Odpalałem kolejnego papierosa, siedząc tradycyjnie przed komputerem, przeglądając różne śmieci (dzień jak co dzień), natrafiłem na ofertę pracy. Nie, żebym narzekał na swoją, czy coś, jednak praca jako MANAGER brzmiała ciekawiej. Alan Pardew odszedł, zarząd miał dylemat, więc co mi szkodziło spróbować? Napisałem piękne CV, oczywiście po polsku (po angielsku znam takie słowa jak fuck, sorry i... na tym się kończy znajomość mojego angielskiego), wyglądało to bardzo zacnie i fachowo. Młody, ambitny, z pojęciem o piłce, ogromne doświadczenie (w FIFIE i FMie, ale o tym jakoś przypadkowo zapomniałem wspomnieć). No, ale kliknąłem "wyślij" i poszło w świat.
Następnego dnia rano zadzwonił telefon:
- Hello - odezwał się gruby głos w słuchawce. - Moje nazwisko Ashley, dzwonię w sprawie Pańskiego CV.
- A witam serdecznie - odparłem pół łamaną angielszczyzną, korzystając z Google Translate.
- Widzi Pan... Ma pan bardzo bogate doświadczenie tyle, że jest pewien szkopuł... Jak manager, który prowadził tyle zespołów jest dalej nieznany?
- Panie Ashley, moje referencje nie mają tu nic do rzeczy. Jestem kibicem tej drużyny od prawie 7 lat (żyje 24 ale o tym nie wspominałem, no bo po co?) i wiem jak miewa się sytuacja. Wy potrzebujecie marionetki więc... Oto jestem!
- Cieszę się, że rozumie Pan sytuację, oczywiście zapraszamy na rozmowę! Jutro o dwunastej może być? Przyślę po Pana mój prywatny odrzutowiec na Okęcie.
- Wspaniale! Więc skończmy rozmowę na dziś, a szczegóły omówimy w drodze do Anglii. Tylko jedna kwestia, mój angielski lekko kuleje, czy mógłbym zabrać tłumacza?
- Owszem, jeżeli będziesz go opłacał z własnej pensji, z resztą niech do mnie zadzwoni powiem mu co i jak. Widzimy się jutro! - rzucił krótko i nim zdążyłem się pożegnać, w słuchawce słyszałem już tylko: piiip, piiip, piiip.
Nieźle, kolejny Polak na emigracji - pomyślałem. Cóż, nie pierwszy nie ostatni, czas pakować manatki! Wziąłem więc walizkę, spakowałem bagaż podręczny (3 torby) i zacząłem kombinować, skąd wziąć cholerny translator, żeby jakoś się z grubasem dogadać. Długo nie myśląc, wyciągnąłem telefon.
- Halo Orzeł? Słuchaj jest akcja, jedziemy jutro do Anglii.
- Do jakiej, kurwa, Anglii?! - odparł mi zaskoczony. - Znowu naćpałeś się jakiegoś gówna i pieprzysz bez sensu. Człowieku w zeszłym miesiącu miał być Singapur, wczoraj Malezja, jutro Anglia, a za miesiąc Jamajka? Zastanów się zanim znów będziesz zawracał mi dupę. Cześć - po czym się rozłączył.
Kurwa... - przeszło mi szybko przez myśl - jedyny człowiek, który może mi pomóc i wypina się dupą... No nic próbuję raz jeszcze...
Pierwszy sygnał, drugi, trzeci, czwarty, piąty... Poczta. Ponawiam więc próbę. Tym razem odebrał za drugim.
- Słuchaj gościu - odezwał się Orzeł na przywitanie - mam w dupie Twoje kolejne głupie pomysły, dowcipy, żarty, czy co tam ci jeszcze strzeliło do głowy, jestem zajęty nie mam czasu. Chcesz coś dodać?
- Stawiam piwo.
- Za 10 min jestem - odparł żarliwy głos w słuchawce.
- To kup po drodze, hajs oddam na miejscu.
- I co jeszcze? Może paluszki, chipsy i pierogów nalepić? - słyszałem, że pomału wyprowadzam gada z równowagi.
- Paluszki i chipsy to świetny plan, z tymi pierogami poleciałeś, ale serio oddam zaraz jak przyjdziesz!
- Tak jak wczoraj, przed wczoraj i przed przed przed wczoraj?
- Tym razem będzie inaczej, pogadamy na miejscu. Ciao! - po czym nie dając mu dojść do słowa i pełen złośliwej satysfakcji rozłączyłem się.
Po 10 minutach był u mnie.
- Co jest grane? - rzekł gdy tylko uchyliłem drzwi. - Kolejny jakiś urojony pomysł? Misterny plan zarobienia kasy, jak ściąganie rozbitych Passatów z Niemiec? Nie musze Ci przypominać, że dalej spłacasz kredyt?
- Nic nie musisz przypominać, passaty pomyliły mi się z tymi wiatrami, czy co to tam jest. Akcja wygląda następująco: jutro obejmuję posadę managera Newcastle United. Wiesz, że mój angielski polega na fuckach i sorrach, więc potrzebuję e... Łącznika! Będziesz jak radiostacja, jak papuga, jak Ryba w "Killerze"!
- Ty naprawdę się naćpałeś... - stwierdził. - Nie wiem co masz za towar, ale podziel się posiłkiem.
- Masz dowód - powiedziałem wykręcając numer Mika - ale streszczaj się, za międzynarodówki kasują jak za zboże.
Po krótkiej rozmowie (podczas, której z satysfakcją obserwowałem, jak Orzełek zmienia kolory, uśmiecha się, marszczy brwi i otwiera coraz szerzej oczy) doszli chyba do jakiegoś porozumienia. Chyba, bo za cholerę nie mogłem go zrozumieć, a tłumaczyć nie nadążałem.
- Idę się pakować, szykuj hajs na benę i ruszamy na podbój Anglii! - oznajmił mi rzucając telefon.
Jak powiedział tak zrobił. Następnego dnia byliśmy w Warszawie, po odprawie i prawie spóźniliśmy się na lot (jak na przyszłe gwiazdy przystało). Samolot stał i czekał na nas, a stewardessy gestem zaprosiły nas do środka. Przepych jaki tam panował, zostawił niesamowite wrażenie. Złote zdobienia, diamenty, dywany na ścianach (Chyba można to tak nazwać? No, w każdym bądź razie na bokach samolotu od wewnątrz) - przygwoździł nas jak młotek dobijający odstający gwóźdź. Prawilnie szukaliśmy złotych sztućców (student jest biedny i ma suchoty), żeby coś w razie czego pogonić, jednak pod ręką nie było nic - musieliśmy poczekać na posiłek. Na zajebiście dużym fotelu ("zajebiście" tu użyte jako jednostka miary), porównywalnym co najmniej do tego Dumbledora, od Harrego Pottera, siedział najgrubszy człowiek jakiego widziałem. Pucołowate, zarumienione policzki, palce jak serdelki, łapy niczym uda dorodnego wołu wywołały szok. Nie, żebym miał coś do grubych ludzi, są potrzebni np. podczas ataku niedźwiedzia. Wracając do tematu: Mike uśmiechnął się na nasz widok, wstał, zrobił krok (samolot delikatnie się zatrząsł) i wystawił pulchną łapę w naszym kierunku.
- Miło was w końcu poznać, panowie - odezwał się z mocnym brytyjskim akcentem, ściskając po kolei nasze dłonie. - Misha to pewnie Pan? - rzekł kierując wzrok na Orła.
Patrzyłem osłupiały, nie rozumiejąc ani słowa.
- Niestety, to ten szczęściarz obok - odpowiedział Orzeł.
- Szczęściarz - zaczął śmiać się Mike. - Chłopie, wiesz w co w ogóle się pakujesz? Kibice cię znienawidzą, rodzina wyklnie, kraj się wyrzeknie i cholera wie co jeszcze się wydarzy. Jesteś na to gotów, młody człowieku? - Gdy patrzył mi w oczy, ohydny uśmiech nie spełzał mu z twarzy. Spojrzałem zrezygnowany na towarzysza.
- Mówi, że to jakbyś wygrał los na loterii, na pewno będziesz uwielbiany, szanowany, a jako jego nowy pupil możesz liczyć na gruby hajs! - skłamał mnie przyjaciel, patrząc prosto w oczy.
- Jasne, że wygrałem! Powiedz mu, że kasa to kwestia dyskusyjna, chciałbym wiedzieć czego się ode mnie oczekuje. Tłumacz no już! - pogoniłem Orła.
- Jest gotów podjąć to wyzwanie, pytanie brzmi tylko, czy klub jest w stanie podjąć się zadania utrzymania go. Nie mówimy o finansach, to sprawa drugorzędna, acz poniżej 10 tysięcy funtów tygodniowo nie zejdzie. Oczywiście chcemy znać też wymagania: gdzie klub ma się znaleźć na koniec sezonu.
- 10 tysięcy?! Co to kurwa na waciki? - znów roześmiał się Mike. - 28,5 tysiąca tygodniowo, macie zająć środek tabeli, na transfery jest 10 baniek i ani grosza więcej. Pasuje? - spytał, podsuwając mi pod nos kontrakt.
- Podpisuj, albo ja to zrobię, ewentualnie uśpię cię i sfałszuję podpis - powiedział kumpel.
- A co jeśli to diabeł, a ja podpisze cyrograf?
- 28.5 tysiąca funtów tygodniowo. To prawie 100 tysięcy złotych. Kiedy widziałeś taką kwotę na oczy?! - zaczął drzeć się spanikowany, nie wiedząc co zrobię.
- ILE?! DAWAJ DŁUGOPIS ZANIM SIĘ ROZMYŚLI!
No i stało się. Podpisałem pakt z diabłem, lot minął szybko (nawaliliśmy się wszyscy De Luxem którego przemyciłem w bagażu podręcznym), więc za dużo nie pamiętam, jednakże stewardessy żegnały nas tajemniczymi uśmiechami.
Po przylocie zostaliśmy odstawieni do hotelu, z którego rano mieliśmy wyjechać na pierwszy trening z moimi podopiecznymi (JAK TO DUMNIE BRZMI!). Zrobiliśmy więc jeszcze flaszkę i poszliśmy spać.
Po dłuższej przerwie, postaram się pisać i kontynuować, w ramach możliwości : )
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ