Na moje trzecie urodziny dostałem od rodziców grzechotkę. Gdy miałem sześć lat, prezentem była piłka. W wieku lat dziesięciu otrzymałem aparat fotograficzny. Dzisiaj na urodziny mogę sobie ufundować wycieczkę dookoła świata, a i tak zazdroszczę sześciolatkom. Zazdroszczę im życia w beztrosce, braku obowiązków oraz możliwości robienia tego, co się kocha. Cokolwiek mógłby kochać taki sześciolatek...
Nazywam się Adam Feltyński i wiele lat, poza granicami Polski, walczyłem o dobre imię i sowite zarobki. Obecnie, jako jeden z najlepszych operatorów kamer w kraju, pracuję za kulisami wielu polskich filmów oraz serialu "M jak Miłość". Kilka lat wcześniej, realizując swoje marzenia, wyjechałem do Holandii, odpowiadając na interesującą ofertę zatrudnienia. Poznani tam ludzie zmienili całkowicie moje życie i podejście do otaczającego nas świata. Dziś mój największy autorytet, a zarazem najlepszy przyjaciel, nie żyje. Jak do tego doszło?
Lata temu, gdy Mateusz był jeszcze mały, a Lucek i Basia nie myśleli o rozwodzie, musiałem pożegnać się z rodziną, by udać się do Holandii. Wiele lat ciężkiej harówy i męczącej nauki zaowocowały propozycją pracy w Eerste Divisie, drugiej lidze holenderskiej, przy obsłudze kamer na meczach Excelsioru Rotterdam. To właśnie tam poznałem Polaka, który wkrótce miał zupełnie odmienić życie wielu mieszkańców tego nadreńskiego miasteczka.
De Kralingers zwyciężyli po ciężkim boju z RKC Waalwijk, a dwa tysiące kibiców wylało się na ulicę, by rwącym strumieniem podążyć do najbliższych pubów. Traf chciał, że był to dzień moich urodzin, więc udałem się śladami jednej z grup kibiców do lokalu, w którym miał czekać na mnie znajomy.
Rotterdam to urocze miasto na zachodzie Holandii, jedno z moich ulubionych w kraju wiatraków i tulipanów. Miałem tu wielu przyjaciół i zawsze lubiłem tu wracać. Szczęśliwy, że urodziny mogę spędzić akurat w tym miejscu, otworzyłem drzwi pubu.
Od razu do moich nozdrzy dotarł zapach dymu tytoniowego i alkoholu, który był nieodłączną częścią tego typu miejsc. Atmosferę podgrzewali żywo dyskutujący kibice, wymachujący szalikami zaciśniętymi w pięściach. Chwilę potrwało, zanim sokolim okiem kamerzysty wypatrzyłem w tłumie mojego znajomego.
Już nie pamiętam, o czym wtedy rozmawialiśmy, ale w pewnym momencie byliśmy zmuszeni tę rozmowę zakończyć. W lokalu zrobiło się bowiem niemałe zamieszanie, wiele osób poderwało się ze swoich miejsc. Uniosłem głowę. Tęgi mężczyzna po czterdziestce wymachiwał szalikiem Sparty Rotterdam, głośno dyskutując o czymś z innymi kibicami. Nie byłem w stanie zrozumieć sensu jego wypowiedzi, albowiem pod wpływem procentów szyfrował on każde wypowiadane przez siebie zdanie w dwóch językach, dowolnie je mieszając. Moją uwagę zwrócił jednak fakt, iż między słowami angielskimi i niemieckimi, dało się czasem wychwycić rodzime kurwa. Był to dla mnie wystarczająco jasny przekaz mówiący o narodowości jegomościa i jego kulturze osobistej. Przemowa musiała być prawdziwie charyzmatyczna i porywająca, ponieważ z inicjatywy Polaka wszystkie osoby przebywające w pubie zaczęły śpiewać pieśń wychwalającą Excelsior. Dyskusja z kibicami tejże drużyny mając na szyi szalik Sparty była naprawdę ryzykowna, jednak propagując ideę porozumienia ponad podziałami mężczyzna wyszedł cały z lokalu.
Zaintrygowany tą postacią wstałem, poprosiłem kolegę, by chwilę na mnie zaczekał, po czym ruszyłem do wyjścia. Stanąłem w ciemnej, bocznej uliczce, do moich uszu dobiegał tylko przytłumiony dźwięk ulicznego zgiełku. Z granatowego nieba uśmiechał się do mnie księżyc w pełni. Rozejrzałem się, jednak mężczyzny w szaliku Sparty już nie było. Pod ścianą budynku stali tylko dwaj obcokrajowcy, którzy kończąc swoje papierosy cicho o czymś dyskutowali. Przytłoczony podejrzliwym wzrokiem obu mężczyzn, zdecydowałem się powrócić do pubu. Siadając przy stoliku zapytałem przyjaciela, kim był człowiek, którego tropem opuściłem przytulny lokal.
- Nie wiesz? To był Richard Ross, odpowiada w Sparcie za kontakty z kibicami. - Tutaj mój przyjaciel zrobił sobie krótką przerwę, by napić się piwa. Po chwili kontynuował. - Cieszy się wielkim szacunkiem wśród naszych kibiców, ale po niektórych dzielnicach chodzić nie może. Kibice Feyenoordu go nienawidzą.
- Richard Ross powiadasz? Pewnie jednak Ryszard... O czym on w ogóle mówił tym kibicom?
- A co mógłby mówić? Gratulował zwycięstwa, pochwalił oprawę na meczu... czasem tak do nas wpada.
Ciekaw jestem, czy przeciętny kibic Sparty, który ośmieliłby się wejść do pomieszczenia pełnego fanatyków Excelsiora, niezależnie od zamiaru, wyszedłby o własnych siłach, czy zostałby wyniesiony? Ryszard Ross... zapamiętałem to nazwisko.
Niecały miesiąc później skorzystałem z przysługującego mi wolnego i udałem się do Rotterdamu. Wcześniej każdy mój przyjazd do miasta ograniczał się do spotkań ze znajomymi i pracy, teraz chciałem zwiedzić najciekawsze zabytki jako zwykły turysta. Ponury dzień nie zachęcał do spaceru, mimo że gromadzące się na niebie ciemne chmury nie uroniły nawet kropli deszczu. Idąc chodnikiem mijałem nielicznych ludzi, odważnych lub zdesperowanych, którzy mimo niepogody nie skorzystali z żadnego środka lokomocji. Silny wiatr zaczął bawić się papierkami, które, przez nieuwagę byłych właścicieli, nie trafiły do kosza. Mijałem kolejne przecznice i kolorowe wystawy sklepowe. Od pewnego momentu katedra przestała być moim celem stricte turystycznym, zacząłem myśleć o niej już tylko jako o schronieniu przed niesprzyjającą aurą. Ucieszyłem się, gdy zza zakrętu wyłoniła się nagle neoromańska fasada kościoła, w której centrum spoczywały potężne, drewniane drzwi. Zanim zauważyłem wywieszoną na nich niezwykle ważną informację, zdążyłem przeprowadzić szybki atak na klamkę, zakończony niepowodzeniem. W tym momencie czarne chmury zebrane nad miastem postanowiły uwolnić swoją zawartość i zaczął padać ulewny deszcz...
Zmęczony ruszyłem chodnikiem w kierunku centrum. Nie chcąc dopuścić do głowy smutnych myśli o złośliwym losie, który w tak banalny sposób zepsuł mi urlop, zacząłem nucić. Po chwili przez ścianę zapomnienia zaczęły przebijać się pojedyncze słowa, by w końcu wszystkie razem, rykiem kilkunastu tysięcy kibiców, pojawić się w mojej głowie. Zacząłem śpiewać, najpierw ostrożnie i szeptem, później na cały głos, wiedząc, że deszcz i tak mnie zagłuszy.
- Rood-Wit is onze glorie,
Rood-Wit zit ons in ’t bloed! - Dookoła nikogo nie było, lub gęsty deszcz skutecznie ukrywał uciekających do domów. Wiedziałem, że choroba jest już nieunikniona, więc szedłem spokojnym krokiem na krawędzi chodnika.
- Bij neerlaag of victorie,
In voor- of tegenspoed! - Nie wiedziałem, czyja to była dzielnica i czy powinienem śpiewać tę pieśń akurat w tym miejscu. Nie dbałem o to. Byłem przekonany, że jestem tu sam, absolutnie sam.
- Rood-Wit gaat nooit verloren
En jaren nog hierna! - W tej chwili naprzeciwko mnie pojawił się zarys człowieka, który szybkim krokiem zmierzał w moim kierunku. Zapewne słyszał słowa piosenki, znał je i rozumiał. Podszedł do mnie i złapał mnie pewnie za lewe przedramię. Czułem jak jego silne palce otaczają moją kończynę, by unieruchomić ją w żelaznym uścisku.
- That's not a good place for a song like that! - zawołał chcąc przekrzyczeć zacinający deszcz oraz wiatr.
- So what?! - krzyknąłem i nie podnosząc głowy kontynuowałem pieśń z wyraźnym polskim akcentem. - Zullen wij laten horen...
- To nie jest dobre miejsce... - powiedział mój rozmówca po polsku, po czym puścił moją rękę. Dopiero teraz spojrzałem na jego twarz, która wydała mi się znajoma.
- Richard... Richard Ross? - zapytałem niepewnym głosem.
- Ryszard. Chodź ze mną, schowamy się przed deszczem - powiedział, po czym ruszył pewnym krokiem. - Niesłychane. Polak w Rotterdamie i o Sparcie śpiewa... Miałeś sporo szczęścia, że trafiłeś na mnie.
Przekonany, iż Ross prowadzi mnie do najbliższego baru, podążałem za nim. Nie wiedziałem, jakie ten mężczyzna miał plany, których nie zmienił mimo spotkania ze mną. Może gdyby wtedy wiedział, jak brutalnie życie te plany zweryfikuje, to zostawiłby mnie samego w deszczu? Teraz w kałużach coraz rzadziej pojawiały się kręgi, a zza gęstych chmur zaczęło wychodzić słońce. Dopiero w tym momencie mogłem przyjrzeć się mojemu przewodnikowi – był to wysoki mężczyzna o kilkudniowym zaroście, noszący przemoknięty, ciemny płaszcz i lekko utykający na lewą nogę. Mokra grzywka z ciemnych włosów przylepiła mu się do czoła tuż nad gęstymi brwiami, które teraz uniósł patrząc w niebo.
- W końcu przestaje padać. Słuchaj...
- Adam. Adam Feltyński - przedstawiłem się.
- Tak więc Adamie. Mam pewną sprawę do załatwienia, więc chciałbym, żebyś na mnie poczekał.
- Tutaj? - spytałem zdziwiony, po czym rozejrzałem się po pustym skrzyżowaniu.
- Nie, dwie przecznice dalej - uśmiechnął się Ross, po czym kontynuował – Szybko biegasz?
- Chyba tak... - Trzeba przyznać, że zaskoczył mnie tym pytaniem. Pomyślałem, że to nie wróży nic dobrego, zacząłem się bać. Dopiero wtedy, gdy słońce rozjaśniło ulice miasta, mogłem rozpoznać dzielnicę, w której się znajdowaliśmy. A był to bez wątpienia rejon należący do kibiców Feyenoordu.
Celem Ryszarda Rossa był niewielki bar wkomponowany w stare kamieniczki. Na parapetach leżały szaliki Feyenoordu, a wokół kręciło się kilku łysych facetów w czarnych bluzach. Mój towarzysz kazał mi zostać przed drzwiami, a sam wszedł. Cały rozdygotany podszedłem do okna. Obserwowałem jak sześciu Południowców otoczyło Polaka, po czym ten zaczął żywiołowo dyskutować z najniższym z nich. Nie chciałem wiedzieć co z tego wyniknie, w uszach wibrowały mi słowa mojego kolegi: "Kibice Feyenoordu go nienawidzą...".
- Excuse me. Have you got a lighter or matches? - Dobrze wiedziałem, kto za mną stoi. Powoli się obróciłem i spojrzałem w małe oczka nachylonego nade mną goryla. Zastanawiałem się, czy widział z kim przyszedłem i czy wie, kim jest Ryszard. Czułem, że moje dni są policzone...
- So...? - przypomniał o sobie kibol.
- Sorry, I haven't.
- Damage. That's ok, thanks. - Odwrócił się i schował papierosa do kieszeni. Zawsze zastanawiałem się, jak to jest, gdy całe życie przelatuje przed oczami. Mój strach usprawiedliwiałem sobie wyglądem rozmówcy, bo z samego zachowania wynikało, iż był to bardzo kulturalny człowiek. Może pod wpływem lęku nie byłem w stanie odróżnić kibola od zwykłego kibica, którym sam byłem?
W tym momencie drzwi otworzyły się z hukiem, a z baru wyskoczył Ross. Za jego plecami zauważyłem mężczyznę leżącego na szczątkach stolika oraz pięciu innych biegnących za Polakiem. Obaj zaczęliśmy uciekać, ramię w ramię, w kierunku parku. Za nami biegło już siedmiu potężnych mężczyzn, którzy nie szczędzili przekleństw w języku niderlandzkim. Kątem oka spojrzałem na twarz Ryszarda, z nosa lała mu się krew wprost na roześmiane usta. Najwyraźniej lubił taki zastrzyk adrenaliny. Po kilku minutach biegu zacząłem odczuwać w nogach ból, który nasilał się z każdym krokiem. Nie wiedziałem, jak daleko od nas była pogoń, ponieważ bałem się obrócić. Skupiony na ignorowaniu bólu nie zauważyłem krawężnika i mocarne ramiona grawitacji z wielką siłą przyciągnęły mnie do ziemi. Moja twarz wylądowała w błocie, a ja żegnałem się już ze światem. Jednak zamiast kopniaków i uderzeń poczułem przeszywający podmuch zimnego wiatru. Powoli zacząłem się podnosić, gdy Ryszard złapał mnie za ręce i pomógł wstać.
- Spokojnie, już sobie odpuścili.
- O co ci chodziło?! Po co w ogóle tam poszedłeś?! - wydarłem się na niego.
- Nie poszło tak, jak powinno. Byłem blisko układu z ich szefem. Układu, który zapewniłby większe bezpieczeństwo niewinnym ludziom.
- Z szefem? Tym niskim?
- To niestety był jego pomocnik. Ich szefa wczoraj zamknęli w areszcie...
- I na pewno nie zdążył zostawić swojemu pomocnikowi instrukcji dotyczących negocjacji z tobą? - Uśmiechnąłem się drwiąco, jednak wciąż byłem pod wpływem emocji sprzed kilkunastu minut. Ryszard to zauważył.
- Skąd jesteś?
- Ja? Z Wrocławia.
- Wrocław... Wrocław... - powtarzał, próbując sobie coś przypomnieć. - Śląsk? Byłeś kiedyś na ustawce z kibicami Odry Opole?
- Oczywiście, że nie. Nie należałem do tego typu kibiców.
- Ja z Wiślakami walczyłem regularnie... - powiedział cicho. A więc z Krakowa, kibic Cracovii. Nie wiem, czy była to sztuczka psychologiczna, ale faktycznie się uspokoiłem. Przede mną stał człowiek, który niejedno już w życiu przeżył, obok ja siedziałem w błocie.
Poznaliśmy się w dosyć dramatycznej sytuacji, jednak później spróbowaliśmy to sobie wynagrodzić spożywając w barze złocisty "napój bogów". Blisko stadionu Het Kasteela czułem się bezpiecznie i w spokoju wysłuchałem historii Ryszarda, jak i opowiedziałem swoją. Tak zaczęła się nasza przyjaźń, która przetrwała wiele, wiele lat.
***
Konflikt w klubie narastał, kibicom nie odpowiadał dotychczasowy sposób organizacji i zarządzania w klubie. Prezes Hans van Heelsbergen musiał podjąć jakąś decyzję, by ten spór załagodzić. Być może ostatnią decyzję za swojej kadencji, bowiem kibice za wszystkie niepowodzenia obarczali właśnie jego. Wiedział, iż wybranie następcy Gerta Aandewiela będzie niezwykle trudne, ponieważ ewentualny sprzeciw kibiców mógłby w efekcie przyjąć formę bojkotu, który przy słabej sytuacji finansowej mógłby doprowadzić klub do upadku. Właśnie z powodu finansów nie był w stanie zatrudnić klasowego trenera, który spodobałby się fanom. Czy jest jakieś dobre wyjście z tej sytuacji?
***
W te święta wszyscy zjedliśmy wyjątkowo dużo. Leciwa kanapa była zmuszona do utrzymania ciężaru mojej rodziny, kiedy jej ospali członkowie odeszli od stołu. Ciotki zdecydowały się wykorzystać piękną pogodę i wyjść na spacer, a dzieci podążyły za nimi. Marcowe słońce wpadało przez szerokie okno do schludnego pomieszczenia, przyjemnie ogrzewając okupujących je ludzi. Sielankę wielkanocnego popołudnia przerwał nagle stary, czarny telefon wiszący na ścianie, wydając głośny i przenikliwy dźwięk. Nikt nie miał ochoty fatygować się do urządzenia, więc leniwie zwlokłem się z sofy. Celowo wyłączyłem wcześniej swoją komórkę, która milcząca leżała na komodzie pod hałasującym teraz telefonem. Szedłem wolno mając nadzieję, iż dzwoniący zaprzestanie irytujących prób nawiązania kontaktu, a telefon umilknie. Niestety tak się nie stało,
a ja byłem zmuszony podnieść słuchawkę.
- Słucham?
- Adam? Czemu nie odbierasz komórki? - Spojrzałem na urządzenie leżące spokojnie na komodzie. Chyba jednak musiałem udzielić Ryszardowi tej oczywistej odpowiedzi.
- Jest Wielkanoc, chciałem te święta spędzić wyłącznie z rodziną.
- Muszę ci o czymś powiedzieć... - Zdaje się, iż przyjaciel nie usłyszał tego, co mu właśnie powiedziałem. Słysząc zadowolenie w jego głosie ciekawość zwyciężyła nad moim konserwatywnym podejściem do świąt.
- Co się stało?
- Zaproponowali... zaproponowali mi pracę!
- To aż taka dobra wiadomość? Co to za praca?
- W Sparcie mi zaproponowali... zaproponowali pracę... pracę jako trener! - Nie dziwiłem się radości w jego głosie, wiadomość była tak samo szczęśliwa, jak zaskakująca.
- Ty? Jako trener? Moje gratulacje!
Ryszard świetnie znał sytuację w klubie, był uwielbiany przez kibiców i zarząd. Niejednokrotnie pomagał trenerowi Aandewielowi motywować piłkarzy, często obserwował treningi pierwszego zespołu. Jednak czy te atuty wystarczają, by zostać menedżerem drużyny z Eredivisie? Prawie nikt nie znał przeszłości Polaka, którą i ja znałem tylko cząstkowo.
Wychowywany był w starej krakowskiej kamienicy wyłącznie przez pracującą matkę, ojciec zostawił ich zanim mały Ryś skończył trzy lata. Nie mam pojęcia, czy mój przyjaciel kiedykolwiek go szukał. Koledzy z podwórka, będący dla niego niczym starsi bracia, zabierali go często na mecze Cracovii i nauczyli nienawiści do Wisły i jej kibiców. Dzisiaj nowy trener Sparty rzeczy, które robił w tamtych czasach, nazywa błędami młodości. Chociaż odwaga i waleczność cały czas siedzą w jego sercu, to wie, że istnieją dużo lepsze sposoby rozwiązywania konfliktów, a kibice zwaśnionych klubów powinni współzawodniczyć, nie walczyć. Właśnie takie idee przyświecały mu, gdy pierwszy raz pojawił się na Het Kasteel. Do Holandii dotarł próbując oddalić się od wspomnień i wyrzutów sumienia. Czuł się odpowiedzialny za śmierć przyjaciela. Udało mu się uciec wyłącznie przed nienawiścią kłębiącą się między murami jego miasta oraz bezsensownymi utarczkami kibiców Cracovii i Wisły. Najprawdopodobniej z tymi utarczkami właśnie bezpośrednio była związana śmierć jego przyjaciela, jednak Ryszard nie chciał o tym mówić. Zawsze unikał tego tematu.
Oficjalna prezentacja nowego trenera Sparty odbyła się w przeddzień mojego powrotu do Rotterdamu. Nietrudno było zauważyć zdziwienie redaktorów najlepszych zagranicznych gazet sportowych, którzy herb klubu umieszczali na pierwszych stronach swoich pism, wiszących za szybą każdego kiosku.
Teraz dopiero zauważyłem, w jakim stopniu kibice byli zirytowani dotychczasowymi decyzjami zarządu. Zamiast narzekań usłyszałem głosy radości. Być może po tej decyzji prezesa van Heelsbergena kibice wybaczą mu nawet ewentualny spadek z ligi, ponieważ zauważą próby zmian w organizacji i w polityce zarządzania klubem. Wzrok prezesa przyćmiony wizją sukcesu nie zauważał, iż powoli do władzy dopuszcza całą strukturę fanów przez reprezentującego ich nowo powołanego trenera. Na przestrzeni lat miało się okazać, czy przyjdzie mu zapłacić za tą krótkowzroczność.
Wybór Rossa na trenera Sparty Rotterdam niektóre gazety porównywały z angażem Guardioli w Barcelonie. Jednak biorąc pod uwagę warsztat i doświadczenie obu panów, to zatrudnienie tego drugiego było rzeczą oczywistą i pozbawioną ryzyka. Ciężko jednak porównywać warunki panujące w obu klubach, bo jak wiemy człowiek, który pozwolił Sparcie pierwszy raz w historii odwiedzić skromne progi Eerste Divisie, z Barcą zwyciężył w prestiżowych rozgrywkach Ligi Mistrzów. Dzisiaj Frank Rijkaard jest bezrobotny.
Mimo swej twardości płyty chodnikowe nie były wstanie odeprzeć ciągłych ataków odwiecznej siły zwanej czasem. Z jej rozkazu zielone źdźbła trawy atakowały nawet najmniejsze szczeliny w twardym pancerzu kamienia. W Polsce widok popękanego chodnika, nawet w mieście, jest dość powszechny. W większych miastach Europy, również w Rotterdamie, była to rzecz rzadka, która w tym momencie wzbudzała mój uśmiech. Szedłem jednym z nielicznych tego typu chodnikiem, rozglądając się po okolicy. Z błękitnego nieba padały promienie słoneczne rozświetlając każdy zaułek szarej zazwyczaj dzielnicy. W taki poranek największy nawet kłopot czy zmartwienie zdaje się być nietrudną przeszkodą, którą wystarczy przeskoczyć lub obejść, by o niej zapomnieć. Zawsze trzeba cieszyć się takim dniem, ponieważ w rutynie codziennego życia niewiele takowych dostrzegamy. Ulica, którą powoli szedłem, była najbardziej zaniedbanym dojściem do stadionu Het Kasteel. Zapowiadał się sezon pełen atrakcji.
Największa polska społeczność Ponad 70 tysięcy zarejestrowanych użytkowników nie może się mylić! |
Polska Liga Update Plik dodający do Football Managera opcję gry w niższych ligach polskich! |
FM Revolution Cut-Out Megapack Największy, w pełni dostępny zestaw zdjęć piłkarzy do Football Managera. |
Aktualizacje i dodatki Uaktualnienia, nowe grywalne kraje i inne nowości ze światowej sceny. |
Talenty do Football Managera Znajdziesz u nas setki nazwisk wonderkidów. Sprawdź je wszystkie! |
Polska baza danych - dyskusja Masz uwagi do jakości wykonania Ekstraklasy lub 1. ligi? Napisz tutaj! |
545 online, w tym 0 zalogowanych, 545 gości, 0 ukrytych
Urodziny obchodzą dziś:
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ