Początek sezonu w wykonaniu Die Zebras do rewelacyjnych może nie należał, ale patrząc na mośliwości klubu oraz piłkarzy należało uznać go za całkiem udany. Co prawda ponieśliśmy porażki w starciach z o wiele wyżej notowanymi rywalami z Monachium i Dortmundu, ale gra moich podopiecznych w tych meczach napawała optymizmem.
I we wrześniowych spotkaniach zostało to potwierdzone - forma zespołu nadal utrzymywała się na zadowalającym poziomie, jednak o wynikach już tego nie można było powiedzieć. Najpierw zremisowalismy u siebie z St. Pauli1:1 - w którym to meczu Bülow strzelił swojego pierwszego gola dla klubu - choć stwarzaliśmy więcej sytuacji i oddaliśmy więcej strzałów na bramkę. Goście nie mogliby narzekać, jeśli to my zgarnęlibyśmy komplet punktów, a tak cieszyli się z wywiezionego z Duisburga punktu.
Żądni krwi pojechaliśmy na mecz z beniaminkiem z Bochum i mając na względzie trochę słabszą postawę Kastratiego we wcześniejszych spotkaniach, na lewym skrzydle postawiłem na Ferreyrę, a w ataku od pierwszych minut zagrał Sandro Wagner. Ebrahimi pojechał na zgrupowanie reprezentacji Iranu przez co w meczu Bundesligi będzie mógł zagrać dopiero 15 października w starciu przeciwko Bayerowi Leverkusen, dlatego też swoją szansę otrzymał Ferreira (graliśmy 4-5-1). Ruch z przesunięciem Dario na skrzydło był prawie genialny. Paragwajczyk w pierwszych 10 minutach dwa razy mógł wpisać się na listę strzelców, jednak miał problem z trafieniem w światło bramki. Świetnymi podaniami obsługiwali go Wagner, Bittencourt i Myeni, ale bramkarz gospodarzy zachowywał czyste konto wskutek braku celności naszych strzałów. Za to w 44. minucie Bochum oddało pierwszy celny strzał na naszą bramkę i to zawodnicy VfL schodzili do szatni prowadząc 1:0.
Ogólnie nie wyglądaliśmy źle, ale brakowało kogoś, kto postawiłby kropkę nad i. Dlatego pół godziny przed końcem ściągnąłem niepewnego na prawej obronie Kojimę, a za niego wszedł Kastrati na lewe skrzydło. Ferreyrę przesunąłem do ataku i zaczęliśmy grać w ustawieniu 4-4-2. Niestety, jedyne co osiągnęliśmy to częstsze spalone na jakie łapali nas gospodarze i w efekcie przegraliśmy mecz, który mogliśmy przynajmniej zremisować. Miano gracza meczu powędrowało na konto formacji defensywnej Bochum, a zwłaszcza ich środkowego obrońcy Jensa Möckela.
Po dwóch łatwiejszych spotkaniach do Duisburga przyjeżdzał Wolfsburg, drużyna przewyższająca nas pod każdym względem. Dlatego, żeby nie doszło do blamażu próbowałem zaskoczyć przeciwnika składem, który desygnowałem na boisko. W środku pomocy zagrał Medunjanin, bo pomyślałem, że być może za szybko go skreśliłem, a on będzie grał tak, że oczy ze zdumienia przecierać będę, na lewe skrzydło przesunąłem Bittencourta, a na prawym tym razem zagrał Kastrati. Na szpicy Wagner, którego skuteczna walka z obrońcami w poprzednich meczach przypadła mi do gustu. I już w 4. minucie mogłem unieść z radości ręce w górę - Bülow wybił piłkę z pola karnego, a już na połowie przeciwnika przyjął ją Wagner i po chwili oddał ją do Medunajnina, który podał do Scheida, a ten z pierwszej piłki zagrał do wbiegającego w pole karne Wagnera. Sandro przepchnął się między dwoma obrońcami i z 15 metrów strzelił nie do obrony w lewe okienko bramki. Jednak inicjatywa cały czas była po stronie gości, którzy atakowali raz po raz. Chciałbym wierzyć, że to, że nie straciliśmy wielu goli było zasługą naszych obrońców (trzeba przyznać, że czasem interweniowali bardzo skutecznie w kluczowych momentach), ale w głównej mierze było to winą piłkarzy Wolfsburga, którzy zazwyczaj strzelali Panu Bogu w okno. W 38. minucie po rzucie rożnym piłka niefortunnie odbiła się od Justo Scheida i wpadła do siatki, więc na przerwę schodziliśmy remisując, lecz mimo to, patrząc na przebieg spotkania, byłem zadowolony z takiego wyniku i przed drugą połową nic nie zmieniłem.
Kiedy w 60. minucie po dośrodkowaniu z lewego skrzydła Velthuizen minął się z piłką, a Mario Mandżukić stanął sam na sam z pustą bramką, pomyślałem, że już po ptokach, ale jakimś cudem piłka po jego strzalem wylądowała na poprzeczce, co idealnie obrazowało słabą formę strzelecką całego zespołu gości. Nie mogłem nie pomóc szczęściu i widząc, że Wolfsburg osiąga coraz większą przewagę, zdjąłem nieradzącego sobie w środku pola Ferreirę wprowadzając w jego miejsce Kevina Wolze, a na skrzydle Kastratiego zmienił Myeni. I w 71. minucie po wymianie kilku podań w środku pola Scheid podał na prawę skrzydło do Myeniego, ten zbiegł z piłką do środka, wymanewrował obrońcę, wbiegł w pole karne, uderzył mocna przy krótszym słupku i prowadziliśmy 2:1. Chwilę po tym zdjąłem zmęczonego Medunjanina przesuwając w jego miejsce Bittencourta, a na lewe skrzydło wpuszczając Ferreyrę. Nie miało to większego wpływu na naszą grę w ofensywie, bo Wolfsburg nadal atakował, ale świeży i szybki gracz zwiększał nasze szanse na skuteczną kontrę. W 80. minucie po strzale z dystansu spojenie słupka z poprzeczką uratowało nas przed stratą gola, ale bardziej celnie goście tego dnia już nie strzelali i wynik spotkania nie uległ już zmianie. Justo Scheid oprócz gola samobójczego zanotował także dwie asysty, a graczem meczu - dzięki swemu rajdowi zakończonemu pięknym i skutecznym strzałem - został Sifiso Myeni.Tym razemwygraliśmy mecz, którego raczej nie mieliśmy prawa wygrać. Podobno suma szczęścia zawsze będzie się równać zeru.
KIEPSKI PAŹDZIERNIK
Kolejny miesiąc rozpoczeliśmy od wyjazdu do Mönchengladbach na mecz z moim niedoszłym klubem, którego propozycję objęcia odrzuciłem już w pierwszym tygodniu mojej pracy w MSV Duisburg. Chciałbym móc napisać, że to spotkanie miało przez to jakiś dodatkowy smaczek, ale był to poprostu kolejny mecz drużyny walczącej o mistrzostwo z drużyną walczącą o środek tabeli. I doskonale było to widać na boisku. Gladbach miało taką samą przewagę jaką miał nad nami Wolfsburg, tyle że piłkarze tego pierwszego zespołu byli zdecydowanie skuteczniejsi - do przerwy mogli prowadzić 2:0, ale rzutu karnego nie wykorzystał Dzmitry Rekish i pierwsza połowa zakończyła się tylko 1:0. Środek pola u mnie nie istaniał, dlatego już po 45 minutach wykorzystałem wszystkie zmiany: grającego jako defensywnego pomicnika Wolze zastąpił Scheid, w miejsce Medunjanina (Bośniak po tym meczu definitywnie wylądował w składzie Duisburga II) wszedł Myeni, a za Kastratiego w drugiej połowie grał Ferreyra i przeszliśmy z gry 4-5-1 na 4-4-2, ale nie dało to żadnych efektów poza tym, że Borussia strzeliła jeszcze jednego gola i cały mecz zakończył się wynikiem 2:0 dla gospodarzy. Szalejęcy na prawym skrzydle Marco Reus był dla nas tego dnia nie do zatrzymania.
Dzięki przerwie na mecze reprezentacji miałem trochę więcej czasu, żeby się przygotować na kolejne spotkanie, które graliśmy u siebie przeciwko Leverkusen. Te dwa dodatkowe tygodnie spędziłem na dostosowaniu taktyki 4-5-1, którą grałem najczęściej, pod umiejętności piłkarzy, których miałem: defensywny pomocnik został ryglem defensywnym, lewy środkowy pomocnik było cofniętym rozgrywającym z zadaniem wspierania zarówno obrony jak i ataku, a skrzydłowi mieli za zadanie zamieniać się miejscami w trakcie meczu. Na szpicy było miejsce dla atakującego odgrywającego (Wagner) lub lisa pola karnego (Kastrati/Ferreyra). I właśnie taką formacją wybiegliśmy przeciwko jedenastce Aptekarzy przeciwko której planowałem zagęścić środek pola i nie wysuwać zbyt daleko linii obrony, żeby nie dawać zbyt wielu szans na wychodzenie sam na sam Kießlingowi. Do naszego składu po długim okresie przebywania na zgrupowaniu reprezentacji wrócił w końcu Ebrahimi, co od razu przełożyło się na większą pewność w środku pola, gdyż zabezpieczał on poczynania dwóch młodych Paragwajczyków - Ferreiry i Scheida. Na skrzydłach Bittencourt i Myeni mieli robić użytek ze swojej szybkości. Ten plan błyskawicznie się powiódł, bo już w 5. minucie po akcji lewą stronę strzał Wagnera odbił Adler, do piłki dopadł Bittencourt, który wycofał do Makondy, a ten dośrodkował w pole karne. Piękną główką akcję wykończył Myeni i stadion eksplodował radością. Po tak szybko strzelonej bramce skupiliśmy się jeszcze bardziej na obronie upatrując swoich szans w kontrataku, jednak ani Bayer nie potrafił przebić się przez naszą defensywę ani też nie pozwalał zagrozić swojej bramce, więc pierwsza połowa zakończyła się prowadzeniem Die Zebras 1:0. W przerwie musiałem niestety zmienić Myeniego, który nabawił się drobnego urazu, w jego miejsce wszedł Ferreyra.
W drugiej połowie obraz gry nie uległ zmianie - Leverkusen próbowało atakować, a my kontratakowaliśmy. W przeciągu 5 minut od gwizdka sędziego rozpoczynającego drugą cześć Bittencourt dwa razy zagrał idealne prostopadłe piłki do Wagnera wypuszczając go sam na sam z Adlerem, jednak Sandro nie potrafił trafić w światło bramki. Za to w 54. minucie młody Portugalczyk Hugo Miranda perfekcyjnie wykonał rzut wolny z 19 metrów trafiając w okienko bramki Velthuizena i było 1:1. Poirytowany nieskutecznością Wagnera wpuściłem w 60. minucie za niego Kastratiego, który już parę minut później wypracował sobie sytuację sam na sam, ale Adler popisał się świetną interwencją. Pomimo dogodnych sytuacji z jedenj i drugiej strony mecz zakończył się remisem i choć taki wynik przed rozpoczęciem brałbym w ciemno, to byłem jednak trochę rozczarowany, bo przy odrobinie szczęścia mogliśmy wygrać to spotkanie.
Tydzień później pojechaliśmy do Hoffenheim, gdzie wydarzyło się coś, czego nie jestem w stanie ogarnąć swoim rozumem. Choć mecz był wyrównany - zwłaszcza w pierwszje połowie - to zakończył się pogromem. Tak jak Wieśniakom po prostu wszystko wchodziło i bezlitośnie wykorzystywali nawet najmniejszy moment dekoncentracji moich zawodników, tak piłka po strzałach graczy Duisburga nie chciała nawet polecieć w stronę bramki. Piłkarze Hoffenheim byłi o tempo szybsi, może lepiej umotywowani, i czy to w ofensywie czy w defensywie wyprzedzali moich graczy przecinając podania, blokując strzały i będąc bardziej zdecydowanymi w sytuacjach podbramkowych. Gra Zebr naprawdę nie wyglądała bardzo źle, ale i tak zostaliśmy wypunktowani 6:0.
Po takim spotkaniu na zwykłym pomeczowym ochrzanie nie mogło się skończyć i uciąłem sobie pogawędkę na temat formy z ostatniego meczu z każdym graczem defensywy, ale tylko Bülow przyznał mi rację, że kiepsko zagrał, a reszta tłumaczyła się, że zagrała dobrze, tylko partnerzy z drużyny im nie pomagali. W tej sytuacji nałożyłem kary finansowe na Makondę i Ebrahimiego, przy czym temu drugiemu dostało się rykoszetem za to, że nie mogłem korzystać z jego usług jak on szlajał się gdzieś po Azji ze swoją reprezentacją. Irańczyk poczuł się urażony karą i po ostrej wymianie zdań stwierdził, że nie wyobraża sobie, żebyśmy mogli dalej współpracować. Reszta po zaapelowaniu do ich profesjonalizmu zgadzała się stulić dziób i pracować na treningach jak na profesjonalistów przystało. Mimo wszystko czułem, że chyba trochę przesadziłem, więc zwołałem zebranie zespołu, żeby wyłożyć swoje zdanie o tym, że nie jest źle, ale może być lepiej. Dowiedziałem się tylko tyle - z ust Kevina Wolze - że zespół spisuje się dobrze, a mnie po prostu brak realizmu w ocenie możliwości zespołu, czemu - patrząc na mnie bykiem - przytaknął Ebrahimi. No cóż, faktem jest, że po 10 kolejkach zajmując 13. miejsce z 11 punktami opisywani jesteśmy przez media jako spisujący się powyżej oczekiwań, ale ja tu widzę potencjał na coś więcej, a może właśnie powinienem się zadowolić tym, co mam? Mimo wszystko próba ratowania morale przed pucharowym starciem z Bayernem Monachiumwypadła marnie.
W tym czasie na testach w MSV przebywali Tim Howard i Benoit Costil, a w związku z kilkoma utarczkami słownymi jakie miały miejsce między mną a Velthuizenem postanowiłem podpisać kontrakt z tym drugim, zwłaszcza, że prezentował lepsze umiejętności od konfrontacyjnego Holendra. I tutaj czas na małą dygresję - to że po kilku sezonach na rynku dostępni są dobrzy i bardzo dobrzy bramkarze bez kontraktów, którymi nikt się nie interesuje, jest czymś, co mnie irytuje w FM-ie już od dobrych kilku lat. W ten sposób zakontraktowałem Joe Harta do Bromley, tak samo zrobiłem niedawno właśnie z Costilem. Nie wiem jak jest w FM 2013, ale wątpię, żeby było inaczej - niech ktoś mnie oświeci.
(teraz należy wrócić do początku manifestu i włączyć podkład muzyczny, który opisany jest jako MSV Hymne vor dem Spiel gegen Bayern ;) ),
Nie będąc zadowolony z postawy mojego pierwszego bramkarza postanowiłem, że w 2. rundzie Pucharu Niemiec w bramce wystąpi Benoit Costil, który de facto nie miał jeszcze podpisanego kontraktu z Duisburgiem. W porównaniu z meczem w Hoffenheim były jeszcze 3 zmiany: na lewej obronie za Makondę zagrał Guindo, na lewym skrzydle Ferreyra, a w ataku - zamiast Wagnera - Kastrati. Bittencourt znowu miał grać w środku jako rozgrywający, a jako defensywny pomocnik dalej grał Ebrahimi, bo po prostu na tej pozycji jest zdecydowanie lepszy od innych zawodników.
W tym sezonie mierzyłem się już z Bawarczykami, więc byłem mniej więcej przygotowany na to, co będą grać. Dlatego zrezygnowałem z ostrego pressingu i zawęziłem pole gry licząc na to, że dzięki temu Bayern - nastawiony na powolne konstruowanie akcji - nie będzie stwarzał sobie zbyt wielu okazji i nie przeliczyłem się. Bayern klepał piłkę w środku pola, ale na palcach jednej ręki można policzyć ile razy zbliżył się do naszego pola karnego, za to my groźnie kontratakowaliśmy wykorzystując szybkość grającego na szpicy Kastratiego i skrzydłowych - Ferreyry i Myeniego. W 11. minucie z rzutu wolnego Ferreyra trafił w poprzeczkę, a pod koniec pierwszej połowy po kontrataku wyprowadzonym przez Bittencourta, podaniu na prawe skrzydło i dośrodkowaniu Myeniego ten sam Ferreyra trochę zbyt długo zwlekał z oddaniem strzału i w efekcie został przyblokowany przez obrońcę, a Neuer nie miał problemu ze złapaniem futbolówki. Bardzo dobrze grał Guindo nie dając rozwinąć skrzydeł Robbenowi, a w bramce pewnie interweniował Costil, więc na przerwę schodziliśmy bezbramkowo remisując.
W drugiej połowie obraz gry dużo się nie zmienił, Bayern nadal miał problem z przedostaniem się pod nasze pole karne, a szybki Kastrati całkiem często podnosił ciśnienie defensywie gości i Neuerowi. W 69. minucie za słabiej spisujących się Kojimę i Ebrahimiego wprowadziłem Rotha i Scheida. I w 77. minucie to właśnie Scheid zagrał na prawe skrzydło do Myeniego, a ten wyminął lewego obrońcę i uderzył mocno na bramkę, piłka odbiła się od słupka i spadła na 16. metr pod nogi Ferreyry, który z pierwszej piłki skierował ją do siatki, 1:0! Strategia Bayernu na ten mecz okazała się nietrafiona, bo nawet kładąc wszystko na jedną szalę nie potrafił stworzyć sobie później dogodnych sytuacji do strzelenia gola i całe spotkanie zakończyło się wielką sensacją - MSV Duisburg gra dalej!
Po tym meczu przypomniał o sobie Moussa Guindo, który stwierdził, że nie może się zaaklimatyzować w Niemczech, więc wysłałem go na miesięczny urlop z nadzieją, że po powrocie będzie grać tak dobrze jak w spotkaniu z Bayernem. Swoją obecność zaznaczył również Myeni, który rozciął sobie nogę na treningu i miał nie grać przez 3 tygodnie. A na fali entuzjazmu z wyeliminowania Bawarczyków z rozgrywek o Puchar Niemiec wygraliśmy jeszcze w lidze z naszymi rywalami z Schalke 043:0 po bramkach Kastratiego i Bülowa oraz samobójczym trafieniu obrońcy gości i nic nie wskazywało na to, co dopiero miało nadejść.
TRAGICZNY LISTOPAD
Nie chce mi się wierzyć, że nieobecność naszego podstawowego prawego skrzydłowego tak źle wpłynęła na zespół, że po dwóch dobrych spotkaniach przyszły zdecydowanie gorsze. Najpierw na wyjeździe zostaliśmy totalnie zdominowani przez drużynę z Norymbergii, a w grze nie pomógł nam Brosinski, którego wystawiłem w nadziei na jego dobry występ i również łudząc się, że jakiś scout przyjdzie go obejrzeć. Po prawdzie to cały zespół miał problem z utrzymaniem się przy piłce, a co dopiero z konstruowaniem akcji. W takiej sytuacji porażka 0:1 z 1. FC Nurnberg wcale nie dziwi. Następnie na własnym terenie - z dwoma zmianami w porównaniu do poprzedniego meczu: Bittencourta przesunąłem na prawe skrzydło, a w środku postawiłem na Scheida - bezbramkowo zremisowaliśmy z VfB Stuttgart. Gra była wyrównana i w sumie to tyle jeśli chodzi o pozytywy z tego spotkania. Na starcie z Werderem Brema wykurował się Myeni i to on od pierwszych minut zagrał na prawym skrzydle, jednak - niestety - mecz wyglądał podobnie do tego z Norymbergii. Nie mieliśmy nic do powiedzenia, a Zielono-Biali dominowali w każdym sektorze boiska. Sifiso przypominał cień zawodnika sprzed kontuzji, a reszta zespołu dostosowała się do niego poziomem i w sumie mogliśmy się cieszyć, że przegraliśmy tylko 0:3.
We wszystkich listopadowych meczach naszym podstawowym napastnikiem był Flamur Kastrati i to po części na niego spadła odpowiedzialność za brak strzelonych goli, ale też nie cała wina leżała po jego stronie, bo co może zrobić napastnik, jeśli nie dostaje podań? Norweg, mocno tłukąc sobie głowę w meczu z Werderem i wypadając z gry na tydzień, pozwolił mi bez zbędnych sentymentów dać szansę komuś innemu w starciu przeciwko aktualnemu mistrzowi Niemiec - Kaiserslautern. Wybór padł na Dario Ferreyrę; dodatokowo na lewej obronie postawiłem na powracającego z urolopu Mousse Guindo. I przez pierwsze 20 minut nasza gra nie wyglądała źle, to my częściej atakowaliśmy i nawet oddaliśmy 3 celne strzały na bramkę przeciwnika, jednak bramkarz gości bronił tego dnia bardzo pewnie. W 22. minucie niegroźnego urazu znowu nabawił się Myeni, ale i tak musiał zejść z boiska, a w jego miejsce wpuściłem Wagnera, a Ferreyrę przesunąłem na skrzydło. Za to w 25. minucie pierwszy celny strzał Kaiserslautern - Leroy Fer z 25. metrów - wpadł do bramki tuż przy słupku obok interweniującego Costila. Nie zraziliśmy się takim obrotem spraw i nadal atakowaliśmy, lecz bezskutecznie. W 44. minucie po raz kolejny Fer - tym razem z 17 metrów prosto w okienko i na przerwę schodziliśmy przegrywając 0:2 choć był to wynik ewidentnie krzywdzący Duisburg. Drugą połowę ropoczęliśmy od kilku strzałów, ale na posterunku znowu był Trapp. Później Kaiserslautern zaczęło grać bardziej odpowiedzialnie i już tylko z rzadka dochodziliśmy do okazji strzeleckich, a mistrzowie Niemiec strzelali głównie z dystansu (stąd tak duża ilość strzałów niecelnych). Kiedy sędzia techniczny podnosił tablicę pokazując, że będziemy grać jeszcze tylko przez 2 minuty, to sędzia główny podyktował karnego po faulu Bertelsena, a chwilę później Fer skompletował hat-tricka. Dwie minuty później w polu karnym faulował wprowadzony z Kojimę Roth i cały mecz skończył się pogromem 0:4. Nasza "wspaniała" forma z listopada przeciągnęła się również na początek grudnia...
Po takich wynikach jasne było, że muszę zrobić coś, żeby w końcu nastąpiło przełamanie. I znowu okazja, żeby tak się stało trafiła się idealna - na kolejny mecz jechaliśmy do Chociebuża, do jednej ze słabszych ekip Bundesligi. Tragicznego ostatnio Kojimę na prawej obronie zastąpił młody Roth, do składu wrócił też Kastrati, ale tym razem na lewe skrzydło, a w ataku zagrał Wagner. I tutaj przyświecała mi prosta myśl - skoro nie potrafimy zdobywać bramek, powinniśmy skupić się na obronie. Mecz zaczął się od sporej kontrowersji - w 3. minucie Energie zdobyło gola, ale sędzia go nie uznał dopatrując się spalonego, jednak nie trzeba było powtórek, żeby stwierdzić, że strzelec - Turgay Bahadir - był pół metra przed ostatnim obrońcą. Gospodarze nie zrazili się taką niesprawiedliwością i uparcie dązyli do objęcia prowadzenia i parę minut później tylko słupek uratował nas przed stratą bramki. Na nic zdało się uspokajanie gry MSV - Cottbus nadal groźnie atakowało i trwało to prawie przez całą pierwszą połowę lecz Łużyczanie nie potrafili udokumentować tej przewagi golem. W 3. minucie doliczonego czasu gry gospodarze byli już chyba myślami w szatni, bo po dośrodkowaniu z rzutu rożnego Bittencourta na bramkę strzelił Ferreira, a obrońca Energie tak niefortunnie interweniował, że po samobóju to my schodziliśmy na przerwę prowadząc. Nic jednak w tym momencie nie mogło uratować graczy Zebr przed ostrą reprymendą w szatni. Poskutkowało, bo na drugą połowę wyszliśmy bardziej skoncentrowani i w końcu odbiór piłki w naszym wykonaniu prezentował się znacznie lepiej, dzięki czemu gospodarze nie mieli aż tak wielu okazji jak w pierwszej połowie, a my mogliśmy skupić się na obronie i szybkim kontrataku. Jedna z takich akcji przyniosła powodzenie. W 60. minucie, kiedy po dośrodkowaniu z lewego skrzydła wprowadzonego w przerwie Makondy gola zdobył Wagner. To jeszcze bardziej rozsierdziło gospodarzy, bo zaczęli atakować ze zdwojoną siłą, ale cuda w bramce wyczyniał Benoit Costil, a w 67. minucie drugiego gola po kontrze strzelił Wagner. 7 minut później po podaniu świetnego w drugiej połowie Sandro problemu z umieszczeniem piłki w siatce nie miał Kastrati. Gospodarze po tym ostatnim ciosie już się nie podnieśli i pierwsze nasze zwycięstwo od czterech spotkań w końcu stało się faktem. Wbrew pozorom sukces ten nie był zasługą formacji ofensywnej, zdecydowanie większą rolę odegrała nasza obrona z Costilem na czele.
Kolejny nasz przeciwnik - Eintracht Frankfurt - dysponuje solidnym atakiem, ale ma kłopot w obronie, dlatego wyszliśmy na ten mecz grając 4-4-2. Opłaciło się, bo już po 6 minutach po dwóch trafieniach Dario Ferreyry prowadziliśmy 2:0. Taki wynik w zupełności mnie satysfakcjonował, więc drugą połowę graliśmy bardziej defensywnie i spokojnie dowieźliśmy ten wynik do końca. W tej rundzie pozostał nam już tylko jeden mecz - przeciwko Sankt Pauli w 3. rundzie Pucharu Niemiec.
Będąc pod wrażeniem skuteczności Ferreyry w poprzednim meczu, tym razem też dałem mu zagrać od pierwszych minut. Pozostałe wybory nie stanowiły niespodzianki, do boju rzuciłem wszystko, co miałem najlepszego, łącznie z Myenim na prawym skrzydle. Zebry wyszły na to spotkanie zmotywowane już od pierwszych minut, choć gospodarze starali się atakować, to większość ich podań była przechwytywana, a strzały blokowane. W 16. minucie po rzucie wolnym wykonywanym przez Bittencourta piłkę do własnej siatki skierował Daniel Ginczek dzięki czemu jeszcze bardziej mogliśmy skupić się na defensywie i czasem kontratakować. Obraz gry w drugiej połowie nie uległ zmianie, St. Pauli próbowało atakować, ale nie bardzo im to wychodziło, za to w 76. minucie po długim podaniu z własnej połowy Bülowa piłkę przyjął Wagner, pobiegł lewym skrzydłem i dośrodkował, a w polu karnym znalazł się Myeni i piłkę odbitą od obrońcy skierował do siatki. 4 minuty później Kastrati wstrzelił piłkę na 6. metr z prawej strony pola karnego, a Wagner nie miał innego wyjścia jak podwyższyć na 3:0. Chwilę później, bo w 82. minucie, samobója zaserwował nam nasz kapitan Bülow, a 4 minuty później zrobiło mi się gorąco, bo po faulu Bertelsena gospodarze wykonywali rzut karny, ale Radovanovic fatalnie przestrzelił. W pierwszej minucie doliczonego czasu gry Wagner wykorzystał świetnie zagranie Myeniego i ustali wynik spotkania na 4:1 dla MSV i tym samym mogliśmy cieszyć się z awansu do ćwierćfinału Deutscher Fussball-Bund-Pokal. Założenia na ten sezon tyczące się krajowego pucharu zostały wypełnione z nawiązka, a końcówka rundy jesiennej osłodziła nam listopadową zniżkę formy. Choć muszę zauważyć, że władze klubu i kibice byli bardzo zadowoleni z 12. miejsca na półmetku rozgrywek.
SPOJRZENIE NA FINANSE I PIERWSZE RUCHY TRANSFEROWE
Po pół roku bycia menedżerem MSV Duisburg doszedłem do wniosku, że chyba jednak trochę przesadziłem przerzucając fundusze z budżetu transferowego do budżetu płac, a później ten drugi wykorzystując prawie do granic możliwości, bo suma prawie 10 mln € topniała w zastraszającym tempie i już w tym momencie byłem pewien, że prędzej czy później będziemy pod kreską.
Dlatego ostra wymiana zdań, do której doszło między mną a Velthuizenem, który domagał się regularnych występów w pierwszej jedenastce paradoksalnie była mi na rękę, bo zaraz po niej holenderski bramkarz zażądał wystawienia na listę transferową. W tym przypadku miałem też sporo szczęścia, bo jego osobą interesowała się Sevilla, która w końcu za jego usługi zapłaciła 2 mln €. Ciekawostką za to jest to, że po transferze Holendra osoba związana z hiszpańskim zespołem stwierdziła, że Velthuizen to potencjalna mina.
Moja nadzieja na lewej obronie - Moussa Guindo - chwilę po powrocie z urlopu stwierdził, że nie ma szans na przystosowanie się do niemieckiego stylu życia. Muszę przyznać, że trochę mu się dziwię, bo trafił do nas z tureckiego Maniasporu, a czego jak czego, ale tureckich zwyczajów w Niemczech nie powinno mu brakować. W końcu jednak po jego kartę zawodniczą zgłosił się Feyenoord oferując 500 tysięcy €, ale Guindo uzależnił ten transfer od tego czy będziemy mu nadal płacić 4,8 tysięcy € tygodniowo. Musiałem się zgodzić, bo niecałe 5 tysięcy to przecież nie 17. W ten sposób pozbyliśmy się dwóch kul u nogi luzując 37 tysięcy € tygodniowo (Velthuizen zarabiał 25 tysięcy) w budżecie płacowym. Niewiele na tym straciliśmy, bo Costil jest tańszy (18 tysięcy euro na tydzień) i lepszy, a gry na lewej stronie kazałem uczyć się młodemu Rothowi.
Dodatkowo krótką pogawędkę uciął sobie ze mną Brosinski proponując rozwiązanie swojego kontraktu za porozumieniem stron. No, sam bym tego lepiej nie wymyślił. W ten sposób zwiększyłem swoje szanse na to, że nie będę musiał po sezonie przeprowadzić wyprzedaży gwiazd, żeby tylko utrzymać płynność finansową, ale nadal jest to sytuacja daleka od ideału. Tak jak poprzednio zapraszam do przeglądania Depesz, a widzę, że słabo się staraliście, bo pod żadną z nich nie ma klikniętego SŁABE.
Teraz Ty,
Teraz kolej Twoja
Zrób to dla mnie,
Zrób to dla... Liroya.
;)
Jeżeli po zamknięciu okienka transferowego na Twoim koncie pozostał zapas gotówki, wejdź do siedziby zarządu i zmieniając proporcje "przerzuć" część kasy do budżetu płacowego. W trakcie sezonu możesz nie potrzebować pieniędzy na transfery, a zarząd spojrzy na Ciebie przychylniejszym okiem, jeżeli zostawisz duży zapas budżetu na wynagrodzenia.
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ