chwilę wyskoczą z orbit a głowa eksploduje. Jak na mnie nie ryknął, że jakiego Babatza, że jaki miesiąc, jakie szybko?! „Teraz do 1. marca jest 3-miesięczna przerwa!”. Totalnie oszołomiony poprosiłem o parę tygodni wolnego i ku swojemu zdziwieniu zgodę otrzymałem. Zgoda prezesa na ten wyjazd wyglądała na coś w rodzaju: „zejdź mi teraz z oczu!”. Jednak naprawdę nie przypuszczałem, że gdziekolwiek indziej poza Polską może być tak długa przerwa w rozgrywkach. Zwłaszcza w krajach od Polski lepiej rozwiniętych. Ale faktem jest, że
Regionalligą poza granicami Niemiec prawie nikt się nie interesuje. Szczerze wątpię w istnienie takich osób.
Tak więc święta spędziłem w swoim rodzinnym domu w Polsce. Nie zdaje sobie pani sprawy z tego jak dobrze jest zapomnieć na pewien czas o obowiązkach, o presji, stresie. Odpocząć od tego wszystkiego…
- Dobrze. Czas dobiegł końca. Na dziś zakończymy. Jeżeli będzie miał pan ochotę temat będziemy kontynuować podczas nas…
[klik]
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ